Smukłymi, lecz nieco już zniszczonymi, zapracowanymi paluszkami gładzi miękką powierzchnię idealnie zielonej trawy – równie zielonej co ona sama, co jej szorstka skóra, elfie spiczaste uszy. Wodzi dłonią po murawie, cieszy się z jej bliskości, lekkiego łaskotania, mknąc dotykiem ku rosnącym wokół kwiatom, których kolorowe łebki wciśnie między kosmyki ciemnego, grubego włosa.
Uśmiech ma ciepły, łagodny. Obdarowuje nim przemykające wokół drzew jaskółki, zbliżającego się w jej stronę motyla, wiewiórkę, która przystanęła na moment na jednej z gałęzi, zaciekawiona obecnością obcej, wyłożonej na mchu istoty. Istoty – choć szczupłej, wręcz patykowatej – rozciągniętej od pokaźnego pnia, aż po zbiorowisko niewielkich krzaczków dzikiej jagody. Mishka jest w końcu elfem dość wysokim. Przynajmniej na tyle, by bez problemu zbierać owoce rosnących przed domem jabłoni.
Wesołe iskierki łyskają w jej dużych szmaragdowych oczach, pąsowy rumieniec przyozdabia wydęte policzki, a wiatr, przemykając przez cienki materiał jej ulubionych, jasnych koszul, muska z czułością rączki, dekolt i odstające żebra. Przed chłodem wilgotnej gleby chroni ją jedynie kolejna para spranych, brązowych bryczesów. I choć ubrań wiele nie ma (przecież nigdy nie poświęcała im większej uwagi, materialne potrzeby zupełnie odstawiając na bok), nie przejmuje się rozchodzącym się materiałem, puszczającym szwem. Spodnie raz jeszcze może zacerować, na większą dziurę naszyć kolorową, kraciastą łatę, a poplamioną bluzkę zabarwić płatkami aksamitki i pomarańczowymi kłączami kurkumy.
Ściąga zielone, zakrzywione brwi i marszczy smukły, zadarty nosek, gdy trawa pieści dłonie, pieści ramiona, pieści odkryte stopy. Ciepło przebijających się przez drzewa promieni słońca układa się przyjemnie na jej twarzy, wywołując kolejny uśmiech i pozwalając raz jeszcze odetchnąć w tej krótkiej chwili błogiego ukojenia. Mishka się śmieje – beztrosko, melodyjnie, z czerpaną z serca radością. Cieszy się chwilą i cieszy prostotą, tak jak cieszyć potrafi się tylko dziecko.
Na zawsze czuła, na zawsze kochająca. Na zawsze Mishka.
Mishka jest wszędzie. Wszędzie, zawsze, naraz. O każdej porze i na każdym miejscu. Niczym przepracowana pszczółka, ciekawskie świata kocisko, gdy skończywszy pracę w ogródku, wciąż brudna od ziemi śmiga na pobliski pagórek, nie chcąc spóźnić się przypadkiem na ostatnie tego dnia spotkanie z zachodzącym powoli słońcem. Jak wesoły, jasny promyczek przeskakujący z miejsca na miejsce, chce doświadczać, poznawać kolejnych ludzi, cieszyć się, smucić i złościć – wciąż, i wciąż odkrywać życie. Na nowo.
Uśmiecha się do słońca, uśmiecha się do gwiazd. Z miłością i zaangażowaniem pielęgnuje kruche istnienie rosnących na parapecie pelargonii, szanuje drzewa i szanuje ziemię, zawsze zachwycona jej olbrzymią obfitością, odpornością, wytrzymałością na ból. Kocha całą sobą i kocha bez ustanku, stosując się do rodzicielskich mądrości, które na dobre znalazły swe miejsce w prostym Mishki umyśle. Prostym, bo żaden problem i żadna sprawa nie jest dla Mishki sytuacją bez wyjścia. I choć nieraz wyczołguje się z nich poobijana, zmęczona, czy skwaśniała – nigdy doszczętnie zdruzgotana, nigdy w pełni pozbawiona nadziei.
Mishka nieustannie gada. Ględzi, biadoli, klekocze i bredzi. Rozmawia sama ze sobą, rozmawia z drzewami, mówi do zwierząt i nieczęstych gości, w tym wszystkim równie nieczęsto pozwalając swemu rozmówcy faktycznie dojść do głosu. Trudno się Mishce przymknąć, choć to co mówi z rzadka jest mądre, z sensem, z rzadka przemyślane. Gęga, co na język ślina jej przyniesie, z całkowitą jednak szczerością, życzliwością; stroni bowiem od kłótni i nieporozumień. Mimo wszystko rzadko gotowa jest zaakceptować racje innych, całkowicie oddana swym poglądom i pobudkom. Do błędu się nie przyzna, choć potrafi być swej omyłki świadoma.
Rzadko kiedy ulega przygnębieniu, jeszcze rzadziej płacze. Kłopotom próbuje zaradzić szybko, smętne myśli porzuca na długich spacerach, a wątpliwości odrzuca na bok, na drugi plan, z całych sił trzymając się – nieważne jak ponurej – rzeczywistości. Ale nie zawsze jej się to udaje. Nie zawsze walczy do końca i nie zawsze sprzeciwia się ciążącej na sercu goryczy. Dlatego czasem, gdy nikt nie patrzy, siedząc przy kominku i raz po raz zanurzając dłoń w gęstej sierści drzemiącego obok kocura, uroni samotną łezkę w tęsknocie za ciepłem drugiego, znużona drażniącym odorem czołgającej się za nią samotności.
Po kilku godzinach rozwożenia mleka oraz jajek do pobliskich sklepików Mishka przekroczyła wreszcie próg niewielkiej, drewnianej chatki, ciągnąc za sobą puste – od wywiezionych butelek – skrzynki. Krzesimir, zauważywszy wchodzącą do domu elfkę, podniósł się leniwie z zajmowanego, obitego zieloną materią, fotela i wyciągnął do przodu długie, rozciągnięte cielsko, prostując tym samym swe bure, silne kończyny. Wesołe, kocie pomruki ogarnęły główny pokój, a Mishka, dopiero teraz podnosząc wzrok, posłała swemu drobnemu przyjacielowi zdecydowany, szeroki uśmiech. Śmiało, doskonale znając już odpowiedź, spytała, czy ten znów zdecydował się przespać całą jej nieobecność.
Krzesimir odpowiedział nieśmiałym miauknięciem i w geście powitania, odbił się leniwie od nóg swej właścicielki, okręcając wokół jej łydki swój zwinny, długawy ogonek. Nim elfka udała się z pustymi pojemnikami do kuchennego schowka, musnęła wierzchem dłoni niewielki łepek, stęsknionego za pieszczotami, kotka.
Gdy skończyła i gdy skrzynki wylądowały na swoim miejscu, w domu raz jeszcze zapadła głucha, nieprzenikniona cisza.
Mishko, kochanie, nie smutno ci tam na gospodarstwie, nie samotnie, przypomniała sobie pytanie starej, tęgiej Drawi, której dziś rano dostarczyła jeszcze kolejną partię świeżych, dopiero co zebranych jajek. Elfka westchnęła, usiadła przy stole w kuchni i wlepiła spojrzenie swych ciemnych, zielonych tęczówek w rozciągające się za oknem całuny wyschłych od słońca pól oraz traw. W tamtej chwili nie wiedziała do końca, jak odpowiedzieć na pytanie kobiety. Zastanawiając się kilka sekund nad odpowiednim doborem słów, machnęła wreszcie ręką i wzruszyła ramionami, twierdząc, że sama wcale się nie czuje. Skłamała, ale Mishka nigdy właściwie nie lubiła o sobie rozmawiać.
Bo nie było o czym. Życie Mishki toczyło się wyłącznie wokół spraw przyziemnych, prostych obowiązków, małej farmy eflki oraz jej okolicy. Nie była nigdy dzieckiem szczególnie uzdolnionym, a brak jakichkolwiek, niezwiązanych z gospodarstwem umiejętności utwierdził ją w przekonaniu, że nie ma dla niej innej drogi. Mishce zupełnie jednak to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Od zawsze bowiem wiedziała, że właśnie tutaj znajduje się jej miejsce na ziemi. Że nie potrzeba jej poszukiwań, podróży. W tym miejscu czuła się prawdziwie sobą i lubiła to, kim naprawdę jest.
Życie bez rodziców wyglądało jednak nieco inaczej. Bez rodziny, do której mogłaby się zwrócić w czasach mniej pewnych, z wątpliwościami, od dłuższego czasu zaprzątającymi jej umysł. Nie wiedziała wiele o przeszłości swoich rodzicieli. Choć podzielili się z nią informacją, iż nie są stąd, iż na odłamek trafili zupełnie przypadkiem przez jeden z zachwianych, niesfornych portali, nigdy nie rozwodzili się dłużej nad tym, co było przed. Nim wrota portalu porwały ich istnienia, nim Novendia stała się nowym domem, o którym wcześniej mogli jedynie pomarzyć. Ojciec obiecał, że zaspokoi ciekawość swojej córeczki w odpowiednim czasie. Gdy będzie już na tyle duża, by jej umysł był w stanie poradzić sobie z bagażem ich pochodzenia, odległych wspomnień.
Zniknęli, nim tajemnica ich przeszłości została na dobre wyjawiona. Jednego dnia, niecały tydzień przed letnim przesileniem, po prostu nie wrócili, a nastoletnia Mishka, przygnieciona nagłym ciężarem samotności oraz dublujących się wokół niej pytań, nigdy nie szukała, nie dociekała. I czasem, ale tylko czasem, miała do siebie o to pretensje. W tamtych chwilach była jednak zbyt zajęta wyzwaniami, które postawiło przed nią nagłe zniknięcie rodziców oraz potrzeba natychmiastowego wydoroślenia, by jakkolwiek zainteresować się tym, dlaczego naprawdę odeszli.
A potem było to, co było również wczoraj. Co było dzisiaj i co będzie jutro. Rutyna, która na dobre wżarła się w jej skórę, wżarła w mięśnie, w kości, dotarła aż do krwi. Aczkolwiek Mishka nie narzeka. Miast płakać, zabiera Nerwusa nad pobliskie jezioro, pokonując cwałem otaczające je polany; miast stękać, rozkłada się na padoku, zaraz przy Lence, wtulając się w jej łaciaty brzuchol i czując na ciepłych policzkach delikatne pocałunki słońca. Chce żyć i czerpać z życia, ceniąc każdą chwilę niczym pierwsze nowalijki w jej ogródku, czy pojawiające się z końcem zimy przebiśniegi. Nadzieję trzyma blisko, przy samym sercu i wyłącznie dla siebie – tylko wtedy potrafi przyznać, że niczego jej nie brakuje.
Krzesimir, wyraźnie mając dość milczenia i ewidentnej ignorancji, z którą spotykała się przez ostatnią chwilę jego futszasta osoba, wspiął się na kolana swej właścicielki i miauknął z wyrzutem, tym samym wyrywając Mishkę z plątaniny myśli, którymi zaprzątała sobie właśnie głowę. Elfka wzdrygnęła się lekko, niemal zadławiła powietrzem, lecz gdy jej spojrzenie wylądowało na zielonych oczyskach kota, zaśmiała się cichutko, skromnie, obdarowując Krzesimira długo wyczekiwanymi pieszczotami. Ułożyła podbródek na wierzchu otwartej – podpartej o blat kuchennego stołu – dłoni, drugą wtapiając czule w siwą, kocią sierść.
Nie była przecież sama.
Nigdy nie będzie przecież sama.
- Taisia (elfka, matka) — Wspomnienie starszej elfki wypełnia aura nieprzeniknionego ciepła, bijące od jej sylwety światło, podźwięk kojącego, matczynego głosu i zapach świeżo wypieczonego chleba. Kobieta o złotym sercu, która w przeciągu wszystkich, spędzonych przy córce lat, zdążyła przekazać dziewczynce całe swe pokłady miłości, opiekując się jednocześnie domem i rozkwitającym dopiero co ogródkiem oraz ta, która całkowicie poświęciła swój żywot rodzinie, nigdy nie oczekując nic w zamian. Bohaterka, wzór do naśladowania i osoba, za którą Mishka wydaje się tęsknić najbardziej.
- Varlaan (elf, ojciec) — Doskonale pamięta, jak zasypiała w jego bezpiecznych objęciach, jak każdej jesieni zabierał ją na wspólne zbieranie grzybów i jak wieczorami, przy akompaniamencie trzaskających, pochłanianych przez ogień polan, wodził paluszkami po strunach swojej starej gitary, śpiewając żonie i córeczce tylko sobie znane piosnki. Czasem Mishce wydaje się, że nigdy nie odszedł. Że wciąż przy niej jest, gdy nieraz zwątpi w siebie, gdy musi wykazać się odwagą, samowystarczalnością. Varlaan nauczył ją żyć – wpoił w młody umysł siłę, pewność siebie; nie pozwolił się poddawać, myśleć o sobie zła, gorsza, niewystarczająca. I pokazał jak nieustannie pielęgnować iskierki własnego żaru, nigdy nie pozwalając na dobre im przygasnąć.
Mishka i Dante
Narastający wokół gwar kipiał złością i nagłym ożywieniem. Wywołane przez ich dwójkę larum, nie tak dawno zamknięte w grupie kilkunastu (mniej, lub bardziej rozjuszonych) osób, przeciągnęło się gwałtownie przez całą długość ulicy, robiąc uczestnika ów zdarzenia z każdego, kto w wielkim nieszczęściu znalazł się na pobliskiej drodze, chodniku, czy rowerowej ścieżce. Krzyki nie ustawały. Podniesione głosy niezadowolonych kierowców zlewały się z okrzykami wciąż przybywających funkcjonariuszy policji i przy akompaniamencie raźnych, speszonych kroków...
Mishka i Yonki
Ulice otaczające rozległą fabrykę trwały w zupełnej stagnacji. Noc na dobre osiadła się w ciasnych alejkach okolicy, ciężką płachtą cieni okrywając pobliskie drogi oraz chodniki, gdy cisza – wyraźnie insynuująca, iż wszelacy pracownicy od dobrej już chwili spędzali wieczór poza wielkimi magazynami zakładu – rozlewała się leniwie po całej powierzchni dzielnicy, otulając budynki oraz potencjalnych ich mieszkańców przyjemną, śpiącą atmosferą. Żarówki starych, obetonowanych latarni pomrugiwały zupełnie bez rytmu, jakiegokolwiek schematu, regularności. Stellaire spało...
Wkrótce...
I mean, sooner or later coś napiszę, nie?