07 kwietnia 2025

Od Virgila do Seymoura

Wyjaśnienie wydało mu się tak oczywiste, ludzkie, bo Virgil bardzo szybko zrozumiał, że Cedric potworem nie był. Skomplikowanym rodzicem, a i owszem, lecz nie potworem, który idzie na wojnę z dzieckiem i nie obchodzi go, jakie będą tego konsekwencje. Gniewny głos Seymoura i przebijający się przez niego żal łamał wilkołakowi serce, gdy były czarodziej wspominał samotność w posiadłości, kłótnie z ojcem, potem lata próbowania, by odnaleźć siebie na nowo, lecz Cedric nigdy nie robił niczego na złość synowi. Tym bardziej wszelkie przykrości, do których doprowadził, nie wynikały z braku miłości. Chciał dobrze, tylko nie umiał tego przekazać swoim chłopcom.
Kolejne wzruszenie ramion, pozornie obojętne. Seymour otworzył usta, gotów kłócić się o motywy tego, w jego mniemaniu, kawałka stali bez uczuć, ale słowa gdzieś przepadły, rozbite łagodną sugestią, wzrok uciekł w bok, niemrawe mruknięcie nie umknęło wilczemu słuchowi. Muzyk podrapał się po karku, rzucił coś cicho o obejrzeniu mioteł wiszących tam dalej, w kącie stajni i odszedł kawałek, Vi zaś dał mu chwilę na osobności. Wiedział, że ran w tym szafirowym sercu nie da się zasklepić jedną rozmową, jedną uwagą, lecz teraz, gdy zyskiwał szerszy obraz rodziny Silverthornów, rozumiał lepiej, jak podejść do cierpienia Seymoura.
Nicholas stanął kroczek bliżej niego, zerknął kątem oka, uśmiechnął się.
— Masz na niego spory wpływ.
— Po prostu widzę rzeczy trochę inaczej — odparł półgłosem Vi, również uśmiechnął się delikatnie. — Ja nie czuję tak silnych emocji w stosunku do jego ojca. Nie patrzę przez pryzmat żalu i bólu na niego tak, jak robi to Seymour.
— To też. — Nico skinął głową. — Ale naprawdę bywa trudne dotarcie do niego, wiem z doświadczenia, a ciebie słucha bardzo uważnie.
Vi westchnął w duchu, uśmiech jednak pozostał na ustach. Bo doskonale wiedział, że Seymour był w istocie wyśmienitym słuchaczem, jeśli tylko tego chciał, jakby sam urodził się z wilczym słuchem, wyczulonym na głos tych najbliższych jego sercu, i do tego z pamięcią zdolną do przywołania drobiazgów rzuconych dobre kilka miesięcy temu, gdy wydawać by się mogło, że rozmowa nie dotyczyła niczego istotnego. Lecz wszystko, co Virgil mówił, czym dzielił się, czy to śmiechem, smutkiem, gardłowym pomrukiem czy szczeknięciem, Seymour słuchał tego tak, jak nikt nigdy wcześniej Vi nie słuchał. I przekładało się to na wszelkie uwagi czy sugestie wilkołaka, brane na poważnie, gdy wymagała tego chwila, choć ta skrzywdzona dusza nie zawsze łatwo je przyjmowała. W gruncie rzeczy nie musiała. Wystarczyło, że słyszała, z czasem miała przyjść reszta.
Ciepło rozlało się łagodnie po piersi, przez to uczucie bycia wysłuchanym, przez myśl, że mógł zmienić życie Seymoura na lepsze, dając mu wsparcie oraz słowa, których nigdy mężczyzna sam nie znalazł.
— Cieszy mnie to, bo on długo potrzebował kogoś takiego, jak ty — dodał Nico, patrząc pogodnie zza swoich szkieł.
Metaliczny wzrok uciekł na młodszego z braci. Coś poruszyło się w wilczym sercu, coś związanego z Valeriusem, z tą specyficzną relacją rodzeństwa, które nie mówi sobie wprost, że się martwi o siebie, a jednak robi to cały czas. Chciał, by Nico go lubił, lecz przede wszystkim, by wiedział, że Seymour jest z nim bezpieczny.
— Zawsze będę dbał o niego — powiedział cicho Vi, choć patrząc na uśmiech Nicholasa, to, w jaki sposób mu się przyglądał, sprawiało wrażenie, że najmłodszy z Silverthornów wcale nie potrzebował od niego więcej zapewnień.
Mruknięte w podziwie przekleństwo dotarło do wilkołaka, przyciągnęło jego uwagę. Seymour ściągnął ze stojaka jakąś smukłą miotłę, o nie za długich, oczywiście równo przyciętych witkach i połyskujących łagodnie, cienkich obręczach metalu zaciśniętych na trzonie, wyglądających, jakby wyrosły razem z drewnem. Opuszki przesunęły się lekko po miotle, a w oczach prawie było widać pospieszne obliczanie parametrów i migoczący mocniej błysk zachwytu. Virgil, zbyt skupiony na podziwianiu z rozczuleniem byłego czarodzieja i zbyt niedouczony w kwestiach zabójczo szybko poruszającego się kawałka drewna, nie zauważył podobieństwa miotły do bestii przejeżdżających linię mety na torach wyścigowych, nie wziął dobrze pod uwagę faktu, że mając cały miotłowy skarbiec na wyciągnięcie ręki, Seymour nie przepuści okazji i wybierze coś extra.
Cudownie nieświadomy rodzącego się pod jasną kitą pomysłu, wilkołak podszedł powoli do mężczyzny od tyłu, oplótł go ramionami w talii, ucałował blady policzek, spoglądając to na szafirowe oczy, to na specyficzną miotłę.
— Wybrałeś nasz pojazd?
Wytatuowana dłoń zacisnęła się mocniej na smukłym trzonie, magia wypełniła jasne drewno, a Seymour nie byłby sobą, gdyby nie obdarzył go w tym momencie uśmiechem największego łobuza.
— Chyba tak.


— To gdzie lecimy?
— Tak się pokręcimy tylko trochę nad posiadłością.
Virgil zawahał się nieco, przekładając nogę nad kijem miotły. Wsparł dłonie na barkach mężczyzny, uniósł brew, łowiąc szafirowe spojrzenie własnym. On już dobrze znał to Seymourowskie „tylko trochę” albo „taki mały”, zawsze potem kończyli w innym kraju albo na innym odłamku, bo Seymour nie znał umiaru, gdy przychodziło do wymyślania nowego sposobu na zaskoczenie swojego wilka. Więc to całe „kręcenie się trochę nad posiadłością” z pewnością miało jakieś drugie dno.
— Seymour… — odparł Vi, choć ten psotny uśmiech był niesamowicie zaraźliwy, obezwładniający go w najlepszy możliwy sposób, tak jak kubek ciepłej herbaty w mroźny dzień albo prosta zabawka zmieniająca dorosłego w największe dziecko. Od dnia wyjazdu ze Stellaire do posiadłości Seymour więcej czasu poświęcał zmartwieniom, spięciu i walce z samym sobą bądź ojcem, figle zmieniły się w burknięcia i chłodny ton poleceń dla Jarvisa. Przytłoczony atmosferą dawnego domu, z trudem zachowywał się wedle tego, co Vi znał z ich codzienności. Zobaczenie w oczach iskry, w uśmiechu szczerej radości, dostrzeżenie intensywnego pulsowania tatuaży miast gniewnych błysków znaczyło, że były czarodziej odżył wreszcie nieco, a wilkołak zgodziłby się na każdy jego przemyślny plan bez żadnych pytań, byle tylko podtrzymać ten stan.
— No chodź ze mną, Pluszaku — wypowiedział zaklęcie Seymour i Vi nie pozostało nic innego, jak parsknąć cichym, bezsilnym śmiechem, usadowić się wygodnie za swoim łobuzem i przylgnąć do smukłych pleców, muskając przelotnie ciepłymi ustami kark mężczyzny, poprawiając mocno zaciśnięte ręce na jego żebrach.
Łagodnie i płynnie oderwali się od ziemi, wprost w objęcia zerkającego zza chmur słońca, a tuż obok nich podążał Nico, w koordynacji ze starszym bratem nabierając wysokości po szerokim kole. Seymour sprawnie przystosował do przestworzy wilka, który preferował czuć pod łapami stały grunt, lecz muzyk miał po swojej stronie mocne argumenty, bo kto nie chciałby siedzieć godzinami za swoim chłopakiem i się do niego przytulać, gdy poza nimi na niebie nie było nikogo? Wyżej i wyżej, garaż i posiadłość zostawały w dole, a wraz z nimi męczące próby dogadania się z Cedrikiem, oczekiwania do spełnienia, zawiłe problemy do rozwiązania. Im dalej od ziemi, tym bardziej Seymour siedział swobodnie na miotle, Vi opierał bok głowy o jego bark i uśmiechał się, słysząc głębszy oddech byłego czarodzieja, spokojniejszy, przypominający ten, który słyszał nad ranem, gdy oboje już nie spali, jednak nie potrafili jeszcze się od siebie oderwać.
Zakręcili, miotły wzniosły się nad opuszczonymi ogrodami, przypominającymi zaczarowane miejsca z bajek, gdzie pędy róż chwytały nieostrożnych wędrowców albo kurtyny z liści wierzb płaczących same rozsuwały się przed przybyszem, zaś pieczę nad tym wszystkim sprawował stary dom i jego pan zasiadający w największej z komnat. Vi zerknął odważnie w dół, podziwiając z lotu ptaka pozostawioną samą sobie roślinność otaczającą budowlę i zastanowił się przelotnie, czy faktycznie zaczął się jakiś nowy rozdział w tej opowieści, a jeśli tak, to czy skończy się on lepiej niż poprzedni przez obecność pewnej wilczej postaci.
— Napatrzyłeś się dobrze? — rzucił wtem Seymour, zerkając przez ramię. Prawie można było nazwać jego spojrzenie niewinnym.
— Tak myślę, a co? — odpowiedział ostrożnie wilkołak.
— To teraz polecimy naprawdę.
Zanim Vi mógł spytać, co dokładnie muzyk przez to rozumie, odsłonięte przedramiona rozbłysły szafirem, a miotła odpowiedziała na wezwanie czarodzieja, spokojny lot zmieniając w ułamku sekundy w gwałtowne zdobywanie przestworzy. Kij obrał za cel chyba samo słońce, Seymour przygarbił się, Virgil bezwolnie krzyknął, uśpiona czujność nie miała szans w starciu z łobuzerstwem. Może mu się wydało, że zdążył usłyszeć parsknięcie Nico gdzieś za nimi.
W porównaniu do tej nowej prędkości początek ich przejażdżki był niczym dla tej miotły, nawet chyba magia w niej zaklęta nie zbudziła się dobrze i dopiero teraz prawdziwa moc dawała o sobie znać. Z piersi Seymoura umknęło coś pomiędzy śmiechem a ciężkim westchnieniem, gdy Vi wyciskał mu powietrze z płuc przez swoje objęcia.
— Seymour, jesteś… — zaczął mówić w tym krótkim momencie wyrównania lotu przez miotłę. Nie skończył, znów krzyknął.
Bez wahania Seymour zabrał się na wywijanie beczki pod chmurami, manewrując miotłową bestią z niesłychaną precyzją, patrząc na prędkość, z jaką lecieli. Zakończyli jedną, weszli w drugą, a Vi już nie wiedział, czy rozróżnia wciąż górę od dołu.
Pofrunęli prosto i hektary ziemi zmieniły się w rozmazane plamy zieloności, jakby malarz rozsmarował je po kawałku drewna. A po chwili plamy zmieniły się w wirujące smugi, miotła zaczęła kręcić się wokół własnej osi, celując w chmury. Korkociąg złożony z mieszaniny czarnego i szafiru przebił białą powłokę na wylot, wypadł na błękitne niebo, gdzie była tylko cisza i horyzont usłany skłębioną pierzyną.
Virgil mimowolnie zamknął oczy przed tym, ścisnął tego wariata i ani krzty nie popuścił, nim nie poczuł, że w miarę wyhamowali, a wszystko wokół już tak bardzo się nie kręci. Miotła grzecznie leciała równym tempem ponad chmurami, magia w tatuażach przycichła, Seymour obejrzał się ciekawsko przez ramię.
Chwilę zajęło mu dojście do siebie, bo jednak większość jego lotów z muzykiem odbywała się w całkiem inny sposób, lecz Vi nie narzekał, choć prawie głos stracił. Nie do końca wiedząc czemu, czy to przez danie się podejść Seymourowi, czy aby odreagować to wariactwo, wyśmiać swój krzyk, śmiech zaczął narastać w jego piersi, wpierw bezdźwięczny, poruszający ramionami, aż wilkołak pękł, wsparł czoło o bark Seymoura i roześmiał się w głos, tracąc dech, a były czarodziej poszedł w jego ślady. Bez powodu, bez pytań, dlaczego, śmiali się ponad chmurami, głośno i szczerze, nakręcając siebie nawzajem.
— Jesteś szalony — rzucił Vi pomiędzy salwami śmiechu, kręcąc głową, bez celu przesuwając dłońmi po piersi mężczyzny.
— Może trochę. Ale po prostu lubię słuchać, jak tam nie wyrabiasz z tyłu.


Powrót do Stellaire zbliżał się wielkimi krokami i wszyscy zachowywali się przez to trochę inaczej – Nico próbował uszczknąć dodatkowych parę chwil z bratem przy robieniu jakichś drobnostek, Mari dopytywała czy na pewno nie zostaną na dodatkowy dzień, Ignis wypisywał intensywniej do Seymoura, praca również niemożebnie tęskniła za swoim zdolnym grafikiem. Tylko Cedric pozostawał niewzruszony, lecz Vi nie wątpił, że on również przeżywał po swojemu ponowny wyjazd Seymoura.
Ale póki co zostało im jeszcze trochę czasu do zagospodarowania, zaś Virgil nie zamierzał zostawiać tamtych wybryków na miotle bez odpowiedzi i wpadł na świetny pomysł zagięcia swojego czarodzieja.
— Porysujmy razem — zaproponował, gdy w południe przewalali się na łóżku bez pomysłu, jedna ręką Seymoura błądziła pod wilczą koszulką, druga leżała za głową mężczyzny.
— Czemu nie — zgodził się prędko muzyk, poprawił na łóżku, zerkając w stronę biurka. — Chyba nawet tutaj w pokoju mam gdzieś linijkę i papier mili…
Figlarny uśmiech ozdobił usta Virgila. Wilkołak podciągnął się, zaległ na piersi Seymoura, odbierając mu oddech i stanowczo pokręcił głową.
— O nie. Żadnych linijek ani cyrkli, tylko biała kartka i ołówek. Czy może dla panicza jest to równie ciężkie zadanie, co ugotowanie makaronu? — zamruczał zaczepnie.
Smukłe dłonie momentalnie znalazły się na jego żebrach i bezlitośnie je połaskotały, lecz zajęcie zostało przyklepane. Po wymęczeniu się łaskotkami opuścili pokój uzbrojeni w przybory od Vi.
Plan był taki, by znaleźć miejsce, gdzie mogliby się wygodnie rozsiąść i spróbować coś naszkicować, Seymour rzucał jakimiś propozycjami, lecz Virgil kręcił nosem i ciągnął za sobą muzyka, rozglądając się po korytarzu i zaglądając do różnych pomieszczeń.
Aż jego wzrok natrafił na Cedrika zajmującego jeden z licznych salonów posiadłości.
Pan domu siedział w dużym fotelu, nieco mniejszym od tego z biblioteki, czytał grubą książkę trzymaną na kolanach, a słońce przyświecało mu zza wysokich okien, rozjaśniając strony i stojące po jego prawej, wysokie regały z antycznymi drobiazgami. Inspiracja pojawiła się w wilczej głowie, Virgil pociągnął Seymoura, choć ten wyraźnie się opierał, krzywiąc się na dojrzany zza framugi kawałek sylwetki ojca. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie od jego Pluszaka, by się przełamał i podreptał do sofy zajmującej drugą stronę pomieszczenia.
Starszy czarodziej skinął głową Virgilowi po usłyszeniu jego powitania, z Seymourem wymienił niewiele mówiące wilkołakowi spojrzenie i wrócił do książki. Palce muzyka zacisnęły się mocniej na jego ciepłej dłoni, Vi odpowiedział łagodnym potarciem bladej skóry kciukiem, lekkim, pokrzepiającym uśmiechem rzuconym przez ramię. Przecież nie przyszli rozmawiać i wcale nie musieli.
Seymour zaległ na sofie i zaraz wilcze nogi wylądowały ponad jego kolanami, by nieco ułagodzić ten grymas na ukochanej twarzy. Vi wsunął jeszcze szkicownik w dłonie mężczyzny, podał ołówek i zachęcająco wskazał ręką na salon, samemu zabierając się do pracy. Pierś muzyka uniosła się i opadła w bezdźwięcznym westchnieniu, lecz po chwili coś zaczęło pojawiać się na kartce, a brwi powoli przestawały się marszczyć.
Cedric nie interesował się nimi. Nawet jeśli wyczuł te okazjonalne zerknięcia słane mu przez wilkołaka, nie dał tego po sobie poznać, przerzucając stronę za stroną. Wydawało się, że nawet Seymour o nim zapomniał, zbyt skupiony na walce z prostymi liniami. Tylko raz próbował oszukiwać, przykładając drugi ołówek do kartki i próbując od niego odrysować swój zamysł, Vi jednak zareagował szybko, uderzając go końcem niebieskiej kredki w nadgarstek.
To, że Seymourowi brakowało już pomysłu, co dodać więcej do rysunku, Virgil zauważył przez palce wystukujące przypadkowy rytm na jego nodze. Uniósł spojrzenie, samemu skończywszy, kiwnięciem głowy ponaglił byłego czarodzieja, by ten pokazał, co tam nakreślił.
Wcale nie była mu potrzebna linijka, by odwzorować proste półki regałów, ani cyrkiel, by przedstawić ten idealnie okrągły wazon. Całość wyglądała jak z projektu architekta, z wieloma liniami płaszczyzn i próbami odwzorowania skali, widocznymi w startych fragmentach na kartce. Vi parsknął cicho, dorysował serduszko w górnym rogu, po czym położył na szkicowniku Seymoura swój własny.
Dziwnie mu było rysować Cedrika, gdy tak bardzo jego twarz z profilu przypominała Seymoura, lecz sprostał zadaniu najlepiej, jak mógł, ustawiając mężczyznę w fotelu na środku kartki, a wokół trybiki, śrubki, obręcze, narzędzia, cała naukowa brygada, która brała udział w powoływaniu golemów. Jednak to, co było najważniejsze, rozpychało na bok metalowe części, wisząc nad głową Cedrika, jakby stanowiło centrum jego myśli – ciernisty krąg, dokładnie ten sam wytatuowany na piersi Seymoura, obrysowany niebieską barwą, by nie było wątpliwości, kogo może on dotyczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz