Naberius de Chavigny
Wiek: 237 lat
Data urodzenia: 3 września
Płeć: genderfluid/nonbinary
Rasa: potomek serafinów
Pochodzenie: jego przodkowie pochodzą z bliżej nieokreślonego odłamka, do którego portfal otworzył się i zamknął dawno temu; sam Naberius urodził się i wychował już w Stellaire.
Zawód: dyrektor ds. public affairs w Głównym Biurze Śledczym Novendii
Opis: ma w sobie coś z odwrotności Ikara, wznoszącego się na skrzydłach nieswojej dumy, targanego wichrem cudzej ambicji; coś z ptaka zamkniętego w złotej klatce, uwięzionego nawet mimo przetrąconych okrutnie skrzydeł, w akcie dzikiej desperacji by na pewno nie wyrwał się na wolność; coś ze zwierzęcia wychowywanego w niewoli nagle stającego twarzą w twarz z otwartością świata i wycofującego się z powrotem w kąt swojego wybiegu, przerażonego przestrzenią i tym nagłym podmuchem czegoś, czego nigdy nie zaznało, permanentnie pozbawione widoku nieba
Data urodzenia: 3 września
Płeć: genderfluid/nonbinary
Rasa: potomek serafinów
Pochodzenie: jego przodkowie pochodzą z bliżej nieokreślonego odłamka, do którego portfal otworzył się i zamknął dawno temu; sam Naberius urodził się i wychował już w Stellaire.
Zawód: dyrektor ds. public affairs w Głównym Biurze Śledczym Novendii
Opis: ma w sobie coś z odwrotności Ikara, wznoszącego się na skrzydłach nieswojej dumy, targanego wichrem cudzej ambicji; coś z ptaka zamkniętego w złotej klatce, uwięzionego nawet mimo przetrąconych okrutnie skrzydeł, w akcie dzikiej desperacji by na pewno nie wyrwał się na wolność; coś ze zwierzęcia wychowywanego w niewoli nagle stającego twarzą w twarz z otwartością świata i wycofującego się z powrotem w kąt swojego wybiegu, przerażonego przestrzenią i tym nagłym podmuchem czegoś, czego nigdy nie zaznało, permanentnie pozbawione widoku nieba
Aparycja
Osobowość
Umiejętności
Historia
Relacje
Ciekawostki
Wątki
Indywidualne
Eventy
W całej swojej okazałości i krasie jest niższy niż mogłoby się wydawać. Dumnie wyprostowana sylwetka, dość drobna pod perfekcyjnie skrojonym garniturem, zdaje się wizualnie dodawać mu parę centymetrów ponad posiadane już metr sześćdziesiąt pięć, wyciagając go w górę jak drzewo sięgające ku niebu w poszukiwaniu zbawiennych promieni słońca. I choć blask i ciepło rzadko ogrzewały jego twarz - bladą, o rysach, które określić dałoby się jako elfie, nie w dosłownym, a przenośnym tego słowa znaczeniu - to jednak zdaje się piąć w górę, nawet jeśli tylko trochę, tylko odrobinę, na tyle, na ile go stać. Zostawia za sobą wizję stworzenia łudząco podobnego do kruka, w wyglądzie, nawet jeśli nie w manierach i sposobie bycia, ze schludnie przyciętymi (ale nie za krótkimi) czarnymi włosami i trzema parami skrzydeł, których pióra kolorem na myśl zdają się przywodzić ropę rozlaną na powierzchni oceanu, na pierwszy rzut ona zbyt ciemną, by odbić światło, w rzeczywistości jednak mieniącą się feerią barw, gdy to samo światło padnie na nią pod odpowiednim kątem. W przelocie ciężko zauważyć wiele więcej ponad te największe, najbardziej imponujące skrzydła, wyglądające zza pleców Naberiusa, wznoszące się ponad czubek jego głowy i skutecznie wymuszające na nim ścisłą współpracę z projektantem, który byłby w stanie zapewnić mu ubiór umożliwiający swobodę wszystkich kończyn. A jednak spośród zarówno piór poniżej tych pierwszych, jak i ciemnych pukli poniżej uszu, wychylają się kolejne dwie pary, mniejsze, mniej użyteczne, zdecydowanie mniej budzące respekt i podziw, ale wciąż obecne, wciąż niezbędne. Czasem sam Naberius sądzi, że kryje się w tym fakcie pewna metafora, nie jest jednak w stanie stwierdzić, jak dokładnie miałaby ona brzmieć.
Gdyby mógł, zrobiłby się mały, mniejszy, ledwie zauważalny, łatwy do przeoczenia, dokładnie tak, jak zawsze powinno być, jak zawsze powinien robić. Schowałby się jeszcze głębiej w skorupie własnego jestestwa, otaczając drążcy w przestrachu płomień samego siebie dłońmi niestabilnymi od niepewności. Zatraciłby się w poczuciu niebycia, poczuciu bezpieczeństwa, jakie zawsze niosło ze sobą niestanowienie zagrożenia - dla siebie, dla innych, dla niej. Spuściłby głowę w pokorze tak, jak robił to tysiąckrotnie, odkąd pamięta, zginając szyję niczym koń złamany kolejnym uderzeniem bata, pamiętający piekący ból na który skazywano go za każdym razem, gdy odważył się nie tak postawić nogę.
Gdyby mógł, zamknąłby się w komforcie czterech ścian i nigdy nie wyszedł na światło dzienne, przedwcześnie godząc się na bycie okrzykniętym mianem tchórza, kogoś niewartego pieniędzy, uwagi i wysiłku, jakie zostały w niego włożone. Usłyszałby to oskarżenie tylko z ust jednej osoby, tej, której zdanie zawsze liczyło się najbardziej, jedynej, która miała cokolwiek istotnego do powiedzenia w jego życiu. Skurczyłby się wtedy jeszcze bardziej, gotowy zniknąć, gotowy przyjąć ostrą krytykę i okrucieństwo wbijających się w jego ramię paznokci tak przerażająco przypominających szpony. Byłby niczym mysz, znowu, złapana w pazury drapieżnika, potrafiąca jedynie oprzeć się na instynkcie, tym najbardziej podstawowym, zwierzęcym głosie, mówiącym mu, że jeśli pozostanie wystarczająco nieruchomo to bestia odpuści, przekonana, że ofiara zdołała czymchnąć.
Gdyby mógł, wyjechałby. Sam nie byłby w stanie określić, gdzie dokładnie - gdziekolwiek. Daleko. Byle nie musieć już dłużej znosić stresu i napięcia, wiecznego pędu, wiecznych oczekiwań, całej tej odpowiedzialności, którą zrzucił w gruncie rzeczy sam na siebie, przyjmując piastowane aktualnie stanowisko. Nie zrobił tego dla siebie; byłby równie szczęśliwy, zarabiając mniej, wiedząc, że nie zależy od niego tak wiele spraw i żyć. Radzi sobie dobrze, na pierwszy rzut oka, jest dobry w tym, co robi, to prawda, a jednak wciąż ciągnie się za nim aura zmęczenia. Ktoś kiedyś wmówił mu, że musi ociekać ambicją, by nie przynieść rodzinie wstydu, a on był wtedy jeszcze na tyle młody i głupi, by w to uwierzyć. Chciał coś komuś udowodnić - co to było, i komu, tego dziś już nie pamięta. Fakt pozostaje jednak faktem, że wymienił znajomość samego siebie na comiesięczną wypłatę z przyjemnymi dla oka kilkoma zerami.
Gdyby mógł, przestałby. Trzasnął drzwiami i nie przejmował się, jak zostanie to zinterpretowane. Jakie pociągnie za sobą konsekwencje. Co powie szef. Podwładni. Opinia publiczna. Ona. Ale nie potrafi. Nie chce. Sam nie wie do końca, która wersja jest prawdziwa. I czasem tylko ma wrażenie, że jest gościem w swoim własnym ciele, gdy ta paląca potrzeba zrobienia czegoś zdaje się ogarniać go nagle i całkowicie niczym fala tsunami, przed którą nie ma ucieczki. Wstyd mu za myśli, które przechodzą mu wtedy przez głowę. Za każdą sekundę wszystkich tych przerażająco pięknych w całej swojej brzydocie emocji, które targają jego duszą. Je też grzebie głęboko, zakopuje pod rozżaleniem, przykrywa dziwnie nieokreśloną tęsknotą, układa za samotnością tak, by nikt ich nigdy nie znalazł.
Gdyby mógł, udawałby, że nie istnieją. Że nie znajdują go same z siebie, niczym pies wyrzucony z domu przez właściciela, wracający za każdym razem, gotowy jeszcze raz przeżuć mu nową parę butów w próbie zwrócenia na siebie jego uwagi. Że za każdym razem, gdy wypełzają ze swojego grobu, nie czuje się odrobinę... lżejszy. Odrobinę mniej zagubiony. Odrobinę bardziej sobą.
Gdyby mógł, zamknąłby się w komforcie czterech ścian i nigdy nie wyszedł na światło dzienne, przedwcześnie godząc się na bycie okrzykniętym mianem tchórza, kogoś niewartego pieniędzy, uwagi i wysiłku, jakie zostały w niego włożone. Usłyszałby to oskarżenie tylko z ust jednej osoby, tej, której zdanie zawsze liczyło się najbardziej, jedynej, która miała cokolwiek istotnego do powiedzenia w jego życiu. Skurczyłby się wtedy jeszcze bardziej, gotowy zniknąć, gotowy przyjąć ostrą krytykę i okrucieństwo wbijających się w jego ramię paznokci tak przerażająco przypominających szpony. Byłby niczym mysz, znowu, złapana w pazury drapieżnika, potrafiąca jedynie oprzeć się na instynkcie, tym najbardziej podstawowym, zwierzęcym głosie, mówiącym mu, że jeśli pozostanie wystarczająco nieruchomo to bestia odpuści, przekonana, że ofiara zdołała czymchnąć.
Gdyby mógł, wyjechałby. Sam nie byłby w stanie określić, gdzie dokładnie - gdziekolwiek. Daleko. Byle nie musieć już dłużej znosić stresu i napięcia, wiecznego pędu, wiecznych oczekiwań, całej tej odpowiedzialności, którą zrzucił w gruncie rzeczy sam na siebie, przyjmując piastowane aktualnie stanowisko. Nie zrobił tego dla siebie; byłby równie szczęśliwy, zarabiając mniej, wiedząc, że nie zależy od niego tak wiele spraw i żyć. Radzi sobie dobrze, na pierwszy rzut oka, jest dobry w tym, co robi, to prawda, a jednak wciąż ciągnie się za nim aura zmęczenia. Ktoś kiedyś wmówił mu, że musi ociekać ambicją, by nie przynieść rodzinie wstydu, a on był wtedy jeszcze na tyle młody i głupi, by w to uwierzyć. Chciał coś komuś udowodnić - co to było, i komu, tego dziś już nie pamięta. Fakt pozostaje jednak faktem, że wymienił znajomość samego siebie na comiesięczną wypłatę z przyjemnymi dla oka kilkoma zerami.
Gdyby mógł, przestałby. Trzasnął drzwiami i nie przejmował się, jak zostanie to zinterpretowane. Jakie pociągnie za sobą konsekwencje. Co powie szef. Podwładni. Opinia publiczna. Ona. Ale nie potrafi. Nie chce. Sam nie wie do końca, która wersja jest prawdziwa. I czasem tylko ma wrażenie, że jest gościem w swoim własnym ciele, gdy ta paląca potrzeba zrobienia czegoś zdaje się ogarniać go nagle i całkowicie niczym fala tsunami, przed którą nie ma ucieczki. Wstyd mu za myśli, które przechodzą mu wtedy przez głowę. Za każdą sekundę wszystkich tych przerażająco pięknych w całej swojej brzydocie emocji, które targają jego duszą. Je też grzebie głęboko, zakopuje pod rozżaleniem, przykrywa dziwnie nieokreśloną tęsknotą, układa za samotnością tak, by nikt ich nigdy nie znalazł.
Gdyby mógł, udawałby, że nie istnieją. Że nie znajdują go same z siebie, niczym pies wyrzucony z domu przez właściciela, wracający za każdym razem, gotowy jeszcze raz przeżuć mu nową parę butów w próbie zwrócenia na siebie jego uwagi. Że za każdym razem, gdy wypełzają ze swojego grobu, nie czuje się odrobinę... lżejszy. Odrobinę mniej zagubiony. Odrobinę bardziej sobą.
- Z natury zmiennokształtny, zdolny do dowolnej modyfikacji własnego wyglądu zewnętrznego - przynajmniej dopóki zachowuje te same wymiary. Nie jest więc w stanie zmienić ilości kończyn (skrzydła zostają tam, gdzie są, potrafi za to dowolnie zmieniać kolor ich piór, choć przeważnie preferuje ten oryginalny, ciemny) ani własnego wzrostu. Cechy ściśle kojarzone z płcią są za to rzeczą, z którą chętnie eksperymentuje, niejednokrotnie budząc się rano i decydując, że tego dnia odpowiada mu mimo wszystko bardziej stereotypowo kobiecy wygląd.
- Siłą rzeczy odziedziczył po przodkach pewne bardzo specyficzne zdolności, w których skład wchodzi pewien stopień telekinezy; Naberius potrafi, przy odpowiednim skupieniu, poruszyć obiektem (ożywionym lub nie) bez utrzymywania z nim jakiegokolwiek kontaktu fizycznego, a poddawany wpływowi silnych emocji potrafi doprowadzić do wybuchu wazonu lub nagłego wrzenia wody w pobliskim zestawionym z gazu czajniku. Zazwyczaj trzyma je mimo wszystko na krótkiej smyczy, nie chcąc przypadkiem wyrządzić komuś krzywdy.
- Jak można się domyślić, potrafi latać. I to całkiem dobrze, choć na co dzień preferuje jednak alternatywne metody transportu. W przeciwieństwie do siostry, która poszczycić się może zdolnością nad wyraz szybkiego ale krótkodystansowego lotu, Naberius obdarzony został wytrzymałością która w powietrzu przeważa nieznacznie nad prędkością.
Ma pięć lat i trzy zęby na krzyż, niewiele więcej włosów na głowie. Jeszcze urośnie, mówią. To naturalne, twierdzą. Starzejemy się wolniej, dojście do tego etapu, gdy nie wygląda się już jak zrobiona niskim kosztem imitująca dziecko lalka, zajmuje nam po prostu trochę więcej czasu. Rozpoznaje zarysy twarzy, proste nosy, usta wygięte w uśmiechach, gdy pochylają się nad jego kołyską jakby oglądali zupełnie nowe zwierzę w ogrodzie zoologicznym. Nie rozumie, czego od niego chcą, gdy machają mu nad głową śmiesznie grzechoczącym przedmiotem, ale i tak wyciąga do nich pulchne rączki, palce jeszcze zbyt małe i niezdarne, by wyrządzić komukolwiek krzywdę. Nie rozumie ostrego pacnięcia w nadgarstek, piekącego bólu przeszywającego mu szyję, gdy siostra ściska skrzydło wyrastające u podstawy jego czaszki. Powietrze świszczy mu w płucach jak duszony gryzoń, obraz zmarszczonych w złości brwi kogoś starszego, silniejszego, okrutniejszego, rozmywa się, gdy oczy zachodzą mu łzami. Ale to jedno rozumie, nawet teraz, gdy tak wiele rzeczy wymyka się jego pojęciu: ma być cicho. Więc jest. I dopiero kiedy bezlitosne palce puszczają, a drzwi zamykają się cicho za wycofującą się sylwetką, ma odwagę przestać.
Ma trzynaście lat i skrzydła swędzą go w miejscach, w których nowe pióra przebijają się przez delikatną skórę. Zostawia za sobą szlak delikatnych, prawie przezroczystych powłoczek, za każdym razem, gdy je czyści, w łazience, w sypialni, na kanapie w salonie; matka marszczy na niego nos, ale szybko wraca do swoich własnych zadań, zbyt zajęta, zawsze, zawsze zbyt zabiegana, trochę brudu zostawianego przez jej nieopierzoną pociechę przecież nikomu nie zaszkodzi. Siostra jest mniej łaskawa, bardziej zawzięta, zniesmaczona, zła. Naberius czuje jej wściekłe spojrzenie wypalające mu dziurę w plecach, spuszcza wzrok, dłonie składa na podołku, prawie jak do modlitwy, z której nie zdążył jeszcze wyrosnąć. Skrzydła swędzą go niczym niewypowiedziane słowa uwięzione w tyle gardła. Palce ściskają materiał spodni, jakby w poszukiwaniu oparcia, niczym ledwo uczące się chodzić dziecko, które utrzymuje równowagę łapiąc się za własną koszulkę, przekonane, że to ściana. Nie jest wiele inny od takiego dziecka, w gruncie rzeczy: trochę większy, trochę smutniejszy. Trochę szybciej uczący się na własnych błędach. Następnym razem zadba o swoje skrzydła w prywatności swojego łóżka, skrupulatnie omijając przy tym to jedno łyse miejsce z tyłu, fakt istnienia którego zagnieździł się gdzieś u nasady jego mózgu, tylko po to, by nawiedzać go niczym zjawa. Okazuje się, że wyrwane przez rozjuszoną pięść pióra nie odrastają tak szybko, jak sądził.
Ma trzydzieści osiem lat i brata, który wygląda jednocześnie tak samo jak on i jak zupełnie inna osoba. Patrzy w złote oczy trochę zbyt ruchliwej, trochę zbyt głośnej istotki, i widzi samego siebie, takiego, jakim jest teraz, i takiego, jakim był w każdym momencie, każdej chwili swojego życia. I nagle płuca ściska mu przerażenie, ten zwierzęcy, dziki rodzaj strachu zakorzeniony głęboko w kodzie genetycznym każdego żywego stworzenia. Coś w jego kościach krzyczy z nagłością, jakiej nigdy nie zaznał, i tylko zimna, nieruchoma obecność siostry powstrzymuje go przed porwaniem Rauma w ramiona razem z miękkim, pluszowym kocykiem, w który owinięto go jeszcze w szpitalu, i zniknięcia. Ukrycia się. Upewnienia, że nikt i nic nigdy nie odbierze bratu dziecięcej niewinności w tak samo lodowato okrutny sposób, w jaki wyrwano ją jemu samemu. Ale potem cichy szelest poruszających się za nim skrzydeł sprowadza go z powrotem na ziemię, do szarej rzeczywistości, w której Naberius de Chavigny nie jest niczyim zbawcą. Jest tylko tym, na kogo go uformowano: posłusznym synem. Dobrym uczniem. Tchórzem, który nie potrafił ocalić nawet samego siebie. Raum kwili w swojej kołysce, i niczyj zbawca myśli jedynie o tym, że dla żadnego z nich nie skończy się to dobrze.
Ma sto osiemnaście lat i biuro o przeszklonych ścianach, potężne mahoniowe biurko z ustawioną blisko brzegu plakietką ogłaszającą światu jasno i dosadnie jego stanowisko. Zapracował na nie, wie o tym. Zasłużył wszystkimi tymi zarwanymi nocami, godzinami między zachodem a wschodem słońca, w ciemności, w której nawet ptaki nie śmieją wychylić głów z gniazda, pogrążone we śnie lub zdjęte trwogą o własne życie, gdy gdzieś poniżej trzaśnie cicho gałązka łamana łapą drapieżnika. Czasem, gdy siedzi w skórzanym fotelu wśród błyszczącego majestatu dyrektora działu public affairs i pustki wypełniającej przeznaczoną dla niego przestrzeń, czuje się jak jeden z tych ptaków. Czasem, gdy wygląda przez okno na panoramę Stellaire, jego serce zaczyna trzepotać w piersi jak kanarek uwięziony między pozłacanymi prętami, w klatce zbyt małej, by mógł komfortowo rozprostować skrzydła. Ale choć skrzydła rozpaczliwie mielą powietrze, dziób wciąż trzyma zamknięty. Zbyt przyzwyczajony do obecności drapieżnika. Zbyt dobrze nauczony. Wytresowany niczym zwierzę, któremu ciężką ręką wpojono, że głos dawać może tylko na komendę. Być może na to też zasłużył.
Ma dwieście trzydzieści lat i czarny garnitur z nisko wyciętymi plecami. Przegląda się w lustrze ostatni raz i przez myśl przebiega mu, że być może to zły wybór; być może powinien się przebrać. Być może pokazywanie tak dużej ilości skóry nie jest odpowiednie biorąc pod uwagę okazję. Sylwetka ochroniarza zaciemnia mu próg, głos - dobrze znany od lat - przebija się przez zasnuwającą jego umysł mgłę, oznajmia, że muszą wyjść teraz, jeśli nie chcą się spóźnić. Naberius zaciska zęby na ułamek sekundy, czeka, aż nagła chęć rzucenia w kogoś wazonem przeminie tak, jak to robi za każdym razem, gdy wychyla swój brzydki łeb. W ciągu ostatniego tygodnia robiła to częściej, niż chciałby się przyznać, ewoluując, przekształcając się ze zwykłej irytacji w potrzebę rozszarpania najbliżej stojącej osoby na strzępy, zatopienia kłów i pazurów w jej ciele i wyorania sobie drogi prosto do jej serca, wlania w nie całego własnego bólu i cierpienia tylko po to, by na chwilę, chociaż na krótki moment, poczuć się lżejszym. Wolnym. Bierze głęboki wdech. Trzyma powietrze w płucach, pozwala mu wypełnić wszystkie swoje zakamarki, klatce piersiowej zamienić się w komorę rezonansową, wypełnić się echem samego siebie. Samochód czeka na niego pod głównym wejściem, wiązanka na szafce w przedpokoju. Wypuszcza powietrze nosem, powoli. Potem wychodzi. Zmarłym będzie wszystko jedno, co brat i syn założył na ich pogrzeb. Pogrzeby, mimo wszystko, w całej swojej otoczce, są przeznaczone dla żywych.
Ma dwieście trzydzieści siedem lat i siostrę. Nikogo więcej. Dokładnie tak, jak żadne z nich nigdy nie chciało, a jednak wiele można powiedzieć o sile najzwyklejszego w świecie przyzwyczajenia. Gdy drapieżnik dwieście lat krąży wokół jednej ofiary, nigdy nie decydując się na ten ostatni, nieodwracalny skok... czy rzeczywiście jest wtedy drapieżnikiem? Czy ofiara naprawdę jest wtedy ofiarą?
Ma trzynaście lat i skrzydła swędzą go w miejscach, w których nowe pióra przebijają się przez delikatną skórę. Zostawia za sobą szlak delikatnych, prawie przezroczystych powłoczek, za każdym razem, gdy je czyści, w łazience, w sypialni, na kanapie w salonie; matka marszczy na niego nos, ale szybko wraca do swoich własnych zadań, zbyt zajęta, zawsze, zawsze zbyt zabiegana, trochę brudu zostawianego przez jej nieopierzoną pociechę przecież nikomu nie zaszkodzi. Siostra jest mniej łaskawa, bardziej zawzięta, zniesmaczona, zła. Naberius czuje jej wściekłe spojrzenie wypalające mu dziurę w plecach, spuszcza wzrok, dłonie składa na podołku, prawie jak do modlitwy, z której nie zdążył jeszcze wyrosnąć. Skrzydła swędzą go niczym niewypowiedziane słowa uwięzione w tyle gardła. Palce ściskają materiał spodni, jakby w poszukiwaniu oparcia, niczym ledwo uczące się chodzić dziecko, które utrzymuje równowagę łapiąc się za własną koszulkę, przekonane, że to ściana. Nie jest wiele inny od takiego dziecka, w gruncie rzeczy: trochę większy, trochę smutniejszy. Trochę szybciej uczący się na własnych błędach. Następnym razem zadba o swoje skrzydła w prywatności swojego łóżka, skrupulatnie omijając przy tym to jedno łyse miejsce z tyłu, fakt istnienia którego zagnieździł się gdzieś u nasady jego mózgu, tylko po to, by nawiedzać go niczym zjawa. Okazuje się, że wyrwane przez rozjuszoną pięść pióra nie odrastają tak szybko, jak sądził.
Ma trzydzieści osiem lat i brata, który wygląda jednocześnie tak samo jak on i jak zupełnie inna osoba. Patrzy w złote oczy trochę zbyt ruchliwej, trochę zbyt głośnej istotki, i widzi samego siebie, takiego, jakim jest teraz, i takiego, jakim był w każdym momencie, każdej chwili swojego życia. I nagle płuca ściska mu przerażenie, ten zwierzęcy, dziki rodzaj strachu zakorzeniony głęboko w kodzie genetycznym każdego żywego stworzenia. Coś w jego kościach krzyczy z nagłością, jakiej nigdy nie zaznał, i tylko zimna, nieruchoma obecność siostry powstrzymuje go przed porwaniem Rauma w ramiona razem z miękkim, pluszowym kocykiem, w który owinięto go jeszcze w szpitalu, i zniknięcia. Ukrycia się. Upewnienia, że nikt i nic nigdy nie odbierze bratu dziecięcej niewinności w tak samo lodowato okrutny sposób, w jaki wyrwano ją jemu samemu. Ale potem cichy szelest poruszających się za nim skrzydeł sprowadza go z powrotem na ziemię, do szarej rzeczywistości, w której Naberius de Chavigny nie jest niczyim zbawcą. Jest tylko tym, na kogo go uformowano: posłusznym synem. Dobrym uczniem. Tchórzem, który nie potrafił ocalić nawet samego siebie. Raum kwili w swojej kołysce, i niczyj zbawca myśli jedynie o tym, że dla żadnego z nich nie skończy się to dobrze.
Ma sto osiemnaście lat i biuro o przeszklonych ścianach, potężne mahoniowe biurko z ustawioną blisko brzegu plakietką ogłaszającą światu jasno i dosadnie jego stanowisko. Zapracował na nie, wie o tym. Zasłużył wszystkimi tymi zarwanymi nocami, godzinami między zachodem a wschodem słońca, w ciemności, w której nawet ptaki nie śmieją wychylić głów z gniazda, pogrążone we śnie lub zdjęte trwogą o własne życie, gdy gdzieś poniżej trzaśnie cicho gałązka łamana łapą drapieżnika. Czasem, gdy siedzi w skórzanym fotelu wśród błyszczącego majestatu dyrektora działu public affairs i pustki wypełniającej przeznaczoną dla niego przestrzeń, czuje się jak jeden z tych ptaków. Czasem, gdy wygląda przez okno na panoramę Stellaire, jego serce zaczyna trzepotać w piersi jak kanarek uwięziony między pozłacanymi prętami, w klatce zbyt małej, by mógł komfortowo rozprostować skrzydła. Ale choć skrzydła rozpaczliwie mielą powietrze, dziób wciąż trzyma zamknięty. Zbyt przyzwyczajony do obecności drapieżnika. Zbyt dobrze nauczony. Wytresowany niczym zwierzę, któremu ciężką ręką wpojono, że głos dawać może tylko na komendę. Być może na to też zasłużył.
Ma dwieście trzydzieści lat i czarny garnitur z nisko wyciętymi plecami. Przegląda się w lustrze ostatni raz i przez myśl przebiega mu, że być może to zły wybór; być może powinien się przebrać. Być może pokazywanie tak dużej ilości skóry nie jest odpowiednie biorąc pod uwagę okazję. Sylwetka ochroniarza zaciemnia mu próg, głos - dobrze znany od lat - przebija się przez zasnuwającą jego umysł mgłę, oznajmia, że muszą wyjść teraz, jeśli nie chcą się spóźnić. Naberius zaciska zęby na ułamek sekundy, czeka, aż nagła chęć rzucenia w kogoś wazonem przeminie tak, jak to robi za każdym razem, gdy wychyla swój brzydki łeb. W ciągu ostatniego tygodnia robiła to częściej, niż chciałby się przyznać, ewoluując, przekształcając się ze zwykłej irytacji w potrzebę rozszarpania najbliżej stojącej osoby na strzępy, zatopienia kłów i pazurów w jej ciele i wyorania sobie drogi prosto do jej serca, wlania w nie całego własnego bólu i cierpienia tylko po to, by na chwilę, chociaż na krótki moment, poczuć się lżejszym. Wolnym. Bierze głęboki wdech. Trzyma powietrze w płucach, pozwala mu wypełnić wszystkie swoje zakamarki, klatce piersiowej zamienić się w komorę rezonansową, wypełnić się echem samego siebie. Samochód czeka na niego pod głównym wejściem, wiązanka na szafce w przedpokoju. Wypuszcza powietrze nosem, powoli. Potem wychodzi. Zmarłym będzie wszystko jedno, co brat i syn założył na ich pogrzeb. Pogrzeby, mimo wszystko, w całej swojej otoczce, są przeznaczone dla żywych.
Ma dwieście trzydzieści siedem lat i siostrę. Nikogo więcej. Dokładnie tak, jak żadne z nich nigdy nie chciało, a jednak wiele można powiedzieć o sile najzwyklejszego w świecie przyzwyczajenia. Gdy drapieżnik dwieście lat krąży wokół jednej ofiary, nigdy nie decydując się na ten ostatni, nieodwracalny skok... czy rzeczywiście jest wtedy drapieżnikiem? Czy ofiara naprawdę jest wtedy ofiarą?
- Cain Cassidy - ochroniarz, którego musiał sobie wywalczyć, choć inni określiliby to raczej zaskarbianiem. Być może miał tu pewne znaczenie fakt, że Cassidy zdawał się być w pewien sposób zamieszany w morderstwo de Chavignych i ich najmłodszej pociechy - lub przynajmniej posiadać pewne informacje na temat ludzi za nie odpowiedzialnych. Informacji, za które Naberius dałby naprawdę dużo.
- Andras de Chavigny - starsza siostra, polityczka, głowa rodziny trzymająca zarówno podwładnych, jak i krewnych, w żelaznym uścisku. Ci, którzy ledwo ją znają, określają ją mianem despotki; ci, których spotkał zaszczyt zbliżenia się do niej nieco bardziej, przeważnie nie mówią o niej nic, w towarzystwie Andras bowiem ciężko jest nie czuć się jak ćma przypinana żywcem do korkowej gabloty, w szególności gdy ona sama uzna cię za zagrożenie. Być może właśnie dlatego Naberiusowi nigdy nie przeszło przez gardło ani jedno złe słowo na jej temat.
- Raum de Chavigny - świętej pamięci młodszy brat, zabity wraz z ich wspólnymi rodzicami. Lub raczej: zamordowany. Z premedytacją, której nawet śledczy nie potrafili nie zauważyć. A mimo to sprawa do dziś nie została rozwiązana, bo tak jest wygodniej.
- Saleos de Chavigny - dziesięcioletnia siostrzenica, urocza sikorka, której w głowie jedynie zabawa w podwieczorek z ulubionymi pluszakami i każdym, kto przy okazji się napatoczy. Naberius zatrzymuje się u niej na herbatkę za każdym razem, gdy odwiedza siostrę, chcąc podarować małej choć odrobinę rodzinnego ciepła, której ona sama zdaje się zupełnie nie otrzymywać od matki.
- Zachariasz Bereza - człowiek, prywatny ochroniarz Naberiusa, jeden z kilku, choć zdecydowanie ten ulubiony i najbardziej zaufany. Były agent specjalny, którego odejście z czynnej służby owiane jest woalem tajemnicy, a dotyczące go teorie z roku na rok wydają się być coraz mniej wiarygodne (ostatnia, jaką de Chavigny słyszał, wiązała się ze śmiertelnym wirusem którym zarazić można się tylko poprzez ugryzienie manata). Małomówny gbur który na każdego łypie groźnie i bierze swoją pracę bardzo poważnie, jednym słowem bodyguard idealny. I właśnie dlatego Naberius tak dużo mu płaci.
- Andret Claíomh Neartmhor - szef szefów, osoba, przed którą Babs nie do końca może uciec, nawet jeśli czasami bardzo by chciał. Przełożony pozostaje jednak przełożonym, a prawda jest w gruncie rzeczy taka, że życie przyzwyczaiło Naberiusa do radzenia sobie z obecnością silnych osobowości, i idzie mu to nienajgorzej. Przynajmniej dopóki przełożony jest w zasięgu wzroku i słuchu.
- Karl Karlson - sąsiad z dołu mogący pochwalić się pokaźnym wąsem, cienkimi ścianami i dwoma partnerami, z których jednego poślubił w poprzedniej dekadzie, a drugiego sprawił sobie w ramach kryzysu wieku średniego jakieś trzy lata temu, i jakoś tak już zostało.
- Koneser herbaty, w szczególności zielonej. Za kawą nie przepada (twierdzi, że jej zapach przyprawia go o ból głowy) i sięga po nią tylko w momentach wybitnie kryzysowych, gdy jedynymi dostępnymi dla niego opcjami jest wypicie przesłodzonego espresso lub przyśnięcie w fotelu za biurkiem.
- Ma uczulenie na kocią sierść, nie na tyle intensywne by nie mógł przebywać w jednym pomieszczeniu z futrzastym stworzeniem, ale zdecydowanie na tyle, by wizyta u kogoś, kto kota posiada, wiązała się u niego z napadem kichania i nieco łzawiącymi oczami.
- Jest jedną z tych osób, które używają wszystkich zaimków i za żadne się nie obrażą, choć przeważnie (dla wygody bardziej cudzej niż swojej własnej) sam ogranicza się do zaimków on/jego lub ona/jej, w zależności od tego, jak danego dnia się czuje i wygląda. Gdyby był mniej publiczną personą, być może sprawy wyglądałyby nieco inaczej i mógłby pozwolić sobie na głębszą eksplorację tego tematu, ale nie można powiedzieć by bardzo przeszkadzał mu aktualny stan rzeczy.
- Na jednym ze skrzydeł na plecach - prawym większym - ma niewielki nieopierzony placek. Przeważnie łysinę zasłaniają pióra rosnące nad nią, więc ciężko dostrzec ją nawet jeśli jest się świadomym jej istnienia. Mimo to sama jej obecność do dziś prześladuje Naberiusa i potrafi najzwyczajniej w świecie go dobić, w szczególności gdy już i tak ma gorszy dzień (lub okres); winę za to ponosi zarówno sam fakt łysiny, jak i wspomnienie siostry wyrywającej mu pióra w napadzie złości, gdy miał dziesięć lat. Nigdy nie odrosły.
- Bardzo nie lubi, gdy ktoś próbuje zatrzymać dla siebie wypadające mu pióra, uważając to za równie dziwne i niekomfortowe co próbę zatrzymania cudzego włosa znalezionego na kanapie po spędzonym wspólnie czasie. Dlatego też przykłada ogromną uwagę do tego, by nie zostawiać swojego pierza w przestrzeniach, które nie należą do niego.
- Wyprowadzony z równowagi ma tendencję do otwierania nadprogramowych par oczu, które odziedziczył po serafinich przodkach. Większość z nich usytuowana jest w okolicy twarzy i szyi, choć pojedyncze zauważyć można także na jego rękach, plecach i lewym biodrze. Sam nie do końca wie, ile ich jest i gdzie znikają, gdy mijają targające nim emocje, jako że na co dzień nie paraduje po ulicy z pięćdziesięcioma zamkniętymi powiekami; oczy zdają się być wchłaniane przez jego skórę gdy nie są aktywnie otwarte. Za każdym razem kiedy je otwiera jednak musi liczyć się z tym że potem dostanie migreny od ilości obrazów które musi przetworzyć jego mózg.
- Nie lubi jagód i wszelkich wytworów z jagód. Ziarenka włażą mu między zęby.
- Rozwala się na łóżku jak rozgwiazda kiedy śpi, dlatego we własnej sypialni wstawione ma dwuosobowe pomimo aktywnego braku partnera który mógłby zająć drugą połowę materaca.
- Jeśli brać by pod uwagę tylko i wyłącznie ilość kończyn, nie dałoby się zakwalifikować go do żadnej istniejącej kategorii istoty humanoidalnej. Nie jest ani ssakiem, ani ptakiem, a sekretną trzecią rzeczą. Lub krabem. Wszystko i tak podąża ku karcynizacji.
save a horse, ride a cowboy
tags: No Achive Warnings Apply, M/Nb, (Not So) Slow Burn, Disaster Queers, One of Them Is More of a Disaster Than The Other (Take a Wild Guess Which One), Weird Work Ethics, Unsolved Murder Cases, Mystery and Drama and Killer Horses, Cyberprosthetics, (Future) Bondage, Wings As an Erogenous Zone, More Tags to Be Added
Postać stworzona przez: munsztuczek
Ostatnia aktualizacja: 23.11.2024
Ostatnia aktualizacja: 23.11.2024
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz