Słońce świeciło wysoko, puchate obłoki sunęły niespiesznie po błękitnym niebie. Chłodny wiatr kołysał delikatnie złotymi trawami, a także wzbudzał małe fale na tafli jeziora. Było spokojnie; jak niemal zawsze na Wielkich Równinach.
Trwała akurat wiosna. Oyuun bardzo lubiła tę porę roku. Mówiła, że wtedy robiło się cieplej i jaśniej, wszystko powracało do życia. Kwiaty zakwitały, małe zwierzątka się rodziły. Również dochodziło do dość rzadkiego zjawiska, bowiem część roślin nabierała trochę zielonkawy odcień. Sprawiało to, że w krajobrazie pojawiało się więcej barw.
Z pewnością by się ucieszyła, gdyby demon wyjawił, że tak naprawdę nosił imię po jej ulubionej porze – Khavar.
Czasami żałował, że nie zdążył tego powiedzieć. Teraz było za późno.
Leżał na trawie, tuż obok grobu dziewczyny. Unikał spoglądania na kamienną konstrukcję, bowiem ilekroć to robił, czuł ukłucie w głębi ciała. Wzrok miał zatem utkwiony w falach jeziorach i ewentualnie rosnących w pobliżu drzewach.
Minęło kilka dni, odkąd Oyuun odeszła. Demon zdążył już zlizać i zmyć z siebie całą krew, którą się ochlapał w trakcie masakrowania nomadów. Zabrał ciało dziewczyny nad jezioro, pochował, a potem nie opuszczał tego miejsca. Nie potrafił. Musiał ochłonąć po tym wszystkim. Co prawda, zostawił Naranbaatara samego, ale był pewien, że mężczyzna zrozumie. Ostatecznie Khavar wróci do niego. Teraz tylko musiał trochę potowarzyszyć młodej śmiertelniczce.
Przez ten czas nie widział nikogo z dwunogów. Może to miejsce nie było często przez nich odwiedzane? Może nie przepadali za energią, która się tutaj znajdowała? Odkąd demon pierwszy raz postawił nad brzegiem łapę, poczuł coś, czego nie wyczuwał nigdzie indziej. Uczucie to nasilało się, gdy wchodził do wody. Cokolwiek to jednak było, na niego działało uspokajająco. Właśnie dzięki temu bardzo szybko opadła z niego żądza mordu.
Usłyszał jakiś specyficzny dźwięk. Mimowolnie podniósł łeb, nastawił uszu. Rozejrzał się, dostrzegł jakiegoś dużego ptaka, który nieco kakofonicznym śpiewem zaczął nawoływać samice. Jeszcze wczoraj go tu nie było. Może tutaj prowadził gody.
Demon minimalnie się skrzywił; już miał z powrotem położyć łeb na przednich łapach, ale przez przypadek spojrzał na nagrobek. Zastygł w kompletnym bezruchu, wstrzymał na moment oddech.
Nie potrafił przestać się obwiniać za wszystko. Gdyby Oyuun go nie poznała, do dzisiaj by żyła bezpiecznie. Mógł ją cały czas odtrącać, w końcu by się poddała. To nie, ostatecznie pozwolił jej przekroczyć granicę, ponieważ w głębi zatęsknił za relacją z dwunogiem. Ale taka relacja nie była mu pisana. Przez niego zginęła Oyuun. Przez niego zginął Naranbaatar. Niesprawiedliwą śmierć poniosły dwie najważniejsze w jego życiu osoby.
Gdyby tylko wtedy nie skomlał jako szczeniak i nie zwrócił na siebie uwagi.
Westchnął ciężko, zmienił pozycję, kładąc się tyłem do nagrobka. Mocniejszy powiew wiatru trącił czarną jak węgiel sierścią, zwiał częściowo wilgoć z nosa.
Leżał tak jeszcze przez jakiś czas, aż uznał, że powinien wracać do Naranbaatara. Powoli wstał, przeciągnął się raz, drugi, dodatkowo się otrzepał z liści i ziemi. Spojrzał ostatni raz na grób Oyuun, obiecał, że będzie odwiedzał ją regularnie, po czym ruszył w drogę powrotną.
Z początku zamierzał gdzieś przyczaić się i poczekać, aż zrobi się ciemno, ponieważ nie chciał przypadkiem napotkać jakiegokolwiek nomada. Szybko jednak sobie przypomniał, że poza grupą, którą parę dni temu zlikwidował, nikt inny w tej okolicy nie mieszkał. Mógł swobodnie przemierzać bezkresne równiny.
Szedł w miarę sprawnym krokiem, lecz zwolnił, gdy natrafił na rozległą polanę pełną kwiatów. Lśniły one w słońcu wieloma barwami, od bieli, przez czerwień i róże, po błękity oraz żółcie. Dawno nie widział takiego zagęszczenia. Zwykle tyle nie podróżował wiosną, chyba że po zmroku, a wtedy świat nie był aż tak kolorowy. Ładnie to wyglądało, nie ukrywał.
Ale kojarzyło mu się z Oyuun, która zaplatała mu kwiatki na rogach, dlatego nie oglądał tej scenerii długo.
Wreszcie dotarł do znajomego lasku. Wszedł między drzewa, wsłuchał się w śpiewające ptaki. Gdzieś w oddali przemknęła sarna, Khavar mimowolnie zwrócił na nią uwagę. Od niedawna zwierzęta zaczęły stopniowo wracać. Wydawały się już nie bać tak bardzo demona. Albo to jego energia złagodniała. Nie wiedział do końca. Aczkolwiek minimalnie doceniał tę zmianę. Minimalnie.
Przeszedł przez całą gęstwinę drzew, wyszedł z drugiej strony. Ujrzał w oddali grób Naranbaatara...
Przystanął wtem, otworzył szerzej oczy.
Za konstrukcją coś leżało. Coś niewielkiego, ale nie na tyle, by całkiem się skryć. Ewidentnie wystawały dwie tylne łapy i puchaty ogon.
Khavar powoli zaczął się zbliżać, poruszył nozdrzami. Kojarzył zapach, ale musiał się upewnić. Stanął niemal tuż przed nagrobkiem, teraz z góry idealnie widział zwierzę.
Chwila, czy to naprawdę był...?
Brunatna kula futra leżała nieruchomo, wystawiając brzuch do promieni słonecznych, dopóki mokry nos nie wciągnął powietrza i nie wyczuł znajomej woni. Powieki podniosły się, ukazując ciemne, migdałowe oczy. Źrenice niemal od razu natrafiły na pysk demona. Sekunda zarejestrowania informacji, a po niej całe ciało poderwało się do pionu. Ogon zaczął szybko wyginać się na boki, z gardła wyskoczyło niskie szczeknięcie.
— Baavkai? — wymknęło się z pyska Khavara.
Słysząc swoje imię, pies ponownie zaszczekał, nie ukrywając radości.
Odkąd Baavkai przybiegł do lasu, by powiadomić o krzywdzie, jaką nomadzi wyrządzili Oyuun, demon więcej go nie widział. Fakt, zostawił go w tyle, a potem zapomniał, ponieważ cały ten czas myśli miał opanowane przez jedno...
Baavkai wybił się z przednich lap i skoczył nimi na kamienie. Khavar zareagował od razu. Warknął ostrzegawczo, pokazał kły, przyjmując pozycję gotową do ataku. Tamten zrozumiał przekaz, pospiesznie się wycofał. Spuścił łeb razem z ogonem, który zastygł w bez ruchu, wydobył z siebie ciche skomlenia. Demon popatrzył na niego, wyprostował się nieco. Zęby zniknęły za wargami.
Zdał sobie sprawę, że gdy pies dotarł na pole jurt, musiało już być po wszystkim. Ujrzał jedynie rozległe plamy krwi i rozerwanych na strzępy ludzi. W tym własnego opiekuna. Khavar nie oszczędził nikogo, nawet Batu.
Przez niego zginęły nie tylko ważnego w jego życiu osoby, ale też ta w życiu Baavkaia.
Oddalił się o dwa kroki, położył po sobie uszy, rozchylając je lekko na boki. Końcówka ogona opadła całkiem na ziemię, łeb zaś zniżył się w oznace skruchy.
— Przepraszam — szepnął. — Zabiłem twojego opiekuna.
Pies popatrzył na niego, niespodziewanie nastawił oklapnięte uszy. Podszedł bliżej, tym razem ominął odpowiednim łukiem nagrobek. Stanął tuż przed Khavarem, zbliżył do niego pysk. Jeden nos dotknął drugiego.
Khavar otworzył szerzej oczy, źrenice wraz z orbitkami nabrały bardziej okrągłego kształtu.
Czy to znaczyło, że Baavkai nie miał mu za złe? Ale jak? Przecież demon był złym bytem. Wyrządzał tylko krzywdę. Pies powinien go nienawidzić. Czemu więc...?
Czemu czekał przy grobie Naranbaatara aż do jego powrotu?
Baavkai zabrał nos, by spojrzeć lepiej na Khavara. Wyrzucił głupkowato na wierzch język, zaczął merdać ogonem. Wtem padł przednimi łapami na ziemię, wypiął tył. Szczeknął głośno, podskoczył, znów padł.
Khavar nie wiedział, kiedy to się stało, ale nim się obejrzał, on również znajdował się dokładnie w tej samej pozie.
Pies zaczął uciekać, demon pobiegł za nim. Większy pacnął nosem mniejszego, role się odwróciły. Ganiali tak przez krótką chwilę, nim Khavar zatrzymał się nagle, cicho odchrząknął. Stanął prosto, zupełnie spoważniał. Jeszcze został parę razy uderzony lekko brązową łapą, ale w końcu zwierzak się poddał. Baavkai obserwował, jak demon kładzie się na trawie i zagarnia ogon w pobliże pyska.
Khavar nie wiedział, czy zasługuje na beztroskie zabawy po tym wszystkim, co zrobił. Był przerażającą bestią, która zrujnowała setki istnień. Nie mógł teraz cieszyć się wygłupami. A już tym bardziej nie mógł mieć kolejnego przyjaciela.
Zamknął oczy, nie zamierzał się poruszyć. Miał nadzieję, dzięki temu znudzi psa i ten sobie pójdzie. Gdzie? Nie wiedział. Ale nie powinien tu zostawać.
Trawa zaszeleściła pod czyimiś krokami, a po kilku sekundach demon poczuł przy sobie coś ciepłego. Podniósł jedną powiekę, ujrzał Baavkaia, który wpierw położył się w ten sam sposób, co demon, a krótko potem zmienił pozycję na (chyba) wygodniejszą. Zwierzak obrócił się na grzbiet, wyciągnął łapy. Uszy klapnęły na ziemię, powieki zakryły brązowe oczy.
Cienie nie musiały się nawet znacząco przesunąć, nim pies zaczął smacznie chrapać.
Khavar przyglądał mu się uważnie. Nie rozumiał jego postępowania. On sam na jego miejscu zupełnie inaczej by postąpił. Może Baavkai nie grzeszył taką inteligencją? W końcu to był tylko pies. Możliwe, że nie rozumiał w pełni, co się stało. Cóż, chyba wychodziło mu to na dobre.
Przez to demon nie miał wyboru.
Ciemna powieka opadła, masywny pysk przysunął się odrobinę bliżej brunatnego futra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz