Jakby ktoś inny narysował mu coś takiego, Seymour wyśmiałby go, mówiąc, że chuja wie, gówno się zna i żeby wypierdalał ze swoimi tandetnymi pomysłami, bo nikt go nie prosił o żadną kretyńską psychoanalizę. Tylko że to był Vi, jego cudowny partner, kochany pluszak i mężczyzna, który chciał dla niego jak najlepiej i na dodatek dużo lepiej wiedział, czego Seymour potrzebował. Muzyk nie był dzieckiem, dobrze wiedział, jaki jest, nie zamierzał sam siebie oszukiwać, że wszystko ma w środku ułożone, lecz zupełnie czym innym była świadomość tego, a czym innym dopuszczenie do siebie cudzych słów. Z tym tylko, że teraz chodziło o Vi, a jego słowa, wypowiadane z czułością i ciepłem, zawsze z głębi tego wrażliwego serca, trafiały dokładnie tam, gdzie powinny, prostowały to, co się popsuło i dodawały to, czego w jego wnętrzu brakowało. Słowa – ale czy tylko o słowa chodziło? Vi trwał u jego boku, gdy Seymour był nie do życia, łagodnym dotykiem zapewniał, że wszystko jest dobrze, że rozumie, patrzył na niego z miłością w oczach, słuchał cierpliwie, nigdy nie dał powodu, by w niego wątpić, wspierał, gdy muzyk się wycofywał i koił, gdy ten się po prostu wkurwiał.
To pewnie dlatego Seymourem tak tąpnęło, gdy tylko zobaczył rysunek Virgila.
Nie odezwał się. Po prostu złapał mężczyznę za nadgarstek, ściągnął z kanapy, wyprowadził z biblioteki, ten jeden raz ciesząc się w duchu, że ojciec ma wrażliwość emocjonalną porównywalną do golema, pozostaje skupiony na swojej książce i niespecjalnie zwraca uwagę na swych gości. Drzwi do biblioteki zamknęły się za nimi, mężczyźni nawet nie odeszli zbyt daleko, ledwie do pokoju naprzeciwko, bo Seymour stwierdził, że jebać. Nieużywany salon pachniał zakurzonymi prześcieradłami i starą pastą do drewna, ale komu to przeszkadzało?
— Seymour? — spytał niepewnie Vi.
Były czarodziej nie odpowiedział. Przystanął, popatrzył na wilkołaka, w końcu oparł czoło o jego bark, westchnął głęboko. Poczuł, jak Vi otacza go łagodnie ramionami, jak gładzi plecy tym niespiesznym, uspokajającym ruchem, dając mu czas i przestrzeń, by ułożył myśli i opanował choć trochę burzące się w piersi emocje.
— Kogoś innego bym strzelił w mordę.
— Wiem.
Po chwili Seymour podniósł głowę, przytulił się inaczej, podjął innym głosem.
— Są takie momenty, że chciałbym cofnąć czas.
Vi pokiwał głową. Ciepła dłoń na jego plecach wciąż przesuwała się miarowo w górę i w dół, przynosząc ukojenie.
— Wiesz co, ja trochę lepiej rozumiem, jak on myśli i działa. Ojciec. Nie mówię, że cokolwiek z tego robi dobrze, bo postępuje jak maszyna. Ale… Może jakbym trochę więcej wiedział, jak byłem młodszy, to by to wszystko się tak nie rozpierdoliło do reszty.
— Nie chcę, żebyś się obwiniał.
— Nie obwiniam się. — Seymour westchnął ponownie, oparł brodę na barku Virgila. — Po prostu chciałbym, żeby rzeczy potoczyły się w inny sposób.
Virgil nie odpowiedział. Nie musiał. Seymour nie był dzieckiem i wiedział, że ani czasu nie cofnie, ani rzeczy nie potoczą się w inny sposób, lecz czasem pomówienie o tym, takie nakreślenie odmiennej sytuacji, po prostu pomagało, gdy dusza zdawała się ciężka od zmartwień i problemów.
— Frustruje mnie, że ojciec jest taki, jaki jest — kontynuował, zapadając się w to familiarne, wilcze ciepło. — Jak porozmawialiśmy, i jak ty z nim porozmawiałeś, to jakby… Ja wiem, że on chciał dobrze. Teraz już wiem. Ale, kurwa, Vi, ze świecą szukać debila, który by to w jeszcze bardziej kretyński sposób przekazywał!
Poczuł, że Vi się uśmiecha. Dłonie wciąż błądziły po jego plecach, wilkołak zdołał go jednak przycisnąć mocniej do siebie, ścisnąć mu żebra w ten znany im obojgu sposób.
— Seymour, to już jest duży krok w dobrą stronę — powiedział miękko. — Od początku martwiło mnie to, jakie masz stosunki z resztą rodziny.
— Chujowe.
— Przynajmniej te z tatą — kontynuował Vi. — Wiesz, jak to u mnie wygląda.
— Jesteście blisko.
Vi skinął głową.
— Chciałem tego samego dla ciebie. Bolało mnie w środku, że rodzina nie jest dla ciebie źródłem oparcia, tylko bólu i frustracji.
— Bo to sam rozpierdol.
Virgil ścisnął go jeszcze mocniej.
— Teraz znam jego naturę i powód, dlaczego to wszystko tak wygląda. I wiem, dlaczego szukałeś rodziny gdzie indziej. Ale… — zawiesił głos, zrobił niewielką pauzę — nawet, jeśli tę drugą rodzinę się znajdzie, ta pierwsza nadal pozostaje ważna. I chciałem, żeby to cię nie bolało.
Teraz to Seymour pokiwał głową, nie odezwał się od razu. Vi zaś czekał spokojnie, nie pospieszając, pozwalając mu ubrać uczucia w słowa, choć nie było to przecież takie proste.
— Zajebałbym się bez ciebie, Pluszaku — powiedział w końcu Seymour. — Każda moja wizyta w Thornhaven kończyła się rozpierdolem, a teraz nie dość, że rozpierdolu nie było, to jeszcze… powiedzmy… jakoś lepiej mi idzie zrozumienie mojego ojca-golema. Wolałbym, żeby traktował mnie i Nico jak synów, a nie modele do wytrenowania.
— Mówiłeś mu to w sposób, którego nie rozumiał.
— Wiem.
Znów nastąpiła dłuższa pauza, Seymour opierał się na ramieniu wilkołaka, Vi zaś trzymał byłego czarodziej blisko, nie pozwalał mu się rozpaść.
— Ja to jeszcze będę musiał przemyśleć — dodał muzyk, w odpowiedzi zaś poczuł, jak ta wciąż gładząca jego plecy dłoń napiera mocniej, z większą stanowczością. „Będę przy tobie bez względu na wszystko”, mówiło to wilcze ciepło. — Ale, kurwa, Pluszaku… Zrobiłeś więcej, niż się kiedykolwiek spodziewałem.
Znamienne zdawało się to, że Seymour zawsze pragnął mieć u swego boku psa, pluszaka, albo kogokolwiek, kogo po prostu dało się przytulić, kto dawał ciepło i bezpieczeństwo, bez oceniania, bez tego chłodu i obojętności, którymi zawsze traktował go Cedric. Może od dziecięcych lat Seymour wyczuwał, czego brakuje tej rodzinie, dziwnej i skomplikowanej, lecz pragnącej jedynie szczęścia i bliskości, choć tak źle wychodziło im mówienie o swych emocjach i potrzebach. Widać ten pluszak był bardziej metaforyczny – po prostu potrzebowali kogoś z otwartym sercem, ułożonymi emocjami, kogoś z zewnątrz, zdolnego neutralnym okiem ocenić to, co działo się w posiadłości. Zrozumieć ten labirynt uczuć i problemów, w którym Silverthornowie nie potrafili się odnaleźć.
— Kocham cię, Seymour — odparł Vi, jego głos tak ciepły i miękki. — Nie ma rzeczy, której bym dla ciebie nie zrobił, przecież wiesz.
— Wiem — odparł Seymour, uśmiechając się i czując w sercu, jak bardzo jest to prawda. — Ja ciebie też.
Otaczające posiadłość ogrody były dla niego jednym z ulubionych miejsc zabaw, gdy jeszcze był małym dzieckiem, a większość jego dnia upływała w samotności – Cedric zajmował się swoimi sprawami, Jarvis spał, a golemiczne pokojówki pracowały. W tym wczesnym czasie, gdy jeszcze nie musiał się tyle uczyć, a ojciec pozwalał mu po prostu robić to, na co akurat miał ochotę, Seymour nudził się ciszą i bezruchem biblioteki, woląc zarośnięte, zdziczałe alejki i spękane upływem czasu zdobienia. Gdy patrzył na ten czas z perspektywy, mężczyzna odnosił wrażenie, że dostał tyle swobody nie dlatego, że ojciec uważał, że dzieci powinny mieć czas na zabawę, tylko raczej dlatego, że najstarszy z Silverthornów sam czuł się zagubiony, nie mając pojęcia, jak poradzić sobie z rozłamem w rodzinie, bólem w sercu i wszystkimi obowiązkami.
Seymour wyciągnął rękę, splótł palce z idącym u jego boku Virgilem, posłał mu lekki uśmiech. Dalej nie mógł się nadziwić temu, jak wiele w jego życiu i w nim samym zmieniła miłość i oddanie tego jednego mężczyzny. Ciepło, którym Vi obdarzał świat, to wyrozumiałe i łagodne spojrzenie, słowa trafiające dokładnie tam, gdzie powinny – wszystko to sukcesywnie rozplątywało wszelkie zaciśnięte supły w sercu czarodzieja, rozgrzewały oziębłe fragmenty, zmiękczały te stwardniałe. Leczyły stare blizny, pozwalały spojrzeć na rzeczy z innej perspektywy, poczuć się lepiej z samym sobą. Im więcej wybaczał samemu sobie, tym łatwiej było mu dostrzec powody, dla których inni postępowali tak, a nie inaczej, a gdy owe powody już się pojawiły, logiczne i sensowne, on sam zaczynał inaczej, lepiej patrzeć na daną relację. Wybaczał sobie, wybaczał i innym.
Dla postronnych, zapuszczony ogród mógł wydawać się smutnym, może nawet nieco strasznym miejscem. Prowadzące niegdyś wśród starannie przystrzyżonych klombów alejki teraz popękały, strasząc erodującym kamieniem, a zieleń, dawniej ciesząca oko zamieszkujących posiadłość czarodziejów, wyrwała się na wolność i zdziczała, nie ukazując już światu wonnych kwiatów i łagodnie wygiętych łodyżek, lecz raczej szczerząc kolce i twarde gałęzie, gdy wszystkie kruche, dekoracyjne rośliny zniknęły, zagłuszone przez chwasty i samosiejki. Lecz skoro Virgil powiedział, że jemu się podoba i że te rosnące chaotycznie chaszcze mają swój własny, niepowtarzalny urok, Seymour sam zaczął patrzeć na to miejsce przez pryzmat zachwytu nad jego estetyką, nie kolejne przypomnienie o tym, jak wiele w posiadłości się zmieniło.
— Jest takie miejsce, które chciałem ci pokazać — powiedział, ciągnąc Virgila w jedną z bocznych alejek.
— Jakie?
— Dotrzemy, to zobaczysz. Ale pewnie będę je musiał trochę ogarnąć…
Jeszcze dwa zakręty ścieżki, jeszcze minęli strzaskaną fontannę i przerośnięty żywopłot, nim ich oczom ukazała się szeroka huśtawka ogrodowa. Kiedyś, w latach swej świetności, metal musiał nosić śnieżnobiały lakier, wydobywający z niej ładny, roślinny motyw, współgrający z kwitnącymi w ogrodzie roślinami. Obecnie jednak ażurowe siedzisko przypominało plątaninę przerdzewiałych, kruszących się na wietrze liści, jakby dla metalu przyszła jesień. Wsporniki zarósł bluszcz, jeszcze bardziej kryjąc całą konstrukcję, wplątując się między spojenia i przypory, więżąc bujane siedzisko zdrewniałymi łodygami.
— Zdecydowanie będę musiał ogarnąć.
Seymour zawinął rękawy, objął wzrokiem huśtawkę i przystąpił do działania. Jak łatwo było mu sięgnąć własnej magii, gdy robił to dla Vi.
Błękit popłynął w stronę huśtawki, przełamując zdrewniałe więzienie bluszczu, napełniając metal siłą, odwracając efekty długich lat, gdy kaprysy pogody mogły robić z nim, co tylko chciały. Czas cofał się dla zapomnianego fragmentu ogrodu, jakby tych długich lat porzucenia i zaniedbania nigdy nie było, jakby ledwie wczoraj golemy skończyły mocować bujane oparcie. Jeszcze tylko chwila, jeszcze tylko odtworzyć szczelną pokrywę emalii, zdmuchnąć ostatnie, przesuszone liście, i już, huśtawka zdawała się jak nowa.
— Chodź, siadaj ze mną — powiedział Seymour, podchodząc, zajmując miejsce na bujanym oparciu.
Vi dołączył do niego, wtulił się w bok czarodzieja, oparł o zapraszająco wyciągnięte ramię. Przez chwilę siedzieli w ciszy, podziwiając rozciągający się przed nimi widok. Faktycznie, w czasach świetności posiadłości, ogród musiał być niesamowity – dopiero teraz widać było geometryczną symetrię i rozwagę, z jaką wytyczono każdą ze ścieżek. Seymour westchnął.
— Wiesz, moi rodzice siedzieli dużo na tej huśtawce, kiedyś. Jak jeszcze wszystko było w porządku — zaczął trochę chaotycznie. — Słabo to pamiętam, mały byłem, pewnie połowę z tego sobie wyśniłem, ale… jakoś tak mi wtedy przyszło do głowy, że też bym chciał kiedyś tak z kimś posiedzieć. Nie sam. — Seymour westchnął, oparł policzek o skroń Virgila. — Był moment, że myślałem, że to się po prostu nie uda.
Vi poruszył się mu pod bokiem, uniósł głowę, sięgnął policzka, łagodnym ruchem sprawił, że Seymour spojrzał w te metaliczne oczy. Na ich dnie błyszczało ciepło i czułość.
— Ale udało się, Seymour. Już nie jesteś sam i nigdy nie będziesz.
Muzyk uśmiechnął się do niego, wtulił policzek w dłoń.
— Ty ze mną będziesz.
Vi odpowiedział uśmiechem.
— Zawsze.
Nie spędzili w Thornhaven aż tylu dni, ale Seymour miał wrażenie, jakby minęło co najmniej pół roku. Pamiętał, jak się denerwował przed przyjazdem i jak martwił się, jak ojciec przyjmie Virgila, a jeszcze bardziej o to, jak sam Vi zniesie tę ciernistą osobowość Cedrica. Lecz on nie dał mu żadnego powodu do obaw, rozwiał wszystkie jego wątpliwości i podszedł do tej lodowej twierdzy, którą był jego ojciec, z empatią i rozwagą, którą tylko Vi mógł mieć. Ludzie sądzili, że zdolność zrozumienia skomplikowanych wzorów matematycznych bądź zapamiętania trudnych faktów jest niesamowita, lecz na Seymourze to nie to robiło największe wrażenie. Nadal nie potrafił objąć umysłem tej zdolności Virgila do spojrzenia wprost w serce, do odczytania wszystkich skrytych tam bolączek i poprawnego zajęcia się każdą z nich. Mężczyzna zdawał się mieć w oczach jakieś zaklęte soczewki, a może była to kwestia wilczego nosa, czułego na najdrobniejsze detale i zdolnego wyczuć każdą zmianę emocji. Vi, jego ciepło i empatia, były wszystkim tym, czego Seymour potrzebował, czego potrzebował też Cedric, choć żaden z Silverthornów, może poza Nicholasem, nie zdawał sobie z tego sprawy.
Pożegnali się, Cedric nawet wyszedł z posiadłości, odprowadził ich wzrokiem, stojąc na prowadzących do głównego wejścia schodach. Zaraz obok stał Nico z Mari, te dwie pogodne dusze, przynoszące oddech i odpoczynek, gdy siedzenie z Cedrikiem to było już za wiele. Seymour przytroczył ich walizkę do miotły, było jeszcze trochę zapewnień, że tak, dobrze, że się poznali, że na pewno niedługo jeszcze przyjadą, było miło, święta wkrótce, wtedy się zobaczą. A potem ramiona Vi oplotły się wokół talii Seymoura, były czarodziej, skinął głową ostatni raz i odbił się od zimnego, zmytego deszczem bruku posiadłości i wzniósł w stronę nieba. Chwila moment, przecięli chroniącą posiadłość tarczę, a potem była już tylko ta krótka podróż w stronę stacji.
— Seymour?
— Hm?
— Co myślisz?
Były czarodziej nie odezwał się od razu. Na twarz wypłynął uśmiech, plecy rozluźniły się nieco.
— Że poszło po prostu zajebiście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz