Portret był ciężki. Nikandros nalegała na ramę zrobioną w całości z drewna i złota, więc nawet gdyby płótno było lekkie, technicy i tak by się namachali. Bo materiał był szeroki na ponad dwa metry. Nawet sama kustosz, ze swoim wysokim wzrostem i wielkimi, jelenimi rogami, mogłaby się spokojnie na nim wygodnie rozłożyć, nie wystając ani jedną kończyną poza obraz.
Jak na zawołanie, Nikandros stuknęła obcasem, na sekundę jej usta skrzywiły się w poirytowanym grymasie. Hrabina rzadko kiedy pozwalała twarzy stracić stoicyzm, beznamiętną maskę obojętności, przez którą przypominała niektóre rzeźby, których importem się zajmowała. Pracownicy muzeum wiedzieli, że to – okazanie jakiejkolwiek emocji na twarzy ich przełożonej – oznacza, że przesadzają z obijaniem się na zmianie.
Podnieśli obraz na raz, dwa, trzy, oparli o ścianę następnej sali, jak już się do niej doczołgali.
– Na pewno jest pani pewna, że trza się tego pozbyć? – rzucił jeden, jak tylko udało mu się złapać oddech – W końcu to rodzina.
Drugi starł pot z czoła, na komentarz współpracownika przyjrzał się obrazowi.
Faktycznie, przedstawiał on rodzinę. Sześć osób ustawionych w linii, między zdobionymi filarami portyku, z połaciami ogrodu za nimi. Każda postać miała swoje samotne miejsce między filarami, oprócz pary pośrodku, stojącej ramię w ramię. Kobieta, matka, trzymała w dłoniach zawiniątko w białych koronkach a mężczyzna, ojciec, obejmował żonę w talii jednym ramieniem. Łatwo było zgadnąć, że jest to rodzina – oprócz tej samej, północnej natury pełnej ostrych rys, wszyscy mieli na sobie stroje w starej, ewidentnie bogatej modzie. No i te same mętne spojrzenia i znudzone twarze. Tylko jedna osoba wyróżniała się z grupy.
Z najbardziej bladym odcieniem skóry i oczami w kolorze krwawego kasztana, sprawiała wrażenie albinoski w porównaniu z rodzeństwem. Podkreślały to również ledwo widoczne brwi i rzęsy, oraz popielate włosy, z lekko rudymi kosmykami, w odcieniu truskawkowego blondu. Krwawe oczy obserwowały świat niedostępnym spojrzeniem. Skierowane były na wprost, jakby na malarza, ale prawe było zbyt przesunięte do wewnątrz, nierówne swojemu lewemu odpowiednikowi. Leniwe, zezowate. Nos, niezwykle prosty, bo szedł w jednej linii od ostrego łuku brwiowego bez żadnej krzywizny czy zagięcia linii. Wydatne kości policzkowe, twarda szczęka i wąskie usta, wszystko to zgrywało się z ideą północnej arystokracji. Odkryte przez suknię ramiona dawały wrażenie nazbyt rozbudowanych, przez co dziewczę miało ostrą, barczystą sylwetkę. Prawie futbolisty. Rogi, drobne, jak u młodego jelenia, ledwo przebijały się przez warstwy lekko falowanych włosów.
Teraźniejsza Nikandros wyglądała inaczej. Jest to oczywiste – w końcu minęło tyle lat – ale oprócz wieku, było coś fundamentalnie innego w Nikandros teraz, robiącą dziewczę z portretu karykaturą jej dzieciństwa. Fakt, zachowały się jakieś tam podobieństwa: Nikandros-kustosz-muzeum miała równie bladą karnację i jasne włosy, te same krwawe oczy i masę piegów pokrywających każdy milimetr skóry. Jednak spojrzenie obrazu, choć z pozoru znudzone, dawało wrażenie, jakby dziewczę miało na sobie strój człowieka, w którym próbowało się jak najlepiej pomieścić. A wydawało się, że robiło to nieudolnie.
Dorosła, teraźniejsza Nikandros nosiła swoje człowieczeństwo o wiele lepiej. Głowę trzymała zawsze wysoko, metaforycznie i dosłownie. Dbała o posturę, a czas wyrównał jej sylwetkę – wcześniej nazbyt szerokie ramiona wyrównały się z biodrami, tworząc zgrany, sensowny kształt. Spojrzenie zostało statyczne, jednak zamiast znudzenia i młodzieńczej niepewności nosiło w sobie determinację. Coś, co przyprawiało o dreszcz każdego, kto ważył się sprzeciwić hrabinie. No i te rogi. Wielkie, wyrośnięte, jak u w pełni dorosłego jelenia, nie to co te wyrostki z obrazu.
Włosy, teraz oszronione siwymi kosmykami, Nikandros ścięła na krótko. Undercut w połączeniu z łabędzią szyją dodawał jej centymetrów, jakby już nie była wysoka. W dodatku nie miała w zwyczaju chodzić w płaskich butach. Może i nadal ubierała się w formalny, bogaty sposób, ale straciła zatęchłość i staroświeckość strojów z obrazu. Co prawda nie nosiła się w wieczorowych sukniach na co dzień — wolała misternie uszyte koszule, garnitury, wszystko czyste i niepogięte, jakby założyła ubrania po raz pierwszy i ostatni — ale nie pozwoliła zobaczyć się w T-shircie, czy, brońcie bogowie, dresie.
Ciekawe tylko czemu ścięła loki na tak krótko? Mówi się, że włosy trzymają wspomnienia. Patrząc na blizny na jej szyi i piersi, na jej chłodne spojrzenie obserwujące obraz własnej rodziny, Nikandros musiała mieć dużo wspomnień. I to pewnie niezbyt miłych.
Jak na zawołanie, kustosz obróciła się na pięcie, szpilki zastukały na marmurowej posadzce.
– Nie mogłabym na nich patrzeć. Niektóre wspomnienia są zbyt gorejącym ranami.
Kiedy już wcisnęli obraz na pakę, współpracownik wyszeptał historię hrabiny technikowi. No tak, pomyślał, zaciskając palce na kierownicy, gdyby miał na własne oczy doświadczać, jak jego cała rodzina płonie żywcem, a on jedyny zostaje przy życiu, też nie chciałby patrzeć im w oczy.
Lubi o sobie mówić jako o osobie spokojnej, stonowanej. Jak dobry wierzchowiec bez narowów, potrafi zmierzyć się z każdym problemem czy niedogodnością nie tracąc zimnej krwi. Emocje, jakiekolwiek, trzyma na krótkiej wodzy. Bo to ona steruje nimi, a nie one ją. A może emocji po prostu nie posiada? Może odczuwa je jak przez grube szkło, jak niebezpieczne zwierzę zatrzaśnięte w klatce?
Życie publiczne nie jest jej obce. Bycie pośród ludzi, pośród ważnych ludzi i utrzymywanie przed nimi dobrego obrazu było wpajane jej od dzieciństwa, trudno więc, by nie umiała pląsać do rytmu tańca towarzyskiego, do wykalkulowanej gry szachów, jaką jest kontakt z innymi. Jednak zdecydowanie nie jest osobą otwartą. Jest świętym obrazem za grubą warstwą szkła, reliktem sprzed wieków, ogrodzonym aksamitną liną – widzisz jej tylko tyle, na ile Nikandros ci pozwoli. Jeśli sytuacja tylko tego wymaga, potrafi owinąć sobie kogoś wokół małego palca. Słowa mają siłę. Słowa, złożone w odpowiednią układankę, potrafią odbić się na człowieku mocniej niż wypalone na bydlęcym zadzie piętno. Mimo tego jest typem samotnika. Nie oczekuje pomocy od innych i zdecydowanie woli rzucić groszem w potrzebującego, niż wyciągnąć ku niemu rękę. Za współpracą nie przepada jeszcze bardziej – jej plecy dzierżą za dużo blizn po wbitych weń nożach, żeby uważać teamwork za opłacalne wyjście. Odstaje od tłumu, ale tylko w tych miejscach, w których nie wydaje się to podejrzane.
Lohengrinowie od zawsze byli charakterni. Mimo lodowatego siedliska, które obrali za dom, bylo w nich coś ostro południowego. Nie omieszkali się pozwolić emocjom szaleć, jak tylko przydarzyła się na to okazja. Priscilla, matka Nikandros, była właśnie taka. Impulsywna, niczym wulkan tuż przed erupcją, gotowa zalać wszystko i wszystkich wokół gorącą lawą, jeżeli tylko (według niej) na to zasłużyli. Tacy byli Lohengrinowie od dziada pradziada – żerowali na toksynach płynących między ich czerwonymi a białymi krwinkami. Jak wampiry sączyły posokę, tak głównym posiłkiem matki Nikandros, Priscilli (i co za tym idzie jej dzieci), była nienawiść. Nienawiść do męża, którego natura poskąpiła umiejętności magicznych, nienawiść do rodziców i wyboru tak nędznej partii, nienawiść do dzieci, które nigdy nie wyszły takie, jakie powinny. Nienawiść do służby, która spóźniała się z kawą.
Nikandros, będąc krwią z krwi Priscilli, też niesie w swoich wnętrznościach tę samą nienawiść. Jednak lata obserwacji, bycia pod batem tejże wściekłości i gorzkiej żałości nauczyły ją trzymać ową nienawiść na krótkiej smyczy. Zamiast puszczać ją niczym niewytresowanego wilczura na pierwszą lepszą osobę, ujarzmiła złość. To ona stała się jej panem, a nie odwrotnie.
Dlatego Nikandros tu i teraz jest niczym skała, marmurowy posąg. Chłodna, niedostępna, chowająca się za skorupą pozorów i misternie wykreowanych co do milimetra gestów. Zbudowała się z popiołów, nadała sobie nową postać własnymi dłońmi. To ona kreuje świat wokół siebie. To on ugina się pod jej ręką, schyla przed jej porożem. Ona jest panią przeznaczenia, trzymając między palcami nić życia niczym jedna z Mojr. To ona jest nową Matką Naturą, decydującą, komu należy się śmierć, a kto zasłużył na przeżycie. Przynajmniej w jej mniemaniu.
Kodeks moralny Nikandros jest niczym granica dwóch krajów w napiętym konflikcie, tuż przed wojną. Wysoki mur, od którego przejścia zależy wiele, często nakładających się na siebie faktorów. To Nikandros trzyma w dłoni listę wymagań i ona ostatecznie decyduje, kto te granice ma prawo przejść.
Jej przemiana, ewolucja, zmartwychwstanie, przełączyło w niej jakiś guzik. Kiedyś szara myszka, trzymająca gorycz gdzieś za zębami, teraz w pełni rozwinięty kwiat, feniks powstały z popiołów. Nie daje sobą szastać. Jeżeli już, to Nikandros będzie tobą szastać. Powinieneś bać się zajść jej za skórę.
Ze wszystkich pozaszkolnych zajęć, które Lohengrinowie wciskali swoim dzieciom, byleby tylko były wszechstronnie rozwinięte, Nikandros najbardziej przypadła do gustu sztuka. Aktywne branie w niej udziału nie szło jej za dobrze, za to historia i teoria sztuki nigdy nie przestały jej intrygować. Na tym zna się ze wszystkiego chyba najlepiej – w końcu ma poziom doktora w tych tematach. Generalnie historia i teoria w każdym aspekcie od zawsze ją ciekawiły, ale te związane ze sztuką szczególnie.
Na drugim miejscu wylądowała muzyka. Tutaj już mniej teoretycznie, bo Nikandros faktycznie gra. Może nie najlepiej, może nie sięgnęłaby do pięt orkiestrom, które sponsoruje, ale lubi to robić, i to jest dla niej najważniejsze. W repertuarze Nikandrowego koncertu, gdyby jakimś cudem udałoby ci się takiego doświadczyć, pojawiłaby się wiolonczela i fortepian. Uważa, że ceni muzykę wszelaką i każdy rodzaj ma w sobie coś wartościowego, jednak najbliższa jej sercu jest typowa klasyka, a dokładniej okres romantyczny.
Jeśli chodzi o umiejętności bardziej sportowe, to na przód wysuwa się jazda konna. Może nie jakoś zawodowo, ale ceni sobie dobrą przejażdżkę po lesie, a i co bardziej narwanego konia ułoży pod siebie. Jak na wychowaną w arystokracji przystało, trenowała również szermierkę. Umie też obsłużyć wszelaką broń palną, ale na polowania woli wyruszać z psami, bez broni.
Oprócz metaforycznego tańca towarzyskiego uczona była również tego dosłownego. Może nie poszło to daleko, ale nauczycielce chwalili jej płynne ruchy, które potem przydały się przy łyżwiarstwie. Kiedy wyjeżdża w góry zimą, nie marnuje faktu, że jej dom letniskowy jest nad jeziorem i często spędza dni na zamrożonej tafli.
Z rzeczy bardziej przyziemnych, lubi gotować. I robi to całkiem nieźle. Kuchnia Nikandros pełna jest starych książek kucharskich, znalezionych w antykwariatach i na aukcjach. Nawet je wszystkie zdigitalizowała i wstawiła ekran w ścianę przy blacie, żeby móc wertować je nawet w środku przygotowania składników. Z głowy robi mało rzeczy, woli trzymać się gotowych przepisów, które mają potwierdzone wyniki. A gotuje wszystko, od mięs po słodkie wypieki, przez własnoręcznie ususzone grzyby, domowe kiszonki i nalewki. Bo w końcu im bardziej domowe, tym lepiej smakuje.
Oczywiście, jak na Lohengrina przystało, posiada również zdolności magiczne. Nie jest zagłębiona w jakąś konkretną dziedzinę, ot, umie wszystkiego po trochu, od prostej pirokinezy (zapalanie świeczek), po telekinezę (lekkich przedmiotów). Ogólnie – wszelakie magiczne sztuczki. Oprócz tego ma całkiem dobrą kontrolę nad zwierzętami, które słuchają się jej poleceń, nawet gdy nie są szczególnie trenowane. Nie jest to w żadnym stopniu rozumienie ich języka, ale można powiedzieć, że za pomocą stałego zaklęcia/czaru, zwierzęta rozumieją i stosują się do nakazów Nikandros lepiej, niż innych ludzi. Magii używa na co dzień, ale z reguły jedynie w drobnych i przyziemnych sprawach, typu ułożenie w powietrzu książek, które musi ze sobą porównać, czy wyłączenie świateł, kiedy jest już pod kołdrą. Nic wysiłkowego, toteż nie zmaga się z efektami ubocznymi nadużywania magii.
Bestia z Lahmermuir
Każdy koneser bajek o niepoznanych głębiej kryptydach, legend szeptanych brzdącom ku przestrodze i koszmarów spod dziecięcych łóżek, słyszał o Bestii z Lahmermuir przynajmniej raz. W dzisiejszym artykule spróbujemy przyjrzeć się tej nieuchwytnej postaci. Wprowadzimy laików i amatorów na głębsze wody wiedzy o kryptydach i niewyjaśnionych wydarzeniach, może nawet i doedukujemy bardziej zaznajomionych z tematem wyjadaczy.
Region Lahmermuir składa się z dolin otoczonych niedostępnymi górami, przez które drogi często zasypywane są lawinami, więc nie dziwota, że nawet w dwudziestym drugim wieku między rodowitymi mieszkańcami tamtejszych okolic krążą legendy o starych potworach.
Pierwsze szepty o Bestii można znaleźć w starych kronikach sprzed tysięcy lat. Wtedy nazywana była Loptr, i była jednym z czczonych tam bogów, piastującym nad okolicznymi lasami, harmonią wokół natury. Miała zdolność przytrzymania przy życiu zagubionych w lesie, lub skrócić ich żywot pstryknięciem palca. Istniała legenda, że i zwykły śmiertelnik mógł posiąść moce Loptr, jeżeli odważyłby się spróbować ludzkiego mięsa. Oczywiście uważane było to za klątwę, karę za taki występek. Owy potwór zrodzony z takiego grzesznika miał na zawsze być przerażająco zdeformowany, przeklęty nieszczęśliwym i bolesnym żywotem, podczas którego nie był ani żywy, ani martwy. Jego ciało miało być w perpetualnym rozkładzie, jak u zombie, z narostami zwierzęcych kości. Człowiek objęty ową klątwą stawał się wiindigoo – wiecznie głodną bestią, która utraciła swoje człowieczeństwo, kierowana jedynie prymitywnymi instynktami. Jedynym sposobem, by ten niebotyczny głód załagodzić, było jedzenie ludzkiego mięsa. A to wpędzało go w jeszcze głębsze stadium klątwy. W skrócie – błędne koło.
Można więc powiedzieć, że legenda o Bestii z Lahmermuir zrodziła się właśnie ze starych wierzeń praktykowanych w tych okolicach.
Bestia była przedstawiana przez mieszkańców Lahmermuir jako zwierzęcopodobne monstrum o czterech parach nóg (a raczej trzech parach rąk i jednej nóg, bo niektóre obrazy z okolic Lohen odzwierciedlały Bestię w podobny sposób do wyglądu asurów). Miała mieć wielkie rogi, przypominające te jelenia, z oleistym skóro-futrem i czaszką zamiast zwykłej głowy. Miała mieć kopyta i dłonie, móc skruszyć ludzki kręgosłup w swoich szponach. Podobno miała zdolność manipulowania percepcji lasu wokół swoich ofiar: bo wszystkie zginęły właśnie w lesie. Niczym syrena miała wabić ludzi między drzewa, kusząc wizją urodzajnych krzewów jagodowych, czy tłustym zającem. Gdy bardziej ucywilizowani czarodzieje zajęli te tereny, poczęli nazywać windiigoo efektem ubocznym nieudanego paktu z diabłem, czy innym demonem. Co gorliwsi fanatycy legend stali za starą legendą, że klątwa jest pierwszym stopniem do stania się równemu Loptr.
Mówi się, że to Bestia z Lahmermuir jest odpowiedzialna za kilka niepołączonych ze sobą morderstw na przestrzeni trzydziestu lat i – najbardziej kontrowersyjne – pożar i śmierć niezwykle ważnej dla regionu rodziny. Oczywiście żadna ze śmierci nie została oficjalnie z legendą połączona, w końcu to tylko legenda. Jeśli chodzi o pożar, mogliście o nim słyszeć, jeżeli (jakimś cudem) interesujecie się losami pomniejszej medwiańskiej arystokracji. Wypadek ten został nazwany Rzezią Lohengrinów. Jednak nie cała rodzinka zmarła tej pamiętnej nocy. Jedyny pozostały przy życiu Lohengrin (i ergo spadkobierca całej ich fortuny) – Nikandros Lysander III – zbył wszelkie plotki o koneksjach tragedii z legendą. W końcu to bujdy plebsu, prawda? W sumie czemu się dziwić, w końcu stracenie całej rodziny i jej dobytku musi odbić się na człowieku. Pewnie ludzie kultywujący bujdy o Bestii po prostu dawali przykład, jak okazywać jak najmniejszą ilość szacunku komuś w żałobie.
Bestia z Lahmerhuir do teraz pozostaje sprawą nierozwiązaną. Trudno powiedzieć, ile z ludowych historii jest prawdą, a ile zabobonami. Na temat tej kryptydy, niestety, jest zadziwiająco mało rzetelnych informacji. Możemy jedynie mieć nadzieję, że w przyszłości zasłona tajemnicy zostanie odsunięta i dowiemy się, co w regionie Lahmermuir działo się tak naprawdę.
Między łysymi czubami gór, a gęstym igliwiem północnych lasów, płynie rzeka. Wije się między zielenią drzew, ostrym chłodem gołych kamieni i drobnego mchu. Wąski strumień ochrzczony został
Lohen, po nazwie łososia, którą posługiwali się rdzenni mieszkańcy Medwii, jeszcze zanim technologia i współczesność dotknęła swym chłodnym palcem przestrzenie masywów górskich. Rzeką Lohen, oprócz przejrzystej wody i łososi, płynie również błękit krwi rodziny Lohengrin. Arystokracja, która jeszcze w czasach monarchii chełpiła się bliskością do królewskiego drzewa genealogicznego, zaskarbiła ziemie wokół rzeki. Zajęła szerokie polany, głębokie lasy i rudy metali ciągnące się pod warstwami wzgórz. Pokryła połacie wcześniej niedostępnych terenów bladą, gładką ręką. Zabrała biednym chłopom ziemie, ale zaoferowała im posady - mieli nadgryzać górskie ściany kilofami w poszukiwaniu żył kamieni szlachetnych.
Lohengrin, ze swoim magicznym nosem wyostrzonym na nadnaturalne metale, poczęli kontrolować Loheńskie przybrzeże i jego okolice. Po kopalniach w obrót weszło również drewno z pobliskich lasów. Lohengrinowie przez wieki, pokolenie po pokoleniu, rośli w siłę. Dynastia stała się dłonią ciągnącą za wszystkie sznurki w regionie Lahmermuir. Aż do ich kresu.
Osiemnaście lat przed Rzezią Lohengrinów
Błysk świecy rozjaśnił ciemny korytarz. Pokojówka (nigdy nie wołano jej tu po imieniu. Po tylu latach zdążyła zapomnieć, jak ją ochrzczono) odepchnęła ciężkie, aksamitne zasłony, a promienie porannego słońca wepchnęły swoje ciężkie jęzory do wnętrza dworu. Poranek zawitał u wrót posiadłości Lohengrinów.
Służąca zakasała rękawy i zabrała się do rozbudzania młodych Lohengrinów. Robiła to jak co dzień, zaczynając od najstarszego. Przy drzwiach każdej z sypialni widniał mały portret danego potomka, a nad klamką wisiało wygrawerowane w brązie imię. Wystukiwała ten sam rytm, którym budziła dzieci, kiedy jeszcze sypiały w kołyskach. Stuk-stuk-stuk dla Urlikke, stuk-stuk-stuk dla Damoklesa i Laszlo, stuk-stuk-stuk dla Berenike, stuk-stuk-stuk dla Nikandrosa.
Po chwili, kaskadą kolejnych głosów prowadzących
dux w fudze, leniwie i niezgrabnie niczym motyle gramolące się ze swych kokonów, za ciężkimi drzwiami poczęły wybrzmiewać stęki drewna, szum pościeli, westchnięcia i ziewnięcia, sygnalizujące przebudzenia Lohengrinowej dziatwy.
Gdyby przyrównać budowę dworu Srebrnej Kety do planu ludzkiego ciała, korytarz z dziecięcymi sypialniami mieściłby się gdzieś w miejscu śledziony – narządu niby potrzebnego do życia, a jednak nawet po jej wycięciu człowiek może dożyć bez niej starości. Do symfonii szumów młodzieży powoli wybudzającej się ze snu dołączył się cały kwintet – solo dobiegające z dworskiej kuchni, ogłaszające wszem wobec rychłe śniadanie. Na tle budzącego się powoli ze snu pałacu wysunął się instrument koncertujący, tym razem dosłownie. Z bebechów dworu, prawego płuca budynku, poczęła snuć się rzewna melodia, wystukiwana łagodnymi dłońmi na fortepianowej klawiaturze. To oznaczało jedno – pani domu, Priscilla Lohengrin, czekała na swą poranną kawę zdecydowanie zbyt długo.
Pokojówka podciągnęła suknię, poprawiła rozpadający się kok. Zanim jednak udało jej się obrócić na pięcie i wrócić do serca pałacu, by własnoręcznie zaserwować Priscilli jej cappuccino, najbliższe jej drzwi otworzyły się z westchnięciem starych zawiasów. Zza furty wysunęła się czupryna popielatych włosów, ciemne oczy spojrzały na służącą. Ona westchnęła, znów zakasała rękawy - nerwowy tik.
– Śniadanie zaraz będzie podane, Nikandrosie.
– Jutro mnie stąd wyrzucają – odpowiedziało jej najmłodsze z Lohengrinów, pociągając nosem.
W zdaniu była tylko krztyna racji – rok szkolny zaczynał się po weekendzie, co oznaczało, że dzieci wyjeżdżały z domu. Ale nie były wyrzucane – szofer odwoził całą piątkę do oddalonej o kilka godzin szkoły z internatem.
– Nienawidzą mnie. Chcą się mnie pozbyć.
Pokojówka zmarszczyła brwi. Służba dworu słyszała przez ściany, ale nawet przez książkę telefoniczną plotek nie przepłynął szept, żeby państwo Lohengrinowie nienawidzili swojego najmłodszego potomka. Owszem, byli oziębłymi, surowymi rodzicami, którzy trzymali swoje dzieci na dystans. Ale to było normalne u osób wysokiego urodzenia, wychowanych za kurtyną armii opiekunek, guwernantek, nauczycielek i nianiek. Fakt, pani domu wciąż była w żałobie, ale jej obwinianie każdego wokół powinno niedługo minąć. Służka klęknęła, by móc konwersować oko w oko z dzieckiem.
– Kto ci to powiedział?
– Damokles. Że przez to, że mam najmniej pred... predyspozycji magicznych, to jestem najgorszy. Że na nic nie wyrosnę. I dlatego chcą się mnie pozbyć. I że to przeze mnie... przeze mnie nie ma Astorii.
Pokojówka poklepała małego po głowie. Pamietała dobrze najmłodsze dzieciątko Lohengrinów, niech jej dusza spoczywa w spokoju, Astorię – biedactwo miało jakieś powikłania przy kokluszu, czy innej potwornej chorobie. Pamiętała też, że pamiętnej nocy, kiedy niemowlę zmarło, opiekować się miał nim właśnie Nikandros. Widocznie przekomarzanie między rodzeństwem wylało na najmłodsze dziecko szalę goryczy, bo już nie tylko pani domu szeptała pod nosem, że to wina Nikandros, a i jego rodzeństwo.
– Tak jest ze starszymi braćmi – pokojówka podniosła się z kolan – lubią dokuczać mniejszym. Ubierz się, zaraz śniadanie.
Nikandros kiwnął głową i zniknął za drzwiami swojego pokoju. Pokojówka westchnęła. Jak nie wyciągała małego z szaf czy klitek, do których został dla żartu wepchnięty, to musiała go uspokajać, że nie wszystko, co wmawia mu starsze rodzeństwo, jest prawdą. Naprawdę dziwne, dzieci miały masę zajęć i zabawek, ale i tak najbardziej lubiły dokuczać sobie nawzajem. No cóż. Może jak się dorasta w takim bogactwie, to coś przestawia się w mózgu. Kto wie.
Jedenaście lat przed Rzezią Lohengrinów
Znowu ignorowali go przy obiedzie. Ojciec grzecznie zapytał się wszystkich o ich oceny po kolei, ale zanim doszedł do niego, matka posłała mu na tyle ostre spojrzenie, że ojciec zamknął usta nagłym ruchem. No tak, po co mają słuchać, jak Nikandros jako jedyny ledwo co zdaje wszystkie
okołomagiczne przedmioty. W sumie zaliczył półrocze jedynie dzięki temu, że to Lohengrinowie ufundowali szkole nowe boisko i audytorium.
Miał już powoli tego wszystkiego dosyć. Bo niby dlaczego miał dostawać baty za coś, czego nie potrafi zmienić? Cały czas próbował. Nie chciał się poddać, dalej tracił sen, wertując księgi, wyciągając z siebie siódme poty, żeby udało mu się wykonać najprostsze zaklęcie. Ale nawet te skierowane na przedszkolne dzieci wydawały się za trudne. Naprawdę, próbował, ale wszystko wskazywało na to, że w genach nie przekazano mu ani krztyny magii.
Było to dość intrygujące, chociaż miał wrażenie, że powinien się bać. Powinien być
przerażony. W końcu wszyscy wokół potrafili czarować, a cały ród Lohengrinów znany był praktycznie wyłącznie z tego. Ciekawe, czy udałoby mu się przeżyć bez magii? Może rodzice wsadziliby go do klitki, nie pozwalając z niej wyjść, wyprowadzić się, znaleźć normalnej pracy – wszystko, żeby tylko nie był otwartą raną na ich honorze?
Z dnia na dzień miał coraz większe wrażenie, że nieważne, co by zrobił, i tak będzie pośród Lohengrinów czarną owcą. Może czas zacząć naginać zasady, zobaczyć, co przejdzie, co nie? W końcu i tak będzie besztany, ignorowany. Może powinien sprawdzić, gdzie leży granica. Ciekawe.
Życie Nikandros, z tym nowym spojrzeniem na świat, zapowiadało się intrygująco.
Dziewięć lat przed Rzezią Lohengrinów
Matka nazywa to skundleniem
. Fakt, że nasze nazwisko było znane kiedyś jako szept szacunku między największymi, najsilniejszymi czarodziejami i wiedźmami. Że teraz tego nie mamy, że jesteśmy znani tylko z tego, że mamy historię. Ja wiem, co ma na myśli. Pewnie bez wahania poślubiłaby swojego kuzyna, gdyby to tylko znaczyło, że jej dzieci będą miały szansę na lepsze zdolności magiczne. Albo brata, gdyby wszyscy się nie pozabijali. Jest pojebana. Nienawidzę jej.
Nienawidzę całej mojej rodziny. A oni nienawidzą mnie. Nie wiem, czy to przez Astorię, czy to, że jestem magicznie najgorszym członkiem rodziny. Nie wiem. Może za obie rzeczy? Może przez coś całkowicie innego? Nie wiem, kompletnie nie wiem. Ale cieszę się, że zaraz zaczyna się rok szkolny. Przynajmniej nie będę musiał musiała oglądać twarzy rodziców przez następne kilka miesięcy.
Siedem lat przed Rzezią Lohengrinów
ERROR 404
story not found
please refresh or try again later...
Trzy lata przed Rzezią Lohengrinów
Znowu ignorowali ją przy obiedzie. Święta za świętami było tak samo. Ale tym razem jakoś tak bardziej to wszystko Nikandros bolało. Naprawdę mieli gdzieś, że ich rodowite dziecko zmarło? I jakimś cudem wróciło do życia? Nawet nie skomentowali faktu, że spomiędzy jej włosów wyłoniły się rogi, prężnie wychodzące z burzy włosów, widoczne, czy tego chciałaby, czy nie.
Rozpaliła świecznik pstryknięciem palca, i dopiero to wywołało
jakąkolwiek reakcje na ich twarzach.
– No proszę – mruknął ojciec między łykami obrzydliwie rozbebłanego gulaszu – czyli warto ćwiczyć do skutku.
Nie, chciała syknąć,
to nie jakieś pierdolone ćwiczenie. Pokonałam śmierć, stałam się czymś lepszym. Lepszym od was wszystkich.
Damokles zarechotał z ustami pełnymi ziemniaków. Jego śmiech przypominał kwik świni. Ciekawe, czy też wydawałby podobne dźwięki, gdyby spuszczano z niego krew, jak z wieprza.
– Po tylu latach to największy tępak coś pojmie!
Nikandros zacisnęła zęby na widelcu. Poczuła, jak metal ugina się pod siłą szczęk.
Rok przed Rzezią Lohengrinów
Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich. Niena–
Kiedyś zrozumieją. Muszą zrozumieć. Ja im pokażę, jak mogą zrozumieć. Może wtedy przestaną być tak dla mnie okropni.
Trzy godziny po Rzezi Lohengrinów
Powietrze było tak gorące, że trudno było nie mrużyć oczu, by dojrzeć cokolwiek w falującej od temperatury przestrzeni. Liny jęknęły pod napięciem, pod próbującymi rozerwać je ciałami. Nikandros potarła zaczerwienione od tarcia nadgarstki, zmarszczyła brwi. W oddali jeden z filarów wydał z siebie głuchy stukot, i spadł, rozkładając fasadę klatki schodowej na części pierwsze. Jeszcze chwila, a drugie piętro zniknęłoby całkowicie, zeżarte przez głodne płomienie.
Ktoś jęknął – w syczącym pogorzelisku trudno było powiedzieć kto – może ojciec? Laszlo? Damokles dawno już stracił przytomność – ogień dotarł do jego sypialni pierwszy. Nikandros wytarła dłonie na koszuli, krzywiąc się nieco, bo trudno z jasnego materiału wyprać cokolwiek, a co dopiero miks krwi i smoły. Schody jęknęły pod naporem gruzu z załamującego się powoli dachu, i po chwili zapadły się, wzniecając falę kurzu i ognia w powietrze. Nikandros cofnęła się o kilka kroków, coraz bliżej wyjścia. Czas się ewakuować, jeżeli chce to przeżyć.
Spojrzała po raz ostatni na Srebrną Ketę. Piękną, wspaniałą, wiekową Srebrną Ketę. Na obrazy w złotych ramach, na stare, ręcznie wyszywane firany, na atłasową kanapę, na której leżała matka, ledwo dysząc.
Nie, nie zdążyła nikogo uratować. Ogień zajął dwór za szybko, w mgnieniu oka, i zanim mogła zrobić cokolwiek, główna nawa budynku implodowała. Nikandros miała spędzić nowy rok z rodziną, ostatni nowy rok jako studentka, a zastała Srebrną Ketę w płomieniach.
Ktoś chyba krzyczał jej imię. Powietrze było coraz gęstsze, jak melasa. Nikandros zmrużyła oczy, zacisnęła palce na torbie, zostawiającej mokrą, chłodną plamę na boku, o który ją opierała. Powinna znaleźć lodówkę. Przełknęła ślinę, łapiąc po raz ostatni kontakt wzrokowy z ojcem, którego krzesło zajęło się ogniem kilka sekund po tym, jak mrugnęła.
Nikandros zacisnęła szczękę i wyczołgała się przez wybite okno. Brodząc w topiącym się śniegu, w błocie i kałużach otaczających Lohen, zostawiła gorejący dwór za sobą. Dosłownie, i metaforycznie. Straż była już w drodze, jeszcze przez telefon ostrzegali, że powinna wynieść się z terenu zagrożenia, jak najszybciej. Zrobiła, jak kazali.
Dopiero w pociągu do Medwiogradu zorientowała się, że zapomniała zmyć naczynia po ostatniej wieczerzy, jaką odbyła w Srebrnej Kecie. No cóż. I tak nie będzie to już dla nikogo problemem.
Siedem miesięcy po Rzezi Lohengrinów
Novendia smakowała inaczej. Nawet powietrze miało inny posmak, łykane między haustami zupy. Znalazła miedwiańską restaurację, która miała serwować oryginalne dania z północy, ale biorąc pod uwagę to, jak bardzo mdła była zupa, kucharz chyba nigdy nie postawił stopy na śniegu.
Tęskniła za domem. Naprawdę, jakimś (obrzydliwie żałosnym) cudem tęskniła za Lohen, za Srebrną Ketą, za hodowanymi w ogrodzie ziołami. Teraz, jak nie było już za czym tęsknić. Wszystko połknęły płomienie, zachłanne i chciwe. Ale czy w rodzinnym domu było za czym tęsknić? Za zgryźliwymi komentarzami, zawstydzonymi spojrzeniami, wzrokiem pełnym nienawiści?
Pewnie na tym polega nostalgia. Zaczyna się tęsknić za własnym wyobrażeniem wspomnienia, czegoś, co nigdy nie było prawdziwe. Za fatamorganą.
Nikandros wytarła usta serwetką, kiwnęła na kelnera. Następnym razem zrobi wywar sama. Ewidentnie, nieważne czy w mieścinie między górami, czy w wielkiej stolicy, nie można ufać nikomu oprócz siebie.
- Priscilla Catriona Lohengrin II – matka. Chłodniejsza niż najwyższy czubek medwiańskich gór, równie niedostępna. Jedyny uśmiech, jakim dzieliła się z rodziną, był tym wykalkulowanym, do zdjęć i portretów. Perfekcyjny obraz arystokracji.
- Ioannis Damokles Stavrou–Lohengrin – ojciec. Teoretycznie najgorszy ze wszystkich Stavrousów, bo jako ostatnie dziecko, odziedziczył najmniej mocy magicznej. Statyczny, układny, chylący głowę przed żoną. Dzieci jako koncept go przerażały, przez co zamiast spędzać z nimi czas, preferował znikać na tygodniowe wyjazdy pracownicze, czy też zamykać się w biurze.
- Urlikke Priscilla Lohengrin – szybko wyjechała z domu za stypendium w prestiżowej, zagranicznej szkole, więc dla Nikandros była bardziej jak dalsza kuzynka, niż rodowita siostra. W końcu dziesięć lat to spora różnica. Doczekała się męża i trójki dzieci, teraz dorastających bez matki. Małżonek Urlikke próbował wiele lat skontaktować się z Nikandros, chcąc pogłębić rodzinne więzi po tragedii, ale po tylu nieudanych próbach chyba się poddał. Albo umarł. Cholera go wie.
- Damokles Ioannis Lohengrin – 5 lat starszy brat, ten gorszy bliźniak. Jego ulubionym zajęciem było dokuczanie młodszemu rodzeństwu, przy czym często podszywał się pod własnego bliźniaka, żeby uniknąć winy. Zmarł bez rodziny, znajomych, ani pracy. Nikt po nim nie płakał.
- Laszlo Perseusz Lohengrin – może i lepszy z bliźniaków, ale to wcale nie czyniło go wspaniałym bratem. Z reguły milczał podczas wybryków brata, albo dołączał się, trudno powiedzieć czy z przymusu czy z własnych chęci. Wyszedł za mąż, ale ewidentnie nie byli ze sobą jakoś blisko, bo kilka lat po śmierci Laszla wdowiec zaręczył się po raz kolejny. Nawet zaprosił Nikandros na zaślubiny. Oczywiście odmówiła.
- Berenike Andrastea Lohengrin – najbliżsi wiekiem, chociaż i tak trzymali się na dystans. Berenike jedyna przynajmniej nie wyzywała Nikandros, ba, raz na jakiś czas nawet pozwalała, aby razem spędzali czas. Studiowała prawo, miała już odebrać dyplom, jednak powstrzymała ją przed tym śmierć. Była bardzo związana z matką. No cóż, każdy ma swoje wady.
- Astoria Casioppea Lohengrin – jedyna z rodzeństwa młodsza od Nikandros. Również jedyna, która nie straciła życia w pożarze – zmarła jako niemowlę przez powikłania przy niezdiagnozowanej chorobie. Plama na rodzie Lohengrinów, gdyż miała mieć z całego rodzeństwa najsilniejszą żyłkę magiczną. Perfekcyjna potomkini, która nie dożyła nawet roku. Matka nie przerwała żałoby nad Astorią przez wiele lat.
- Nikandros wychowana była w domu, gdzie wartościowano jakość jedzenia. Przez to teraz ona sama stosuje podobne zasady. Nie kupuje niczego w zwykłych spożywczakach, dba, żeby każdy posiłek był w pełni organiczny. Jeszcze lepiej, jeżeli z pochodzi z lokalnych produkcji. Dlatego ma wtyki u pobliskich farmerów, rolników i masarzy, i to od nich pozyskuje wszelkie składniki.
- Jest właścicielką dwóch pstrokatych wyżłów – Castora i Polluxa. Pieski były pieczołowicie trenowane od szczeniaka, przez co są posłuszne jak nic. Nikandros często zabiera je na polowania. W końcu to wyżły – muszą się wybiegać i wypolować.
- Oprócz psów posiada również jednego konia – achał-tekińską klacz imieniem Mahrah. Rasowa, stworzona do prędkości i zgrabnych ruchów, jest wspaniałym kompanem na leśne przejażdżki. Nie boi się zwierząt, więc polowania z psami nie są jej straszne. Nieco gorzej jest przy większych ulicach, bo gdy stojące pojazdy nie sprawiają jej problemów, te wydające dźwięki, poruszające się szybciej niż ona kiedykolwiek by mogła, są już powodem stresu. Ale oprócz tego, Mahrah to posłuszna, poprawnie zajeżdżona klacz, wyczulona na najdelikatniejszy ruch jeźdźca.
- Mimo tego, że Srebrna Keta obróciła się w proch, Nikandros nadal na wszelkie święta, wakacje i inne przerwy w pracy wraca do Lahmermuiru. W okolicach Lohen jest jezioro, a nad tym jeziorem jest dom. W pełni zbudowany z drewna, mocno oszklony, z tarasem wychodzącym na taflę wody, jest perfekcyjnym odskokiem od Stellaire, od Novendii, od wszystkiego.
Dwór Świstojar
Nędzny zamiennik rodzinnej posiadłości, bo novendyjski pałacyk przypomina bardziej domek letniskowy, gdyby go przyrównać ze Srebrną Ketą. Mimo wszystko jest niczego sobie, w końcu Nikandros gust ma, nie wyzbył by się go przy tak ważnej sytuacji, jak wybór nowego miejsca zamieszkania. Posesja oddalona jest o jakieś pół godziny autem od Stellaire, może odrobinę więcej – w bezpiecznej odległości między hukiem i blaskiem miasta, a pustkami pól uprawnych.
Świstojar mieści się, jak nazwa wskazuje, na przedsionku zagajnika. Ogrodzony od strony ulicy, za domem trawnik posesji powoli zmienia się w las, co sprawia wrażenie, jakby Świstojar wrastał w zagajnik, a raczej zagajnik w niego. Dzięki temu jest to miejsce perfekcyjne do odpoczęcia od zgiełku miasta - jest tu cicho i spokojnie, zielono i czysto, a w dodatku zwierzętom z pobliskiego lasku zdarza się odwiedzać włości, nawet jeżeli obserwowałyby je jedynie zza linii pierwszych drzew.
Sam dworek swój tytuł posiada jedynie ze względów historycznych – był w
jakimś historycznym okresie zamieszkiwany przez
jakąś szlachtę – nie mógłby natomiast być w żadnym wypadku nazwanym pałacem, czy nawet pałacykiem (ze względu na wygląd i rozmiar), co zdarzało się w Srebrnej Kecie.
Dworek ma trzy piętra (pięć z poddaszem i piwnicą, z czego drugie jest bardziej
półpiętrem, niż faktyczną kondygnacją), werandę, garaż, sypialnie i łazienki w liczbach mnogich, kuchnię i spiżarnię, osobną jadalnię i salon, jak i dwa gabinety, jeden typowo
artystyczny, drugi skupiony na pracy ścisłej. Generalnie nie ma na co narzekać.
Ogród pręży się przed i za głównym budynkiem, który można obejść wokół gęstej roślinności drobną, wijącą się dróżką wybitą kostką brukową. Nikandros nie ma stałego ogrodnika na włościach, ale systematycznie co kilka miesięcy przyjeżdża zespół, który doprowadza faunę do porządku. Oprócz tego przy garażu jest dobudówka z drobną stajnią, składającą się z boksu, myjki i klitki na rząd. Obok są również psie budy, ale zwierzęta zdecydowanie częściej spędzają noce w pod dachem domu – Nikandros postawiła budy wyłącznie dla zróżnicowania terenu dla psiaków.
Świstojar zmienia pracowników, jak Nikandros rękawiczki. Żadna pomoc domowa, czy ogrodnik, nie pracuje na dworze dłużej, niż pół roku, w szczególnych okolicznościach mniej więcej rok. Nie przepada za zbytnim spoufalaniem się z służbą, celuje w profesjonalny dystans. Uważa też, że zawsze przydaje się świeże oko do spojrzenia na jakikolwiek problem, więc kiedy kolejna osoba dostaje wypowiedzenie w ciągu miesiąca, to jest to zdecydowanie decyzja, która ma u celu dobro wszystkich stron.
Dwór utrzymany jest w dość starym stylu, przez co goszczący w Świstojarze przyjezdni często komentują, że czują się nieco, jakby cofnęli się w czasie. To nie oznacza jednak, że Nikandros pozbawiła dom jakichkolwiek nowoczesnych udogodnienia – w kuchni jest i zmywarka, i jeden z nowszych modeli piekarników, w większych pokojach w najgorętsze dni lata można włączyć klimatyzację, a w zimę ogrzać się przy kominku. Dom jest zdecydowanie artystyczny – trudno znaleźć pustą ścianę czy półkę, na których nie ma obrazów, rzeźb, czy innych rzeczy podpadających po dzieła sztuki.
Moodboard Playlista
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz