Wzdycha ciężko, wypuszczając spomiędzy fioletowych, zziębniętych ust chmurę rozgrzanego, kipiącego zmęczeniem oddechu. Zaciska mocniej szorstką, nieokrytą skórzaną rękawicą dłoń na rękojeści ostrza, upewniając się we własnym chwycie, pozostałych w organizmie siłach, wciąż nie odwracając spojrzenia równie fioletowych tęczówek od malującej się przed nim ciemnej figury postawnego chwata – kolejnego głupca, który w alkoholowym zamroczeniu postanowił rzucić się na najemnika, poszukując przy jego pasie pokaźnego mieszka krągłych miedziaków.
Wyćwiczone bólem i stwardniałe od zimna mięśnie napina przy następnym ruchu, z wrytą w poobijane kończyny zwinnością unikając powtarzających się ataków i pozwalając nieznajomemu zaledwie otrzeć się polikiem o skórzaną powierzchnię lekkiego napierśnika, runąć w kałużę mieszającego się błociska, gówna i szczyn. Sylwetą postawną, lecz wciąż smukłą; silną, lecz nie nadto barczystą, góruje nad przeciwnikiem, czekając, aż ten zdoła podnieść się z ziemi i otrzepać z ulicznych ścieków.
Nie uśmiecha się szyderczo, nie grymasi. Nie zdradza żadnej emocji, a emocjom nie pozwala zdradzić siebie. Ten jeden raz, bo choć spieszno mu do twardej pryczy, ciemnego zaułka swojego pokoju oraz wypchanej sianem poduchy, walkę tę wygrał już dawno. Miecz wyciągnął dla pokazu, w cichej nadziei, iż blask ostrza zniechęci pijusa do dalszych przepychanek.
Rosły drab podnosi się gwałtownie, niespodziewanie, doskonale wykorzystując tę krótką chwilę nieuwagi, na którą pozwolił sobie przeciwnik. Pordzewiała klinga rozpadającego się kordelasa przecina powietrze tuż przy czubku prostego nosa, muska kilka siwych kosmyków, niesfornie wypadających z uwiązanego koka najemnika. Aurelion odskakuje lekko w tył, kołysze się na długich nogach w chwiejnej próbie utrzymania swej własnej, wysokiej sylwety w pozycji pionowej. Unika niechlujnego ciosu. Starczy mu pokrywających całe ciało blizn, kolejnych zadrapań, formujących się wokół lekko piegowatych polików sińców i krwiaków.
Pojedynek kończy jednym, dobrze wymierzonym ruchem, uderzając rękojeścią w skroń atakującego. Postawne cielsko ląduje bezwładnie w brunatnej kałuży, ostatnim mlaśnięciem głosząc o zwycięstwie najemnika. Zmęczenie maluje się sinym cieniem pod Ashera oczami, a twarde rysy kwadratowej i nieco chuderlawej twarzy, w mrokach wieczora oraz mrozie wydają się jeszcze surowsze, mocniejsze. Jest wycieńczony. Widać to w pozbawionym blasku spojrzeniu, kierujących się ku szczęce kącikach ust. Ileż jeszcze każą człowiekowi przejść, nim ten trafi do własnej sadyby?
Aurelion wraca do domu, lecz nie do tego, za którym tęskni. Aurelion siada na krańcu pryczy, zamknięty w czterech ścianach swojego pokoju – nie tego jednak, który zbrukał krwią i porzucił w przepełnionej poczuciem winy ucieczce. Aurelion kładzie się w samotności, do której wciąż przyzwyczaić się nie potrafi, choć sam doprowadził do zagłady swych bliskich.
Aurelion nie zasypia. Nigdy nie zasypia.
W fiołkowych Aureliona oczach trudno nie spostrzec pewnego zalążka smutku. Smutku mężczyzny, który w przeciągu swych dwudziestu ośmiu lat życia widział zbyt wiele śmierci i okrucieństwa, by kiedykolwiek wydostać się ze szponów toczącej jego umysł choroby. Bólu człowieka, cudzą ręką zmuszonego do aktów haniebnych, do zdrady, możliwego do uniknięcia rozlewu krwi. Pogrążonego w zżerającym go od środka poczuciu winy.
Nie pragnie wyzwolenia i nie oczekuje pomocy. W pokrętnej swej logice, w myślach od dawna poplątanych i skotłowanych w mrocznych zakamarkach asherowego intelektu, uważa, iż na życzliwość drugiego nie zasługuje. I choć wydaje się do żałości przyzwyczajony, choć natłok ponurych myśli traktuje niczym powrót starego druha, w ostatnich próbach obrony sięga po niepełną flaszkę, murem błogiej drętwoty odcinając się od wspomnień i zatruwających sumienie emocji.
Gdy daje się ponieść, ponosi się jedynie gniewowi. W gorączce nerwów i złości płonie mocą pogrążonego w płomieniach lasu, destrukcyjnej sile całkowicie pozwalając przejąć kontrolę. Mimo iż chłopcem był rozważnym, mimo iż konfliktów unikał, od najmłodszych lat czując na swych barkach ciężar dźwiganych obowiązków, nie posiada dłużej nic, dla czego miałby się raz jeszcze wyzbyć beznadziejnego awanturnictwa, ogłupiającej zaciekłości. Walczy, nie zawsze w mądrej i słusznej sprawie, lecz zawsze w obronie własnych przekonań. Walczy, bo boli, bo pragnie, żeby boleć przestało. Tyle że po kolejnym, zmąconym amokiem epizodzie boli jeszcze bardziej. Boli i sprowadza coraz głębiej w dół, nigdy nie pozwalając odbić się od dna.
W samotności nauczył się odnajdywać spokój, w spokoju – kontrolę, której utraty dalej się obawia. Zamykając się w ciasnej banieczce toczącej go miernoty, unika kontaktu z nieznajomymi, stroni od większych zgrupowań i nie odnajduje się w tłumach, mało komu pozwalając prawdziwie się do siebie zbliżyć. Nie ufa, niewiele mówi i niewiele swą osobą reprezentuje, a prawdziwe bezpieczeństwo odnajduje w ciszy, stagnacji oraz mroku ciasnego pomieszczenia.
I mimo wszystkich tych wad, mimo przywar, o których wie, a których nie ma dłużej sił uciszać, się wyzbywać, nigdy nie pozwolił, by kręte ścieżki losu oduczyły go sprawiedliwego postępowania, by naprowadziły zmącony żalem umysł przeciw sobie, swym cnotom i wartościom. Wierny jest Aurelion jak pies i jak pies wskoczy za bliskim w ogień, sparzy się, pozwoli by ciało pochłonęły fale płomieni – wszystko, by nie cierpiał dłużej nikt, na kim mu zależy. Szczery jest w swych uczuciach, w budzących się w nim emocjach i choć nieczęsto o nich mówi, nieczęsto je ukazuje, doskonale zdaje sobie sprawę, że
są, istnieją, poruszając jego – nie do końca jeszcze jednak martwe – serce.
Księstwo Adergas, 1273 r.
Viorica nie odwraca spojrzenia od ciemności bezgwiezdnej nocy, od szkła odrapanego czasem, tonąc bytem w czarnych całunach pomroku – całunach udręczających umysł, udręczających liche serduszko, bo myśli zgubnych zwalczać, w tym od zawsze nierównym pojedynku, nie potrafi. Nie słyszy rozpaczliwych krzyków służby, nie dostrzega łysku stali, nie dla jej ocząt obraz dławiącego się krwią klucznika, pozbawionej ręki pokojówki. Tęskni sama, w cieniach swego pokoiku, pustego i szarego, jak szary obraz nadchodzących mglistości. Cierpi sama, pozbawiona wiary i otuchy pozbawiona, kiedy beznadzieja przeżera się przez mięśnie, wchłania w szpik kostny. W dziewczęcych oczkach nikną resztki niewinności.
Inni szepczą zbyt głośno, a być może szeptać nie potrafią, odwracając plecy w fałszywej obojętności, w zimnie i niewzruszeniu, choć wzrusza się całe towarzystwo. Widzi ich gardzące spojrzenia, słyszy przeklęte nazwisko, jak z trudem przez krtań wielu przechodzi, bo bogom litości zabrakło, gdy zabierali ze sobą ojca, gdy zabierali ze sobą matkę. Posądzają ich o słabość, o akt ostatecznej desperacji, o blizny, które skrywać miały rękawy ulubionych matuli jedwabi i złote, odbijające w sobie światła, bransolety. I nie rozumie już nic, zagubiona w zeznaniach, kłamstwach najbliższych, wspomnień nagich cierniach. Aurelionie, mówiłeś, że to choroba. Och, Aurelionie, tak bardzo się boję.
Bo opuszczona przez rodzinę, przez bogów opuszczona również, tylko mu ufa ostatnimi dniami. Wierzy w niego całym swym jestestwem, bytem i siostrzaną miłością, gdy chowa w swych uśmiechach setki smug wiosennego słońca, tak miło przywodzących na myśl zapach kwitnącej czeremchy. Aczkolwiek dzisiejsza noc trąci jedynie smrodem szaleju.
Viorica słyszy kroki, zgrzyt rdzewiejących zawiasów, stwardniałej deski. Podnosi się w pośpiechu z poduszek, mknie ku korytarzom, nie zważając dłużej na zimno wbijające się igiełkami w odkryte podeszwy stóp. Siwy warkocz wprowadza w ruch, siwy warkocz tańczy, zawija się wokół dziewczęcej sylwetki, tnie powietrze i uderza o ściany, kiedy Viorica maszeruje, przemyka przez kolejne pokoje, pchana przez żałość, przez utęsknienie. I kiedy go dostrzega, stojącego w drzwiach, na baczność, w bezruchu, przyspiesza w ostateczności kroku, by zaraz znaleźć się przy nim, by objąć szczupłymi ramiączkami dudniący metal napierśnika. Nie zauważa jednak bijącej od fioletowych ślepi pustki. Nie zauważa ostrza broczącego krwią.
Aurelionie, nie zostawisz mnie, prawda, pyta szeptem, cichutko, nie mącąc nocnej, przeszywającej zimnem ciszy. Czuje, jak łzy wzbierają się pod przymkniętymi powiekami, jak parzą zmarznięte policzki, chowają się w ciemnych kącikach ust. Odpowiedź brata nigdy nie nadchodzi.
Novendia, 2138 r.
Aurelion nie odwraca spojrzenia od ciemności trawiących rozległy, przeszklony pokój, od uchowanego w cieniach nocy sufitu, tonąc bytem w czarnych całunach pomroku – całunach udręczających umysł, udręczających niechciane myśli, które gniewnie i ze znaną sobie pieczołowitością wypalają na rozumie blizny, pozostawiają cięcia, znaki. Nie słyszy śmiechów reszty, gdy znajdujący się za drzwiami goście, w noc wolną od obowiązków, od zmartwień, dalej mielą jęzorami i nie dostrzega wstęg świateł, które swym blaskiem podpełzły pod równie białe i sterylne drewno drzwi. Śni sam, w cieniach swego pokoiku, pustego i szarego, jak szary obraz przeszłych mglistości. Cierpi sam, pozbawiony wiary i otuchy pozbawiony, kiedy zmęczenie przeżera się przez mięśnie, wchłania w szpik kostny. Z fioletowych niby ametyst ślepi już dawno czmychnęły resztki niewinności.
Inni szepczą zbyt głośno, a być może szeptać nie potrafią, stwierdzając, że zaginął, że pewnie dawno już nie żyje, żałością pchnięty ku mrokom przepaści. Unika ich gardzących spojrzeń, swojego przeklętego imienia, przeklętego nazwiska, pozostawiając za sobą sam proch, rodzinną zagładę, gdy nowy, nieznany świat uznaje za dom, gorzałę za przyjaciółkę, wszelkie przejawy magii za wroga. Snów nie oddziela dłużej od rzeczywistości, a chwilom, czynom i gniewowi pozwala zanikać w odmętach świadomości, wciąż nie będąc pewnym czy myśli te są jego, czy intruza, który wprosił się do jego głowy. I jedyna tylko chwila pozostaje faktem; niezmiennym, podłym wspomnieniem. Zabił. Zabił ją, kierowany ręką innych. Przepraszam, Viorico. Tak bardzo mi przykro.
Uciekłszy przed sprawiedliwością, przed wrogą dłonią winnych również, nie pozostało mu nic, prócz palącej chęci zemsty. Pomsta na dobre osiadła się w jego jestestwie i bycie, wyprała go z resztek emocji, gdy rozsądek mroziła cienkimi szpilami lodu, przywodzącymi jedynie na myśl odór rozkładającego się w śniegu cielska. Dzisiejsza noc również trąci samotnością i smutkiem.
Aurelion poprawia się na przesadnie miękkim materacu, przewraca na bok, w zupełności odcięty od narastających zza drzwi śmiechów, rozweselonych okrzyków. Bierze głęboki wdech, a słodkie powietrze kłuje wyschnięte usta. Wciąż nie potrafi przyzwyczaić się do standardów obcej rzeczywistości, stwierdzając z przekonaniem, iż ściany luksusowego apartamentowca nijak wpasowują się w żywot mordercy. Przeklina bogów – tutejszych i tych własnych, przeklina Valenrishów, poprzysięgając im w ciszy odwet, zasłużony dawno terror. A kiedy zaciska dłonie w pięści, kiedy paznokcie wbijają się w bladą skórę aż do krwi, zgrzyt zawiasów oświadcza przybycie nieznajomego, wyrywając Aureliona z ponurej gonitwy myśli. Ciemna sylweta wkracza do pokoju, mknie gładko przez ciemności, by w okamgnieniu znaleźć się obok niego, ułożyć smukłe ciało na perkalowych, gładkich pierzynach. Dobrą chwilę spędzają w ciszy, w niewypowiedzianym nigdy zrozumieniu. Lilianowi obca jednak sztuka milczenia.
Nudno tam bez ciebie, mój fijołkooki. Podziel się duchami, które cię męczą, we dwójkę prościej nam będzie z nimi walczyć, mówi cichutko poeta, posyłając siwowłosemu jakby pełne współczucia spojrzenie. Aurelion zastanawia się krótką chwilę nad słowami swego towarzysza, wciąż jednak niepewien ich autentyczności. Jagoda zwykła mówić mu dokładnie to samo.
Fioletowe tęczówki znajdują swoją drogę na lilianową, szczupłą twarzyczkę, na zadarty lekko nos, na gładkie, pozbawione wszelkich niedoskonałości poliki. I na te usteczka, które bardzo chciałby pocałować. Aurelion wzdycha i unosi kąciki ust, w tak rzadkim sobie uśmiechu.
- Viorica Handrahan (człowiek, siostra) — Oczko w głowie Aureliona, jedyna namiastka rodziny, która pozostała chłopakowi po stracie rodziców i wciąż kroczące jego śladem wspomnienie. Wspomnienie wypełnione żalem, poczuciem winy i bólem – ostrym, parzącym, nie do zniesienia. Ta, która obdarzyła go zaufaniem, a które on, nieświadom własnych czynów, wyrwał brutalnie z wątłych, schorowanych rączek, odbierając jej życie.
- Geraint Valenrish (czarodziej, rywal) — Obecna głowa rodu Valenrish, od pokoleń walczącego z rodziną Handrahan o posiadane ziemie, koneksje oraz wpływy na sejmikach i w głównej radzie miasta, jak i skrywający swe magiczne umiejętności czarnoksiężnik, który przyczynił się do całkowitej zagłady domu Handrahanów. Manipulator i wyrachowany socjopata, któremu Aurelion poprzysiągł zemstę za wszystkie, wyrządzone jego bliskim krzywdy.
- Jagoda (człowiek, przyjaciółka) — Bliźniacza siostra Liliana, należąca wraz z Aurelionem do Ciem – niewielkiej, działającej na terenie całej Alaverdii, grupki najemników. Jedna z najbliższych Handrahanowi osób po utracie rodziny, w której wciąż dopatruje się swojej małej siostrzyczki, a która w nim samym znalazła oparcie i brakującego w jej życiu brata. Rozrabiaka, wiercipięta i nieuleczalna gaduła.
- Lilian (człowiek, pracodawca) — Asher nie miałby nic przeciwko, gdyby w pewnym momencie jego serce zwyczajnie przestało bić. Gdyby wyrwało się z piersi, pozostawiło zimną, wyschłą z uczuć powłokę, pozwalając na proste istnienie bez nieustannie powtarzających się bólów i rozczarowań. Poczuł, choć pewien był, iż dłużej czuć nie potrafi. Poczuł, by raz jeszcze dać się omamić pustym obietnicom i nic nieznaczącym pochlebstwom. Wykorzystany, zużyty i całkowicie wyzuty z przeświadczenia, iż jeszcze kiedykolwiek będzie wart czyjejś miłości.
Asher i Lilian
Silnik samochodu zgasł. W taksówce zapadła chwilowo przytłaczająca, nieprzyjemna cisza. Deszcz, niedawno jeszcze zapowiadający zaledwie lekką, wiosenną mżawkę, opadał ciężko na szyby pojazdu w nierównomiernym, twardym staccato, tworząc wraz z przebijającymi się do środka odgłosami miasta nieprzyjemną i chaotyczną symfonię. Pomimo nadchodzącego lata oraz ciągłego wzrostu temperatur, dzisiejszy dzień był szary, ponury. Ciemne chmury ułożyły się gęsto na rozległym firmamencie, całkowicie przesłaniając słońce, które mimo ciągłych niedogodności i znacznie większej siły swego przeciwnika, wciąż i wciąż...
Asher i Dante
Tego wieczora alkohol smakował gorzej niż zazwyczaj. Gorycz napitku, choć rozgrzewająca zastałe mięśnie, zmarznięte i zmęczone ciało, drażniła nieprzyjemnie przełyk, drażniła język, popękaną skórę ust. Dokuczliwy, rozsadzający klatkę piersiową ból przesiąknął serce niczym trucizna, napierał na żebra i zaciskał łapska na gardzieli, wciąż i wciąż utrudniając oddychanie, przełykanie śliny, alkoholu. Asher wziął głęboki wdech, pusta szklanka raz jeszcze wylądowała na twardym, barowym blacie. Barman zerknął w stronę siwowłosego, polerując czyste kieliszki, a ten – odczuwając na sobie nieproszone spojrzenie mężczyzny – zacisnął mocniej dłoń na szyjce karafki...
AUgust 2024, Polska AU
Po piętnastu minutach – pachnący i umyty, jak Laurenty nakazał – Antoni twardym, pewnym krokiem pokonał próg niewielkiej chatki, wydostając się na zewnątrz i skierował w stronę, wyczekującego antosiowego nadejścia, bruneta. Krokiem być może zbyt twardym i zbyt pewnym, na którym zdążył się już zawieść przy pierwszych kilku przebytych metrach. W ostateczności jednak, pomimo dwóch niezgrabnych potknięć i plątających się między spranymi trampkami źdźbeł trawy, udało mu się przystanąć przy boku Laurentego bez jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu...
Opovember 2024
Prawdę mówiąc, Aurelion nie miał bladego pojęcia, gdzie się aktualnie znajduje. Chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż żółta taksówka – ta, z wyjątkowo mało cierpliwym i zmęczonym kierowcą, który po kilku niegrzecznych burknięciach ze strony siwowłosego, postanowił wreszcie wyprosić go ze swojego pojazdu – nie odjechała daleko od Stellaire, stolica oraz jej okolice wciąż były dla niego obce na tyle, by sam nie był w stanie nawigować się po zaludnionych ulicach, rozświetlonych deptakach i zapadających w sen peryferiach. Powrót do domu, tego samego, który dzielił ze...