Bernard de la Vega
Wiek: 34 lata
Data urodzenia: 27 lutego
Płeć: mężczyzna
Rasa: wilkołak. Bernard nazwałby swoją dolegliwość bardziej życie z pasożytem, który podaje się za wilka. Jeden pies. W tym przypadku dosłownie.
Pochodzenie: rybacka wieś na południu Solmariii, San Tubarão.
Zawód:gitarzysta w zespole DZIKIE SZCZENIĘ właściciel i jedyny
pracownik stacji benzyznowej Łuna.
Opis: Na śniadanie pije gorzką kawę, którą się krztusi. Nienawidzi gorzkiej, ale nie posłodzi, bo mówi sobie, że na to nie zasługuje.
Na obiad przegląda stare albumy ze zdjęciami, słucha winyli z czasu, kiedy miał życie. Kiedy był szczęśliwy, miał przyjaciół, żonę, cel.
Na kolację wpatruje się w zawieszoną na ścianie gitarę, jak w świętą ikonę. Od czterech lat jej nie dotkął. I przez nastepne cztery też pewnie nie dotknie.
Wilk jest w jego ciele niechcianym pasożytem, choć z dnia na dzień coraz bardziej widzi pasożyta w samym sobie. Użalanie się nad sobą nadal nie straciło tego słodkiego smaku.
Data urodzenia: 27 lutego
Płeć: mężczyzna
Rasa: wilkołak. Bernard nazwałby swoją dolegliwość bardziej życie z pasożytem, który podaje się za wilka. Jeden pies. W tym przypadku dosłownie.
Pochodzenie: rybacka wieś na południu Solmariii, San Tubarão.
Zawód:
Opis: Na śniadanie pije gorzką kawę, którą się krztusi. Nienawidzi gorzkiej, ale nie posłodzi, bo mówi sobie, że na to nie zasługuje.
Na obiad przegląda stare albumy ze zdjęciami, słucha winyli z czasu, kiedy miał życie. Kiedy był szczęśliwy, miał przyjaciół, żonę, cel.
Na kolację wpatruje się w zawieszoną na ścianie gitarę, jak w świętą ikonę. Od czterech lat jej nie dotkął. I przez nastepne cztery też pewnie nie dotknie.
Wilk jest w jego ciele niechcianym pasożytem, choć z dnia na dzień coraz bardziej widzi pasożyta w samym sobie. Użalanie się nad sobą nadal nie straciło tego słodkiego smaku.
Aparycja
Osobowość
Umiejętności
Historia
Relacje
Ciekawostki
Wątki
Indywidualne
Eventy
Pierwsze, co widzi, gdy spogląda w lustro, to starość.
Zestarzałeś się, szepcze mu Wilk, szyderczy, skrzywiony,
jesteś słaby i stary. Bernard wbija pięść w lustro, które
rozbryzguje się na tysiące kawałków, krzywiąc jego odbicie, sącząc krew.
Tak dla zasady.
Czy tego chce, czy nie, Wilk ma rację. Bernard się zestarzał. Coraz więcej siwych kosmyków wciska się między jego naturalnie ciemne włosy. Niegdyś głęboka, soczyście ciemna w odcieniu skóra zbladła, zszarzała, tak samo jak oczy. Chociaż ten żółto-pomarańczowy, świecący krążek wokół źrenicy, który pojawił się wraz z Wilkiem, nie stracił na nasyceniu. Kolejny powód, dla którego Bernard mógłby nazywać Wilka pasożytem. Nie ważne, jak człowiek nie spojrzy, będzie wiedział, że coś jest z Bernardem nie tak. Bo te oczy po prostu nie są naturalne.
Lata zmagania się z Wilkiem postarzyły tak samo jego duszę i ciało. Cholera wie, jakby wyglądał, gdyby nie został wtedy ugryziony. Prawdopodobnie przypominałby rozczochranego, energicznego młodzika. Na pewno miałby mniej tych przeklętych blizn. Dzięki Wilkowi całe jego ciało jest w kawałkach. Nawet gdyby chciał udawać ustawnego cywila, te dwa przecięcia na lewej brwi już stanowią jakiś znak ostrzegawczy. Nie podchodź, gryzę. Może Bernard nie, ale Wilk na pewno. Niegdyś złamany, teraz przez to krzywy, nos, przecięta brew, druga z kolczykiem, pełne usta (a w nich ostre zęby, wręcz kły), nieco szpiczaste uszy, mordercze spojrzenie ze świecących oczu - cały Bernard to czerwona flaga. Tak, jak powinno być, Wilk szepcze, teraz wyglądamy na tak niebezpiecznego, jakim naprawdę jesteśmy.
Nawet kiedy odchodzi od lustra, czuje na sobie krzywe, oceniające spojrzenia z obrazów i zdjęć zawieszonych na ścianach. Kiedyś zdrowa, sportowa postura dała miejsce przygarbionemu zmęczeniu, drżącym od braku nikotyny rękom. Za każdym wypalonym papierosem mówi, że przestanie, że kolejnego nie będzie. Ale i tak wraca po kilku dniach. Nie ćwiczy od dawna, ale mimo wszystko mięśnie pozostały. Bo gdy przychodzi ostateczność wypuszczenia Wilka, to pasożyt wymęcza Bernarda tak, że często nie może się ruszyć przez dzień czy dwa po przemianie.
Bernard patrzy prosto w oczy jednego ze zdjęć. Rama jest pęknięta, a Mathilde, mimo uśmiechu, ma w oczach lód. Bernard spina włosy w pół kok, tak, by trochę kosmyków spadało na przód, dopiero po chwili orientując się, że to była jej ulubiona fryzura. Nie ma jej tyle lat, a nadal robi wszystko pod jej aprobatę.
– Widzisz, Tilde – wzdycha, przeciągając palcem po grawerze zawieszki - tej samej, miedzianej kości, którą podarowała mu właśnie ona. Nigdy się z obrożą nie rozstaje – nadal jestem twoim pieskiem na posyłki.
Wilk jest dziki, Wilk jest zły, Wilk ma bardzo ostre kły. Bernard swojej Wilczej formie nigdy się nie przyglądał, ale wie tyle, ile potrzeba. Masywne zwierzę o brunatno-smolistym umaszczeniu, silne mięśnie, duże łapy, zdeformowany wręcz kręgosłup od tak rzadkich przemian. Z oddali kształtem przypomina bardziej niedźwiedzia, czy hienę. Wilk jest silny, lubi świecić zębami i pazurami, woli to, niż kręcenie się wokół ofiary. Wilk jest niebezpieczny, agresywny, wielki. Wilk to nie Bernard. Przynajmniej ma taką nadzieję.
Czy tego chce, czy nie, Wilk ma rację. Bernard się zestarzał. Coraz więcej siwych kosmyków wciska się między jego naturalnie ciemne włosy. Niegdyś głęboka, soczyście ciemna w odcieniu skóra zbladła, zszarzała, tak samo jak oczy. Chociaż ten żółto-pomarańczowy, świecący krążek wokół źrenicy, który pojawił się wraz z Wilkiem, nie stracił na nasyceniu. Kolejny powód, dla którego Bernard mógłby nazywać Wilka pasożytem. Nie ważne, jak człowiek nie spojrzy, będzie wiedział, że coś jest z Bernardem nie tak. Bo te oczy po prostu nie są naturalne.
Lata zmagania się z Wilkiem postarzyły tak samo jego duszę i ciało. Cholera wie, jakby wyglądał, gdyby nie został wtedy ugryziony. Prawdopodobnie przypominałby rozczochranego, energicznego młodzika. Na pewno miałby mniej tych przeklętych blizn. Dzięki Wilkowi całe jego ciało jest w kawałkach. Nawet gdyby chciał udawać ustawnego cywila, te dwa przecięcia na lewej brwi już stanowią jakiś znak ostrzegawczy. Nie podchodź, gryzę. Może Bernard nie, ale Wilk na pewno. Niegdyś złamany, teraz przez to krzywy, nos, przecięta brew, druga z kolczykiem, pełne usta (a w nich ostre zęby, wręcz kły), nieco szpiczaste uszy, mordercze spojrzenie ze świecących oczu - cały Bernard to czerwona flaga. Tak, jak powinno być, Wilk szepcze, teraz wyglądamy na tak niebezpiecznego, jakim naprawdę jesteśmy.
Nawet kiedy odchodzi od lustra, czuje na sobie krzywe, oceniające spojrzenia z obrazów i zdjęć zawieszonych na ścianach. Kiedyś zdrowa, sportowa postura dała miejsce przygarbionemu zmęczeniu, drżącym od braku nikotyny rękom. Za każdym wypalonym papierosem mówi, że przestanie, że kolejnego nie będzie. Ale i tak wraca po kilku dniach. Nie ćwiczy od dawna, ale mimo wszystko mięśnie pozostały. Bo gdy przychodzi ostateczność wypuszczenia Wilka, to pasożyt wymęcza Bernarda tak, że często nie może się ruszyć przez dzień czy dwa po przemianie.
Bernard patrzy prosto w oczy jednego ze zdjęć. Rama jest pęknięta, a Mathilde, mimo uśmiechu, ma w oczach lód. Bernard spina włosy w pół kok, tak, by trochę kosmyków spadało na przód, dopiero po chwili orientując się, że to była jej ulubiona fryzura. Nie ma jej tyle lat, a nadal robi wszystko pod jej aprobatę.
– Widzisz, Tilde – wzdycha, przeciągając palcem po grawerze zawieszki - tej samej, miedzianej kości, którą podarowała mu właśnie ona. Nigdy się z obrożą nie rozstaje – nadal jestem twoim pieskiem na posyłki.
Wilk jest dziki, Wilk jest zły, Wilk ma bardzo ostre kły. Bernard swojej Wilczej formie nigdy się nie przyglądał, ale wie tyle, ile potrzeba. Masywne zwierzę o brunatno-smolistym umaszczeniu, silne mięśnie, duże łapy, zdeformowany wręcz kręgosłup od tak rzadkich przemian. Z oddali kształtem przypomina bardziej niedźwiedzia, czy hienę. Wilk jest silny, lubi świecić zębami i pazurami, woli to, niż kręcenie się wokół ofiary. Wilk jest niebezpieczny, agresywny, wielki. Wilk to nie Bernard. Przynajmniej ma taką nadzieję.
Malkontent do kwadratu. Może nawet i do sześcianu. Ciemiężyciel własnego cienia, co niesie na karku brzemię całego swojego świata, który, jak tania podróba porcelany, rostrzaskał mu się w rękach na najmniejsze kawałki.
Wyrzucony z własnego zespołu, zostawiony przez wszystkich na pastwę losu. Męczennik własnej winy, od urodzenia skazany na noszenie brzemienia wszystkich wokół. Zżarty poczuciem winy do kości. Został tylko szkielet.
Bernard, przede wszystkim, jest zmęczony życiem. Tego mógłby domyślić się każdy, kto na niego spojrzy. Codziennie budzi się coraz starszy, czas ucieka, a on stoi w miejscu. Przeżył za dużo, jak na jedno życie, teraz niesie na barkach ciężar tych wszystkich a co gdyby i każdego dnia coraz bardziej traci równowagę. Życie go przeżarło, przeżuło i wypluło na bruk, więc, żeby nie utonąć w rynsztokowych kałużach, Bernard nauczył się pływać.
Od dzieciństwa był swoistą kością niezgody, czerwonym wykrzyknikiem na liście krewnych (których nie było dużo, a i tak każdy omijał go szerokim łukiem). Bernard znowu wagaruje, przyłapaliśmy Bernarda na piciu, uciekł przez okno, żeby polecieć na koncert znajomych mimo szlabanu. Może ta stała potrzeba protestu, przeciwstawiania się, wyrosła z wygórowanych oczekiwań matki, z wiecznych płotków, drzwi i murów, które przed nim wyrastały. Do teraz Bernard lubi być przeciwko statusowi quo, anty-wszystko, byleby tylko nie iść za tłumem. Nawet jeżeli robiąc to, wpycha się w ślepy zaułek. Wylizał tyle ran, co mu kolejna. Jakoś z tego wyjdzie.
Wilk jest jego diabłem na ramieniu. I wszystko byłoby świetnie, gdyby był balans, gdyby na tym drugim ramieniu siedział aniołek. Tylko że drugie ramię Bernarda jest puste, zawsze było. Od dzieciaka był impulsywny, chętny na bójkę z każdym, kto mu się przeciwstawił, i Wilk nie pomógł w tłumieniu tych prymitywnych pragnień. Teraz jest wręcz jeszcze gorzej, bo oprócz siebie nosi ze sobą prawdziwego potwora, żądnego krwi.
Bernard nie lubi ludzi. Znaczy się, to sobie wmawia. Przynajmniej od kiedy pojawił się Wilk. Teraz unika jakichkolwiek znajomości jak ognia. Dobrze wie, że na problemy z szybkim przywiązywaniem się do ludzi - zbyt szybko, zbyt mocno - a ta przeklęta psia natura jeszcze to uwydatnia.
Wszystkie osoby, za które oddałby życie, go opuściły. Nie planuje rozrywać sobie serca kolejny raz. Po co ryzykować, jak można po prostu być samemu. I tak jest dla siebie wystarczającym zagrożeniem. Co dopiero dla innych. Bo stracenie kogoś bliskiego to rana, której Bernard do zagojenia nie wyliże.
Jest nieco zgorzkniały, tego nie boi się powiedzieć. Ale kogo obchodzi to, jaki jest, albo nie jest. Nie ich sprawa. Za wścibianie nosa w nie swoje sprawy przydałoby im się ostrzegawcze kłapnięcie zębami. Albo więcej.
Bernard nienawidzi tego, jak bardzo zgrywają się z Wilkiem charakterami. Trudno powiedzieć, czy zawsze taki był i pasożyt po prostu przylgnął do tej całej buńczuczności, czy (co byłoby zdecydowanie gorsze) przez tyle lat zmagania się z Wilkiem, on sam wyrósł na zezwierzęconego potwora. Mimo tych podobieństw (których z dnia na dzień jest coraz więcej) mówi o sobie i Wilku jak o dwóch osobnych jednostkach. Jakby pod skórą żył mu ktoś inny, kto raz na jakiś czas orientuje się, że egzystuje w obcym ciele. Wilk to zwyrodnienie, klątwa, potwór. Bo przecież jeżeli Wilk to nie Bernard, to nie jego winą jego życie się spieprzyło. To nie przez siebie stracił wszystko, na czym mu w życiu zależało. To wina Wilka.
Od zawsze nienawidził brać na siebie winy, i jakoś tak już zostało. Od kiedy pojawił się Wilk, ukazał się również Wielki Winowajca, na którego można pluć i kląć, że wszystko byłoby dobrze, gdyby nie on. Narzekanie na życie nie jest nudne, gdy sam nie jesteś antagonistą, a jakaś dzika, wyodrębniona część twojej psychiki. Bo wtedy nic tak naprawdę nie jest twoją winą. I możesz spać całkiem spokojnie.
Wyrzucony z własnego zespołu, zostawiony przez wszystkich na pastwę losu. Męczennik własnej winy, od urodzenia skazany na noszenie brzemienia wszystkich wokół. Zżarty poczuciem winy do kości. Został tylko szkielet.
Bernard, przede wszystkim, jest zmęczony życiem. Tego mógłby domyślić się każdy, kto na niego spojrzy. Codziennie budzi się coraz starszy, czas ucieka, a on stoi w miejscu. Przeżył za dużo, jak na jedno życie, teraz niesie na barkach ciężar tych wszystkich a co gdyby i każdego dnia coraz bardziej traci równowagę. Życie go przeżarło, przeżuło i wypluło na bruk, więc, żeby nie utonąć w rynsztokowych kałużach, Bernard nauczył się pływać.
Od dzieciństwa był swoistą kością niezgody, czerwonym wykrzyknikiem na liście krewnych (których nie było dużo, a i tak każdy omijał go szerokim łukiem). Bernard znowu wagaruje, przyłapaliśmy Bernarda na piciu, uciekł przez okno, żeby polecieć na koncert znajomych mimo szlabanu. Może ta stała potrzeba protestu, przeciwstawiania się, wyrosła z wygórowanych oczekiwań matki, z wiecznych płotków, drzwi i murów, które przed nim wyrastały. Do teraz Bernard lubi być przeciwko statusowi quo, anty-wszystko, byleby tylko nie iść za tłumem. Nawet jeżeli robiąc to, wpycha się w ślepy zaułek. Wylizał tyle ran, co mu kolejna. Jakoś z tego wyjdzie.
Wilk jest jego diabłem na ramieniu. I wszystko byłoby świetnie, gdyby był balans, gdyby na tym drugim ramieniu siedział aniołek. Tylko że drugie ramię Bernarda jest puste, zawsze było. Od dzieciaka był impulsywny, chętny na bójkę z każdym, kto mu się przeciwstawił, i Wilk nie pomógł w tłumieniu tych prymitywnych pragnień. Teraz jest wręcz jeszcze gorzej, bo oprócz siebie nosi ze sobą prawdziwego potwora, żądnego krwi.
Bernard nie lubi ludzi. Znaczy się, to sobie wmawia. Przynajmniej od kiedy pojawił się Wilk. Teraz unika jakichkolwiek znajomości jak ognia. Dobrze wie, że na problemy z szybkim przywiązywaniem się do ludzi - zbyt szybko, zbyt mocno - a ta przeklęta psia natura jeszcze to uwydatnia.
Wszystkie osoby, za które oddałby życie, go opuściły. Nie planuje rozrywać sobie serca kolejny raz. Po co ryzykować, jak można po prostu być samemu. I tak jest dla siebie wystarczającym zagrożeniem. Co dopiero dla innych. Bo stracenie kogoś bliskiego to rana, której Bernard do zagojenia nie wyliże.
Jest nieco zgorzkniały, tego nie boi się powiedzieć. Ale kogo obchodzi to, jaki jest, albo nie jest. Nie ich sprawa. Za wścibianie nosa w nie swoje sprawy przydałoby im się ostrzegawcze kłapnięcie zębami. Albo więcej.
Bernard nienawidzi tego, jak bardzo zgrywają się z Wilkiem charakterami. Trudno powiedzieć, czy zawsze taki był i pasożyt po prostu przylgnął do tej całej buńczuczności, czy (co byłoby zdecydowanie gorsze) przez tyle lat zmagania się z Wilkiem, on sam wyrósł na zezwierzęconego potwora. Mimo tych podobieństw (których z dnia na dzień jest coraz więcej) mówi o sobie i Wilku jak o dwóch osobnych jednostkach. Jakby pod skórą żył mu ktoś inny, kto raz na jakiś czas orientuje się, że egzystuje w obcym ciele. Wilk to zwyrodnienie, klątwa, potwór. Bo przecież jeżeli Wilk to nie Bernard, to nie jego winą jego życie się spieprzyło. To nie przez siebie stracił wszystko, na czym mu w życiu zależało. To wina Wilka.
Od zawsze nienawidził brać na siebie winy, i jakoś tak już zostało. Od kiedy pojawił się Wilk, ukazał się również Wielki Winowajca, na którego można pluć i kląć, że wszystko byłoby dobrze, gdyby nie on. Narzekanie na życie nie jest nudne, gdy sam nie jesteś antagonistą, a jakaś dzika, wyodrębniona część twojej psychiki. Bo wtedy nic tak naprawdę nie jest twoją winą. I możesz spać całkiem spokojnie.
Gitara. Oczywiście, przede wszystkim gitara. Bernard gitarę złapał w dłoń,
mając niecałe szesnaście lat, i tak jakoś już nie puścił. Nigdy nie stać
było go na porządne lekcje, ale i tak jego technika jest imponująca.
Oprócz zgrabnych riffów, łatwo mu złapać każdą harmonię, dodać gęsty i
skomplikowany kontrapunkt, dopełnić piosenkę tym drobnym detalem,
który zmienia wszystko. Na żywo z reguły bywało jeszcze lepiej, niż na
nagraniach, bo Bernard miał tendencję do improwizowania swoich sol. Lata
ścierania palców na gitarowych strunach, nadwyrężanie wzroku w ciemnym
pokoju przeglądając własnoręcznie spisane taby, granie w każdym możliwym
stanie trzeźwości i nietrzeźwości - to wszystko zebrało się na całkiem
robiące wrażenie portfolio. Oprócz gitary brzdąkał też na basie. Nie
dotknął żadnego z tych instrumentów od jakiegoś czasu, ale mógłby się
założyć, że nadal nie miałby z nimi większego problemu.
Oprócz samego grania Bernard był również głównym tekściarzem zespołu. Tego akurat nie zostawił za sobą, i nadal zdarza mu się pisać pseudopoezję. Ale zamiast składania pod nią akordów, jak kiedyś, teraz wciska ją w teczkę, tam, gdzie nie będzie musiał na nią patrzeć. Tym sposobem jakoś przelewa z siebie emocje na papier. Tylko nie dzieli się nimi z nikim, oprócz ze sobą. I tą przeklętą teczką.
Muzyka kręciła się wokół Bernarda od zawsze, i nadal tak jest. Jeżeli Bernard gdzieś jest, to muzyka też musi się pojawić. W słuchawkach, na głośniku, nucona pod nosem, jak się tylko da. Bo jeżeli łupanka zagłusza myśli, to Wilk nie może nic powiedzieć. Najbliższe mu rodzaje muzyki są podobne do tego, co grało DZIKIE SZCZENIĘ, czyli dowolna rockowa alternatywa (metalcore, punk, screamo), ale nie pogardzi tak naprawdę żadnym stylem. W Łunie zawsze leci muzyka. Chyba że coś naprawdę złego stało się z głośnikami.
Gitary są drogim wydatkiem, a Bernard pochodził z dość biednej rodziny. Dlatego nauczył się, jak instrument działa od środka, dzięki czemu mógł ulepszać tanie, zepsute modele, a nawet składać gitarę od zera. Zainteresowanie elektryką i mechaniką jakoś tak pozostało, bo teraz oferuje proste naprawy aut i motocykli. Nic skomplikowanego, nic drogiego, bo nie jest profesjonalistą. Trochę go ręce świerzbią za sklejeniem jakiejś dobrej gitary, ale ignoruje to. Bo im dalej od instrumentów, tym lepiej.
Wilka Bernard dostał całkiem niedawno, to fakt, ale i tak nigdy nie planował trenować nad zmianą formy. Transformacje są często długie i bolesne, a po powrocie do normalnego wyglądu Bernard mało pamięta ze swojego czasu na czterech łapach. I dobrze, i tak nie chciałby pamiętać. Przez te kilka lat Bernard nauczył się całkiem skutecznie uciszać Wilka, przez co potrafi wyczuć pierwsze znaki przemiany, zanim będzie ona widoczna, i nieco ją zwolnić. Transformacji Bernard unika jak ognia i dobrowolnie zmusza się do nich, jeżeli sytuacja jest naprawdę krytyczna.
Mimo wszystko każda większa emocja, czy to pozytywna, czy negatywna, powoduje u Wilka stroszenie sierści. Tak, jak Bernarda łatwo wyprowadzić z równowagi, to Wilk jest na to dziesięć razy wrażliwszy. Jeszcze gorzej jest w okolicach pełni, bo nadal zdarza się, że Wilk jest po prostu nie do okiełznania, i Bernard musi spędzić kilka dni w lesie, by obudzić się obolały we własnym łóżku, nie wiedząc nawet, co robił, żeby dostać tyle siniaków.
Oprócz samego grania Bernard był również głównym tekściarzem zespołu. Tego akurat nie zostawił za sobą, i nadal zdarza mu się pisać pseudopoezję. Ale zamiast składania pod nią akordów, jak kiedyś, teraz wciska ją w teczkę, tam, gdzie nie będzie musiał na nią patrzeć. Tym sposobem jakoś przelewa z siebie emocje na papier. Tylko nie dzieli się nimi z nikim, oprócz ze sobą. I tą przeklętą teczką.
Muzyka kręciła się wokół Bernarda od zawsze, i nadal tak jest. Jeżeli Bernard gdzieś jest, to muzyka też musi się pojawić. W słuchawkach, na głośniku, nucona pod nosem, jak się tylko da. Bo jeżeli łupanka zagłusza myśli, to Wilk nie może nic powiedzieć. Najbliższe mu rodzaje muzyki są podobne do tego, co grało DZIKIE SZCZENIĘ, czyli dowolna rockowa alternatywa (metalcore, punk, screamo), ale nie pogardzi tak naprawdę żadnym stylem. W Łunie zawsze leci muzyka. Chyba że coś naprawdę złego stało się z głośnikami.
Gitary są drogim wydatkiem, a Bernard pochodził z dość biednej rodziny. Dlatego nauczył się, jak instrument działa od środka, dzięki czemu mógł ulepszać tanie, zepsute modele, a nawet składać gitarę od zera. Zainteresowanie elektryką i mechaniką jakoś tak pozostało, bo teraz oferuje proste naprawy aut i motocykli. Nic skomplikowanego, nic drogiego, bo nie jest profesjonalistą. Trochę go ręce świerzbią za sklejeniem jakiejś dobrej gitary, ale ignoruje to. Bo im dalej od instrumentów, tym lepiej.
Wilka Bernard dostał całkiem niedawno, to fakt, ale i tak nigdy nie planował trenować nad zmianą formy. Transformacje są często długie i bolesne, a po powrocie do normalnego wyglądu Bernard mało pamięta ze swojego czasu na czterech łapach. I dobrze, i tak nie chciałby pamiętać. Przez te kilka lat Bernard nauczył się całkiem skutecznie uciszać Wilka, przez co potrafi wyczuć pierwsze znaki przemiany, zanim będzie ona widoczna, i nieco ją zwolnić. Transformacji Bernard unika jak ognia i dobrowolnie zmusza się do nich, jeżeli sytuacja jest naprawdę krytyczna.
Mimo wszystko każda większa emocja, czy to pozytywna, czy negatywna, powoduje u Wilka stroszenie sierści. Tak, jak Bernarda łatwo wyprowadzić z równowagi, to Wilk jest na to dziesięć razy wrażliwszy. Jeszcze gorzej jest w okolicach pełni, bo nadal zdarza się, że Wilk jest po prostu nie do okiełznania, i Bernard musi spędzić kilka dni w lesie, by obudzić się obolały we własnym łóżku, nie wiedząc nawet, co robił, żeby dostać tyle siniaków.
czarna owca, biały rekin
Dzieciństwo Bernarda zakrapiane było słoną wodą wsiąkającą w obdarte kolana. Obietnice szeptane pod atramentowym niebem, liczenie gwiazd z piaskiem w oczach i włosach. Zdarte głosy, świst w uszach i siniaki po kolejnym skoku w tłum.Bernard rodzi się 27 lutego, jako pierwszy i ostatni syn Ramony i Mauro de La Vega. Od urodzin ma wypisaną kursywą przyszłość - będzie grzecznym, kochanym, wdzięcznym synem. Będzie pomagał matce w domu i przyuczał do zawodu rybaka u boku ojca, nie wysuwając nosa poza miasto. Będzie oczkiem w głowie, najważniejszą i najdroższą rzeczą ich małej, biednej rodziny. Pomoże im wiązać koniec z końcem. Zrobi to, czego ona nie mogła.
Perfekcyjny obrazek perfekcyjnej rodziny w San Tubarão. Ramka dość szybko pękła, razem ze szkłem, zostawiając ideały Ramony zdeptane i nie do sklejenia.
Bernarda od zawsze ciągnęło w głąb kraju, z daleka od niekończącego się oceanu tuż za oknem. Po podstawówce wybłagał rodziców o szkołę w większym mieście oddalonym o dwie godziny od domu, obiecując, że przeżyje wielogodzinne podróże i będzie dbał o oceny. Tam właśnie poznał magię piwnicznych koncertów - przesterów, potu, krwi i dzwonienia w uszach. W końcu życie nie jest fair, więc czemu by o tym nie pokrzyczeć? Skradł parę peso ze słoika na awaryjne, kryzysowe sytuacje i kupił sobie gitarę. Po tym całe te obietnice o wysokiej średniej i pomocy przy kutrze poszły w las - teraz jedyną rzeczą, na której Bernikowi zależało, były zdzierane na strunach opuszki, zmęczone od gryfu nadgarstki i pocięte kłykcie.
narodziny watahy
DZIKIE SZCZENIĘ rodzi się z nastoletniej frustracji, potrzeby znalezienia swojego miejsc ma świecie, i blanta.Bernard ma siedemnaście lat, nieokiełznane afro na głowie i plan na naprawienie świata swoją muzyką. Zawsze chciał założyć zespół, ale marzenie ziszcza się dopiero po noworocznej imprezie, na której poznaje Artura.
Artur jest płowym pół-elfem z chropowatym głosem i długimi włosami, które zakrywają jego lekko szpiczaste uszy. W ustach ma ze trzy kolczyki, a w uszach dwa razy więcej. Pierwsza rzecz, która przychodzi Bernardowi do głowy, kiedy go widzi, to ten facet byłby zajebistym frontmanem.
Artur rozlewa wokół siebie tak szeroką aurę charyzmy, że Bernard wręcz nie wie, kiedy zbliżył się do jego grona przyjaciół. Artur opowiada im jakąś anegdotkę związaną z policją, tematem, który Bernard zna zbyt dobrze, więc, jako wieczny komentator, wbija się w rozmowę. Nie jest nawet pewien, co powiedział, alkohol buzuje w jego krwi, ale Artur wybucha śmiechem.
– Mam zespół – wyrywa się Bernardowi, gdy rozmowa cichnie. Artur podnosi na to brwi, ale nic nie mówi – szukamy wokalisty.
Kłamstwo sklejone śliną - Bernik nie ma zespołu, chyba ze on sam brzdąkający na gitarze w ogrodowej szopie, bazgrolący lewą poezję na kolanie, może być nazwany grupą. Artur ewidentnie rozważa propozycje. Po jakimś czasie uśmiecha się, szczerząc krzywe zęby.
– Czemu nie.
Do lajnapu dołącza Ruh, młodsze rodzeństwo gościa, którego ojciec zatrudnił do pomocy na kutrze, Sanji z licealnej klasy Bernarda, któremu Bernik ucho odgadał podczas ich długich podróży autobusowych po lekcjach, i Jingyi, którą pewnego dnia Artur przyciągnął bez słowa na próbę. Grają w gównianych klubach i piwnicach, na rozstrojonych instrumentach, z ogłuszającymi przesterami.
Najbardziej satysfakcjonujące dla Bernarda nie jest samo przykładanie swoich tekstów do wspólnie skleconych melodii, a zaczepiające go po koncercie dzieciaki z iskierkami w oczach, chwalące ich riffy, przesłanie i agresywny hi-hat. To jest to całe zmienianie świata w akcji. I smakuje niezwykle uzależniająco. Tym daje za darmo koszulki, albo chociaż kurtkowe naszywki, ignorując narzekanie Artura, że zżera im budżet. DZIKIE SZCZENIĘ i tak nie ma budżetu. Do czasu.
EP przychodzi szybko. Jest jak grom z nieba, pełen gęstych, agresywnych gitar i młodzieńczej energii. Pięć piosenek, pięć par rąk trzymające tę samą nić, zmutowane Mojry rysujące własne przeznaczenie. Nagrywają single w piwnicy Sanjiego, wytłumiając pokój kocami. Mają trasę po kilku miastach i wioskach, sprzedając płyty i koszulki z bagażnika. Na jednym z koncertów przyłapuje ich agent (później okazuje się, że to Artur go jakimś cudem przyciągnął, a Jingyi to wszystko jeszcze wcześniej wywróżyła). Byli naiwnymi dzieciakami z wygórowanymi ideami o świecie, zaślepieni złotym jabłkiem obiecującym stały dochód za ich słowa, ich dźwięki, ich twarze. Pieniądze, za które mogliby pożywić rodzinę i nie martwić się, jak przeżyją zimę. Jak mogliby się nie zgodzić?
nowe struny
– Umowa na dwa albumy – Sanji powtarza, rozochocony. W sumie wszyscy buzują. Nawet nie skończyli szkoły, a mają jebany kontrakt. Spełnienie marzeń, nawet jak matka zamknie jego pokój na klucz po tym, jak się dowie. Zwycięstwo smakuje jak tani szampan i sól morska.– I to wszystko dzięki tobie – Artur łapie Berniego za ramiona i trzęsie – Najdziksze szczenię z nas wszystkich.
Bernard chce zapeszyć, powiedzieć, że to wspólny wysiłek, ale zna swoją wartość. To on założył zespół, to jego słowa zrywają struny głosowe, trzy z pięciu ich piosenek to jego riffy. DZIKIE SZCZENIĘ to Bernard z krwi i kości.
Ruh podrywa się z piasku i wyciąga plastikowy kubek w powietrze, dym z papierosa sączący się za num jak welon.
– Za naszą przyszłość!
Cały zespół wiwatuje, szampan zakrapia ręce i koszulki. Wszyscy są młodzi, szczęśliwi, pełni nadziei.
Pierwszy album pojawia się praktycznie znikąd. Jest szczery, nagi w swoich znaczeniach. Kontrakt dał im porządnego kopa, budżetowo i inspiracyjnie. Dali im wolną rękę, więc Bernard spędza całe noce nad gitarą, przeskakując między akordami, bez przerwy zmieniając pedały i ustawienia wzmacniacza, przepalając kable i ścierając kostki. DZIKIE SZCZENIĘ powstaje z popiołów dzieciństwa i naiwnych nadziei, rodzi się w pełni.
Dostają budżet na teledysk i trasę po Solmarii, taką na poważnie. Kasę na wideo zżerają używki, którymi zapychają się po każdej próbie i koncercie, jako nagroda za ciężką pracę. Teledysk jest sklejką gównianych nagrań z różnych klubów, ale robi furorę. Jak całe DZIKIE SZCZENIĘ jest domowej roboty, zrobiony z sercem, bez skoku na pieniądze.
Sanji kupuje porządnego Explorera i tuzin pedałów, Ruh co tydzień zmienia kolor włosów, Bernik całuje Artura na scenie, Jingyi robi sobie dwa rękawy naraz. Wszyscy widzą przyszłość w różu i złocie. Z każdym koncertem, każdą piosenką, każdą próbą i wizytą w studio, DZIKIE SZCZENIĘ rośnie w siłę.
alpha canis majoris
Mathilde poznaje na targu rybnym, ze wszystkich możliwych miejsc (zmuszony do pomagania ojcu jako kara za kolejne wagary, kolejną ucieczkę z domu, żeby gonić za zespołami robiącymi trasy w okolicy). Mathilde jest przyjezdna, z Stellaire, gdzie studiuje ekologię z grubym stypendium pod pachą. Jest niezwykle inteligenta, piękna i zabawna, i Bernard zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Przeszedłby za nią pustynię na kolanach, przepłynąłby ocean.– Jestem weganką – uśmiecha się miękko, kiedy Bernard podaje jej pół kilo szprotek i niezdarnie nabazgrany numer telefonu na jednym z banknotów – ale moi rodzice uwielbiają owoce morza. Mój dziadek jest z Solmarii.
– Ja jestem z Solmarii – wybąkuje Bernard, mając wrażenie, że stracił wszystkie szare komórki. Mathilde taksuje jego przypaloną południowym słońcem skórę i gęste loki. Odpowiada krzykliwym, zaraźliwym śmiechem.
– Domyśliłam się.
– Przyjechałaś go odwiedzić?
– Mhm.
Bernard jest zahipnotyzowany jej zielono-niebieskimi oczami. Bierze głęboki oddech, przełyka ślinę.
– Może chcesz odwiedzić mnie?
Mathilde jest jego Syriuszem, a on jej białym karłem. Ona modrzewiem, a on maślakiem, żywiący się jej słońcem, jej szczęściem, jej obecnością. Rzuciłby się za nią w ogień, gdyby go poprosiła. Jingyi nazwała to obsesją, ale co Bernard poradzi, zakochał się. Nigdy w życiu nie kochał niczego tak bardzo, może się założyć, że nigdy w życiu nie będzie niczego kochał tak bardzo, jak kocha Mathilde.
Biorą szybki, impulsywny ślub. Bernard oświadcza się Mathilde po tym, jak otrzymuje dyplom studencki. Bernard ma dwadzieścia jeden lat, gdy wybiega z Mathilde z małego kościółka w mieścince pod Stellaire. Są najszczęśliwszą parą na świecie.
Mathilde pracuje w terenie, a Bernard zamienia trasy koncertowe na tygodnie w studiu, więc widzą się dość rzadko, raz, dwa na miesiąc. Bernard dedykuje jej pół piosenek, bazgrze jej imię po setlistach, przesyła jej kwiaty i prezenty. Mathilde robi to samo - wpycha szczyptę ziemi, kamień czy muszelkę, wraz z ręcznie pisanym listem z każdego miejsca, które odwiedza. Z wizyty w Bharacie przesyła mu łańcuszek, który Bernard od razu zakłada, i nigdy już nie zdejmie. Mimo odległości, która ich dzieli, z dnia na dzień kochają się coraz bardziej. Przynajmniej Bernard. DZIKIE SZCZENIĘ wciąż rośnie w siłę, rozkłada skrzydła i szybuje, tylko żeby nagle pikować, łbem w dół. Na główkę.
moment zwrotu
Ma kaca trzeci raz z rzędu, ale idea grania na największej scenie Solmarii zżera go na tyle, że nie potrafi zostać trzeźwym. Gorące reflektory, stłumiony odsłuch, ryk głodnego adrenaliny tłumu, chcącego go pożreć. DZIKIE SZCZENIĘ nigdy nie był tak popularne i uwielbiane, jak teraz. Bernard jest zestresowany, bo ostatecznie mu na tym wszystkim kurwa zależy. Za bardzo wręcz. Nawet jak tego po nim nie widać.Wyrywają się z całym zespołem z hotelu, chociaż ich agent zabraniał wybryków przed główną atrakcją całej trasy - tym jebanym finałowym koncertem. Ale co im tam, są pieprzonymi gwiazdami rocka, mają za pasem dwa albumy i tyle drobniaków, żeby nakarmić prochami cały klub.
Wszyscy tapirują włosy, oklepują twarze jasnym pudrem i gęstym eyelinerem, wpychają się do pierwszego lepszego goth clubu, jak za dawnych lat. Artur nawet zgadza się na pełen corpse paint, kradnąc wszystkie ćwiekowe akcesoria od Bernarda.
Jest dobrze. Nie, jest zajebiście. Muzyka trzęsie parkietem, drinki są obrzydliwie słodkie, ale dają porządnego kopa, kreski wciągane są tak ochoczo, że blat jest jak wylizany. Bernard czuje, jak wszystkie skłębione mięśnie mu się rozwijają, jak iskrząca energia buzuje mu w każdej kończynie. Muzyka jest za miękka, żeby zrobić pogo, a on ma potężną ochotę komuś przypierdolić, żeby pozbyć się nadmiaru adrenaliny. Ostatnio jak nie wyładował energii przed koncertem, to wpadł na drumset, rozbił tom-tom i swoją własną gitarę, tarzał się po scenie tak mocno, że prawie zdarł sobie kolana do kości. Nie dość, że przedziurawił budżet, to jeszcze jakiś tabloid zaczął o nich snuć plotki. Dobrze wie, że ani agent, ani Artur nie pozwoli mu na takie wybryki kolejny raz, więc musi znaleźć punkt styku teraz.
Szybko udaje mu się znaleźć jakiegoś buca, który klei się do zbyt pijanej gotki. Perfekcyjny cel dla jego pięści.
Wyciągają się za koszulki i włosy na brudną uliczkę obok klubu, szczerząc na siebie zęby, jak dzikie zwierzęta. Bernardowi szybko udaje się zdominować walkę, ale to nie trwa długo. Za drzwi na zaplecze wyskakuje banda podobnie podejrzanych typów, i jednym susem rzucają się na Bernarda. Topi się pod ciężarem cielsk, krztusi się krwią (na pewno złamali mu chociaż jedno żebro), ale dalej kopie, rozpycha łokciami, kłapie szczęką. Gdzie jest Artur, gotowy strzelić sierpowego za Bernika? Gdzie Ruh ze swoimi kamiennymi pięściami? Bernard jest sam. Dostaje wpierdol życia i jest sam. Wreszcie fala ciosów ustaje, i tylko jeden z mężczyzn się nad nim pochyla. Bernik ma zbyt rozmyty wzrok, żeby przyjrzeć się, który z nich go ostatecznie znokautuje na amen. Wie tylko, że typ jest wielki i napakowany w cholerę.
– Pożałujesz tego – warczy i podciąga Bernarda za kark, tak, by stali twarzą w twarz. Bernard ledwo co trzyma się na nogach, gdyby nie silna ręka ciągnąca go za włosy, dawno leżałby na ziemi jak wygarbowana skóra. Gdzieś w tle słychać chichoty, ale równie dobrze Bernard może je sobie wyobrażać, ze swoimi obrażeniami nie zdziwiłby się, gdyby miał wstrząs mózgu.
Ostatnim ciosem nie jest pięść ani kolano. Mężczyzna rozdziawia paszczę, dziwnie zdeformowaną, nieludzką, przerażającą, i wbija szczękę w mięsień czworoboczny. Potworne siekacze i kły zakleszczają się w mięsie, rwąc skórę, mięśnie i ścięgna, rozbryzgując gęstą krew na ścianę, do której Bernard został przyszpilony. To koniec.
Puszczają Bernarda i siła grawitacji ciągnie go w dół. Próbuje złapać oddech, ale ma wrażenie ze jego płuca zostały zmielone na wiór. Ramię wibruje tak głębokim bólem, jakby oderwali mu całą rękę.
To koniec Bernarda de La Vegi.
Jakimś cudem budzi się następnego dnia. W kałuży własnej krwi, w mieście, którego nie zna, z nadal pulsującym ramieniem.
Bernard de La Vega zostaje ugryziony przez wilkołaka w wieku dwudziestu pięciu lat. I po tym wszystko idzie się jebać.
Na początku zespół nic nie zauważa. Ot, Bernik wrócił posiniaczony, nie mówiąc nikomu gdzie spędził noc, co za nowość. Zapchał się przeciwbólowymi z lewych recept przed koncertem, więc jakoś przeżył, choć do teraz ledwo pamięta, co działo się na scenie. Ramię napierdalało go bez przerwy, a rana wyglądała, jakby goiła się i była zakażona w tym samym czasie. Rozdarte, szerokie szramy, sącząca się ropa, widoczne znamię każdego zęba na skórze.
Bernard ignoruje fale gorąca, niekontrolowane drgawki i dziwną potrzebę obserwowania księżyca. Wcale nie zwraca śniadania, kiedy zauważa w swoim odbiciu dziwnie nieludzkie oczy. Najgorszą noc w życiu przebywa niecały tydzień później, przechodząc pierwszą pełną przemianę.
katastrofa w przestworzach
Zespół dowiaduje się przypadkiem, gdy spędzają jedną z prób na paleniu, zamiast faktycznego ćwiczenia. Bernard zasypia na kanapie, żeby po kilku godzinach obudzić się z ogonem i włochatymi uszami między puklami włosów. Chyba nigdy nie było mu tak głupio. Wcale nie dlatego, że ukrywał przed nimi sekret, po prostu nigdy w życiu nie słyszał tak głośnego śmiechu. Mathilde mówi przy pierwszym spotkaniu, a ona przytula go w odpowiedzi.Media nie dbają zbytnio o ich personalne życia, wiec ukrywanie likantropii w świecie publicznym nie jet ostatecznie tak trudne, jak Bernard myślał. Fani i tak od zawsze snuli najróżniejsze teorie, ale żadna nie była brana na serio, tym bardziej wymyślunki o podejrzanym wilkołactwie gitarzysty. Przecież życie to nie fanfik.
W sumie dużo się nie zmienia. Bernard próbuje ignorować Wilka, jak najbardziej może. Jeżeli zniknie na noc, by wrócić z liśćmi we włosach, nikt tego nie kwestionuje. Każdy ma swoje sposoby na stres. DZIKIE SZCZENIĘ dalej szybuje, co prawda na niższej wysokości, ale wciąż dostają oferty na trasy, nagrywają, robią wywiady. Matylda przesyła mu na urodziny zawieszkę w kształcie kości. Bernard zakłada ją na łańcuszek - poprzedni prezent.
Jest dobrze. Bywało lepiej, ale jest dobrze. Nie na długo.
Wahania nastroju u Bernarda się nasilają. Nawet prosta niesnaska doprowadza Wilka do szewskiej pasji (przez co Bernard musi uciekać jak najdalej, by pozwolić Wilkowi ochłonąć), lub Bernarda do płaczu. Jakby przechodził pieprzoną menopauzę. Ciężko okiełznać Wilka, jak go się ignoruje, zamiast założenia kagańca. Więc Bernardowi jest coraz trudniej opanować emocje, zgrzyty w zespole są coraz częstsze. Napięcie rośnie, aż pewnego dnia bańka pęka.
Trudno zmyć krew z paznokci. Szczególnie jeżeli te są wilczymi szponami.
KONIEC WYCIA?
DZIKIE SZCZENIĘ, zespół, który całkiem niedawno zwrócił post-hardcore do łask popkultury, i wyprzedał międzynarodową trasę koncertową, zarządza przerwę artystyczną. Fani dowiedzieli się o decyzji na forum prowadzonym przez zespół. Jeszcze kilka dni temu basistka (Jingyi Ng) opowiadała na stronie o planach na nowy album i logo. Teraz jedynym postem na forum jest oświadczenie o hiatusie.
Jesteśmy niezwykle wdzięczni za wasze wsparcie, pisze Sanji Chaudri, gitarzysta rytmiczny zespołu, to nie jest pożegnanie na wieczność. Różne sytuacje wydarzają się, gdy człowiek jest zmęczony niekończącymi się trasami. Jedna z nich zmusiła nas do reewaluacji idei, które przekazujemy w naszej muzyce.
Inni muzycy również wypowiadają się w poście. Dziękujemy za cierpliwość w tym trudnym czasie. DZIKIE SZCZENIĘ wróci. Może w innych kolorach, może z brakującą nogą (albo o jedną za dużo), ale wróci, pisze frontman i wokalista, Artur Lee. Co ciekawe, w oświadczeniu brakuje podpisu głównego gitarzysty, Bernarda de La Vegi, który całkiem niedawno pojawił się w naszej gazecie po tym, jak wylądował w izbie wytrzeźwień, po wdaniu się w bójkę na festiwalu, na którym jednym z headlinerów był jego własny zespół.
DZIKIE SZCZENIĘ podkreśla, że to ich własna decyzja, a nie wychodząca od managementu. Muzycy nie podali, ile będzie trwać przerwa, ani czego oczekiwać po jej zakończeniu.
Jedyne, co fani DZIKIEGO SZCZENIĘCIA mogą teraz zrobić, to słuchać wydanych już utworów, i czekać na znak od ukochanego zespołu. Trzymamy kciuki razem z nimi!
dum spiro, spero
Życie po odwyku jest dziwne. Psychiatra zaproponowała drastyczną zmianę stylu życia, jako dobry sposób na ponowne odnalezienie się w społeczeństwie. Trudno było Bernardowi przyznać, że nic innego w życiu nie zaznał. Nie jest pierdolonym feniksem, żeby wznieść się z popiołów.DZIKIE SZCZENIĘ dalej gra. Te całe obietnice – że poczekają, aż Bernard się polepszy, aż wyjdzie z nałogu i nauczy się kontrolować Wilka, że dalej będą go wspierać, stać po jego stronie bez względu na okoliczności - okazały się mydleniem oczu. Bernard był widocznie dla nich kulą u nogi (własnej nogi, bo to przecież jego zespół). Tyle z braterstwa, rodziny sklejonej zdartymi głosami, talerzem, riffem.
Artur pewnie jakiś już czas planował go wykopać, chcąc zgentryfikować przesłanie zespołu, ceniąc pieniądze bardziej, niż szczerą, prawdziwą muzykę. Wiadomo, na to Bernard nigdy w życiu by się nie zgodził, więc najprościej było się go po prostu pozbyć. Znaleźli innego gitarzystę, który nie miał problemu z pisaniem gówna pod publiczkę. Nie to, że Bernard sprawdza, jak miewa się DZIKIE SZCZENIĘ.
Granie na gitarze po jakimś czasie zaczęło przyprawiać go o mdłości. Próbował podczas terapii, ale ciężar wszystkich rzeczy, które spierdolił, wszystkich osób, które go opuściły, łamał mu barki. Więc przestał. Sprzedał większość instrumentów, zostawił sobie pięć najważniejszych. Zawiesił na ścianach w nowym mieszkaniu.
Nowe mieszkanie.
Mathilde dała mu je w jakieś dziwnej formie przeprosin. Przepraszam, że zakochałam się w kimś innym. Kimś lepszym. Przepraszam, że mam z nim teraz rodzinę, a nie z tobą. Nie spodziewał się, że kiedy on będzie rozrywał sobie płuca i ścięgna na brudnej scenie w miedwogradzkim klubie, skamląc nad tęsknotą, Mathilde znajdzie miłość swojego życia. Nową, lepszą niż on. Bo Bernard nie potrafi okiełznać Wilka, nie opuszczał Mathilde na krok, jeżeli była przy nim. Upierdliwy, niezrównoważony, zaborczy. Męczący.
Tilde zabrała ze sobą sens życia Bernarda, bo nagle wszystkie gitary się rozstroiły, struny pękały mu pod palcami, a głos łamał się za każdym razem, jak zbliżał usta do mikrofonu. Mathilde była jego sensem życia. I od niego uciekła. Zostawiła po sobie mieszkanie.
Studencki dom Mathilde mieści się w jednej z gorszych dzielnic Stellaire, ale Bernard nie narzeka. Jest całkiem spore, jak na uczniowskie. Mathilde ewidentnie się go nigdy nie pozbyła, tylko wynajmowała innym, kiedy sama podróżowała. Mądrzejsza decyzja, niż jakakolwiek, jaką Bernard podjął w całym swoim życiu.
Ogłoszenie o stacji znajduje przypadkiem. Kupuje ją też totalnym przypadkiem. Może psychiatra miała rację, czas zacząć od nowa.
Łuna to stara, zardzewiała czasem stacja paliwowa, której nazwa wzięła się z tego, że, no... nie ma nazwy. Jedyna rozpoznawalna rzecz, która odróżnia ją od multimiliardowych koncernów, to fakt, że nie ma żadnego logotypu, jedynie stary neon w kształcie sierpowatego księżyca. Gdyby Bernard miał w sobie jeszcze krztynę humoru, powiedziałby, że była mu pisana. On, jego przeklęta likantropia i Łuna.
Fortuna kołem się toczy, ale jak Bernard tak sobie o tym myśli, to w sumie nigdy nie miał tej całej fortuny. Koło kręci się gdzieś parę łokci od niego, za niewidzialnym murem, którego nigdy nie rozbije. No cóż. Jedyne co mu pozostaje, to żyć dalej. Nawet jeśli tylko z czystej przekory.
- Ramona de La Vega - matka. Przez uraz w młodym wieku przestała pracować, ale życie kury domowej bardzo jej podpasowało, więc ostatecznie nie narzekała. Próbowała przelać wszystkie swoje nieudane ambicje na syna, ale zamiast zbliżyć go tym do siebie, to go odepchnęła. Mimo oziębłej relacji Bernard specjalnie przesunął jeden z koncertów, żeby odwiedzić ją po jej wylewie. Szczęśliwie (dla wszystkich), nie cierpiała aż tak długo. Wystarczająco, żeby Bernardowi zrobiło się trochę głupio za dziecięce wybryki.
- Mauro de La Vega - ojciec, rybak z dziada pradziada. Nigdy nie wysunął nosa z mieściny, w której się urodził, i tak prawdopodobnie zostanie, aż padnie. Cichy, bezproblemowy, spędzający większość czasu na łowieniu w samotności. Jeden z tych ojców, co nie mają na tyle dojrzałości emocjonalnej, by otwarcie kochać swoją rodzinę. Zawsze trochę oddalony, jak za mgłą. Od pięciu lat bez kontaktu.
- Artur Lee - wokal, pół-elf. Ta rana, która nie chce się zagoić. Niegdyś papużki-nierozłączki, teraz całkowicie apatyczni względem siebie. Kiedyś Bernik powierzał Arturowi wszystkie swoje sekrety, był tym, który zawsze stał po stronie wokalisty, nawet jak ten ewidentnie był w błędzie. Poszedłby za nim w ogień. Jednak Arturowi woda sodowa uderzyła do głowy - reflektory oślepiły, douszniki ogłuszyły. I pieniądze i sława stały się ważniejsze, niż przyjaźń i szczerość sztuki.
- Sanji Chaudri - gitara rytmiczna. Ten jeden dzieciak ze szkolnego autobusu, który pozwolił Bernardowi trajkotać o muzyce, i tak jakoś wyszło, że stali się przyjaciółmi. Sanji jest bystry technicznie - potrafił podłapać każdą harmonię, nawet skomplikowane akordy, gdy Bernie improwizował riffy.
- Ruh Mousavi - perkusja, gargulec. Dziecko zespołu, rocznikowo i mentalnie, chociaż wcale nu to nie przeszkadzało. Ale ma perkusji popyla tak, że iskry lecą. Dosłownie.
- Jingyi Ng - bas, onejromantka, anemiczka i wampir-weganka w jednym. Trudno powiedzieć, czy którakolwiek z jej przepowiedni faktycznie się ziściła, czy wszystko powymyślała. Ale dzięki swojej wielkiej wyobraźni gra na basie jak nikt.
- Mathilde Brugge - była żona. Byłe życie. Gdyby Bernard wierzył w bratnie dusze, ludzi przeznaczonych dla siebie, spokojnie mógłby tak nazwać Mathilde. Minęły cztery lata od rozwodu, ale nadal oddałby za nią rękę i nogę. Wysyłają sobie pocztówki na wszelkie święta. Nic więcej.
- Virgil Moeris – wilkołak, który pewnego pechowego wieczoru postanowił wkroczyć na teren Łuny. Podczas pełni.
- Seymour Silverthorn – gleba zaliczona po środku zadupia, zniszczona miotła i dziwnie rozpoznawalna twarz.
- Cheoryeon Moon – dzieciak??? jasnowidz??? gitarzysta??? co????
- Marley Korzeniowski – znajomy sprzed lat, kiedy to ich zespoły grały na tych samych festiwalach, dzieliły sceniczne zaplecza, alkohol i czasem nawet instrumenty. Zespół Marleya padł szybciej niż SZCZENIĘ, a on gdzieś po drodze otworzył sklep muzyczny (.stringed up.) i salon tatuażu (.tattoomb.). Gość ma alergie na jakiekolwiek granice i przylepił się do Bernarda, niezwykle chętny na odnowienie przyjaźni. Bernard nie byłby sobą, gdyby powiedział nie potencjalnym zniżkom na tatuaże i instrumenty w jednym z najlepszych sklepów muzycznych Stellaire.
krew
pot
łzy
czysta karta
- jest równocześnie właścicielem i jedynym pracownikiem obdartej stacji paliwowej 'Łuna' na obrzeżach Stellaire. Jako że to nie firmówka i ma tylko dwa dystrybutory, to mało się na niej dzieje. Dlatego też Bernie złapał ją za praktyczne drobniaki. Oprócz ogólnego sklepowania oferuje również drobne naprawy mechaniczne. Za oczywiście niższą cenę, bo profesjonalista z niego żaden.
- winą tylu lat stresu scenicznego, zakrapiania każdej nocy narkotykami i innymi używkami, choruje na fibromialgie. Na szczęście nie ma przełożonego, więc może spędzać zmiany w Łunie na siedząco. Czasem zdarza mu się chodzić o lasce, jeżeli ból jest wystarczająco upierdliwy.
- Przez lata małżeństwa z Mathilde, sam stał się weganinem. W sumie pewnie byłby do teraz, gdyby do historii nie wkroczył Wilk. Pasożyt jest zdecydowanym mięsożercą, więc Bernard nie przeżyłby długo na samych liściach. Teraz zjada procentowo więcej mięsa niż statyczny mieszkaniec kontynentu, do tego zdarza mu się zjeść surowe bez żadnych konsekwencji (oprócz wyrzutów sumienia). Wilkowi wręcz bardziej pasują te świeższe. Niestety.
- W swoim rockstarowym życiu spróbował chyba każdej dostępnej używki. Teraz, po odwyku, zostały mu tylko papierosy. Trochę nienawidzi się za to, że ciągle pali, ale przynajmniej dusi dymem Wilka na parę godzin.
- Jeżeli Wilk go dostatecznie wkurzy, to potrafi specjalnie, na złość, napchać się nasennymi, żeby przespać całą pełnię. Z reguły następną ma przechlapaną, ale co tam.
Bernard i Seymour
Another One Bites the Dust
Bo w Łunie nie może być spokojnie. Może i Bernard woli, jak coś się dzieje, ale miotła lądująca tuż koło stacji, rozpruwając pół ulicy to chyba trochę za dużo.
Bernard i Virgil
Są w tobie dwa wilki
Co się stanie, gdy dwa wilkołaki staną twarzą w twarz na terenie jednego z nich? W dodatku podczas pełni? Na pewno nic dobrego. Przynajmniej na początku.
Bernard i Cheoryeon
The Mad Gear and Missile Kid
Wchodzi dwóch muzyków do...yyy... sklepu muzycznego. Puenta pojawi się później.
05.2024–
Jak czarna dziura stała się czarną dziurą
Czyli, prościej mówiąc, jak wszystko poszło się jebać. Zbiór (mniej-więcej) chronologicznie ułożonych opowiadań o tym, co tak naprawdę wydarzyło się w DZIKIM SZCZENIĘCIU. Historia, której nie znają żadne tabloidy. Nawet Nardwuar. Jeżeli ciekawi cię, jak to się stało, że Bernard był w zespole, a teraz już nie jest, to zapraszam do czytania. I słuchania:: SERIA MA PLAYLISTĘ!!
Opovember '23
pęknięte struny
luźny zbiór shortów, głównie skupiający się na przeszłości Bernarda. I tym, jak radzi sobie z nową rzeczywistością.
Danger Days AU
Banda rebelianckich przygłupów, poszukiwanych przez rząd pobliskiego miasta, nie zapakowała wystarczającego prowiantu na podróż przez bezkresną pustynię. Co złego może się stać?
Pacific Rim AU
Wielkie roboty, kaiju wyłażące z oceanu i to, jak Bernard, zwykły woźny, stał się nagle pilotem ogromnego mecha.
28 GRUDNIA 2023
Yule
Yule na przestrzeni lat w życiu Bernarda, jak bardzo nienawidził święta w przeszłości, i jak bardzo nienawidzi je teraz.
06 STYCZNIA 2024
Nowy Rok
O tym, jak Bernard nie spędzał swojego pierwszego Sylwestra w Łunie. Postanowienia noworoczne, fajerwerki, zimne ognie i... energetyk z Matsune Hiku?
AUgust '24
(Nie)wymarzona emerytura
O tym, jak Bernik stał się kotkiem. I nawet jako kotek znalazł powód na narzekanie.
Fear comes with imagination, it's a penalty, it's the price of imagination
Sztorm na otwartym morzu, zapomniane przed laty legendy o selkie, krew, pot i łzy. A, no i oczywiście Cthulhu.
Najukochańsza Mathilde,
Śniłaś mi się dzisiaj. Miałaś dłonie szorstkie jak żeglarskie liny, a skórę śliską i mokrą, jak pokład po sztormie. Topiłaś się w wodzie, tuż za burtą Łuny. Wychyliłem się, żeby podać ci rękę. Złapałaś ją, ale zamiast się wciągnąć, się w górę, wbiłaś mi w nadgarstek paznokcie tak mocno, że polała się krew. Wciągnęłaś mnie do wody i razem wpadliśmy w głębiny. Twoje oczy miały w sobie coś dzikiego, nienaturalnego. Twoje źrenice były czerwone. Mimo wszystko dałem się utopić, bo tobie ufałem. Myślę, że nadal ufam i gdyby coś takiego zdarzyło się naprawdę, to bym ci wybaczył. I z chęcią został pod wodą.
Twój na wieki,
Bernard
Najukochańsza Mathilde,
Śniłaś mi się dzisiaj. Miałaś dłonie szorstkie jak żeglarskie liny, a skórę śliską i mokrą, jak pokład po sztormie. Topiłaś się w wodzie, tuż za burtą Łuny. Wychyliłem się, żeby podać ci rękę. Złapałaś ją, ale zamiast się wciągnąć, się w górę, wbiłaś mi w nadgarstek paznokcie tak mocno, że polała się krew. Wciągnęłaś mnie do wody i razem wpadliśmy w głębiny. Twoje oczy miały w sobie coś dzikiego, nienaturalnego. Twoje źrenice były czerwone. Mimo wszystko dałem się utopić, bo tobie ufałem. Myślę, że nadal ufam i gdyby coś takiego zdarzyło się naprawdę, to bym ci wybaczył. I z chęcią został pod wodą.
Twój na wieki,
Bernard
Fortune favors the brave
Perypetie nowo ochrzczonego pilota wielkiego robota. Kontynuacja drobinki z opovembera.
Ballada o Widmie i samotnym kowboju
Dwie kule czystego światła, drobne jak naparstki, migoczą na wzgórzu przed Bronco. Im dłużej im się przypatruje, tym ostrzejszy wydaje się obraz. Ciemna, falująca na wietrze sierść, potężne łapy, długie uszy, pociągły pysk. Wielkie, białe oczy, które świecą mocniej niż wszystkie gwiazdy na niebie, wpatrują się w niego. Jak dwie lampy naftowe, jak wybuch dynamitu. Bernard wie, że jeżeli będzie dalej się w nie patrzył, to straci wzrok. Ale nie potrafi oderwać od nich oczu.
Postać stworzona przez:
morrigan
Ostatnia aktualizacja: 08.10.2024
Ostatnia aktualizacja: 08.10.2024
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz