18 września 2023

Od Raouna do Bashara

Raoun złapał trochę alg między pałeczki.
— Jak jedziemy w głąb kraju — chwilę dumał — to musimy pojechać nad Jezioro Jindai! Czytałem w Internecie, że tam tyle fajnych rzeczy można zobaczyć pod wodą! A że w morzu się nie pokąpiemy, bo ty jesteś tym typem, co woli góry... — dodał, spoglądając nieco wymownie na towarzysza.
— Po prostu nie jestem miłośnikiem mórz ani oceanów — powiedział nieprzejętym tonem Bashar, pociągnął łyk wody ze szklanki.
— Ta, ta, przemilczę tę twoją alergię na sól.
Znali się już trochę, a Raoun nie był głupi, żeby nie zauważyć wstrzemięźliwości demona od soli. Chociaż... ciężko było to nazwać wstrzemięźliwością, jeśli się czegoś po prostu nie mogło spożywać. Ani mieć z tym kontaktu fizycznego. Bashar bezpośrednio się do tego nie przyznał, ale jednocześnie nie zaprzeczał gorączkowo. Być może dlatego, że bóg i tak nie mógł przy sobie nosić solniczki w razie W. Nawet gdyby mógł, to by nie trzymał. Na co mu sól? Na co bogu sól?
Siedzieli w dobrej atmosferze, trochę omawiając dalsze plany podróży, a trochę po prostu jeżdżąc po różnych tematach. Bashar w pewnym momencie wyciągnął swoją komórkę, mówiąc, że coś do niego przyszło. Postukał palcem o szybkę parę razy, wtem zmarszczył lekko brwi.
— Hmf — prychnął pod nosem.
— Co jest? — Raoun zmierzył go wzrokiem.
Lekarz pokazał mu ekran, na którym widniało zdjęcie bardzo znajomego mężczyzny na ławeczce, w otoczeniu wielu roślin. Pod spodem znajdowała się wiadomość z pozdrowieniami oraz życzeniami odnośnie wyjazdu za granicę.
— O kurde, przecież to nasz doktor Newron! — zawołał bóg.
Newron wyglądał na szczęśliwego, więc jego urlop pewnie trwał w najlepsze. Cóż, w końcu nie było nic lepszego niż zasłużony odpoczynek po ciężkiej pracy (tak, Raoun wiedział o istnieniu czegoś takiego, bycie bogiem też częściowo było pracą!), w przyjemnym środowisku, jeszcze z czymś dobrym do jedzenia. Aczkolwiek nikt z dwójki podróżników po Senkawie nie przypuszczał, że neurochirurg się tym wszystkim z nimi podzieli. To znaczy z doktorem Karimem. Doktor Raoun był tu na doczepkę.
Bóg oparł się plecami o oparcie krzesła, poprawił nieco swój turecki siad.
— Patrz, Bashar, masz nowego kolegę! — Uśmiechnął się, o dziwo dumnie. — Widzisz? Odkąd się poznaliśmy, tyle dobrych rzeczy cię spotyka! Nowy kolega, nowe przeżycia, nowe widoki, nowy teammate. — Przystawił masywną dłoń do podbródka, prostując kciuk oraz palec wskazujący.
— Nie zapominaj, że na początku byłem gotowy zapłacić egzorcyście, żeby cię przepędził — rzucił Bashar; zapewne machnąłby złowrogo pałeczkami, gdyby senkawańska etykieta tego nie zabraniała.
— Hoho! To jest akurat problem po twojej stronie, bo spójrz, ile byś stracił, gdybyś mnie wtedy przegonił!
Nachylił się nad stolik, barczysta sylwetka mafiozo zaprezentowała się groźnie, jakby za chwilę miała złapać lekarza i złamać niczym suchą gałąź.
— Czy miałbyś tak wspaniałego asystenta do operacji? Nie! Czy siedziałbyś tu teraz i zajadałbyś się drogim senkawańskim jedzeniem? Nie!
Uśmiech na jego ustach sięgnął jeszcze wyżej, zaśmiał się głośno, aż odniósł wrażenie, że ktoś z obsługi podszedł do drzwi, by dyskretnie sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Sięgnął pałeczkami po plaster sashimi, w sekundę zniknął on za zębami.
— I co, to już? — usłyszał.
Spojrzał na Bashara, który za bardzo był zajęty ikrą, aby skupić na nim swój wzrok.
— Jakie już— oburzył się Raoun. — To bardzo ważne rzeczy! I będzie tego więcej! Pewnego dnia sam przyjdziesz do mnie z prośbą, żebym ci pomógł!
Demon otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz bóg go wyprzedził:
— Mówię to! Tak będzie!
— Zobaczymy.
Raoun zacmokał z dezaprobatą, lecz więcej na ten temat się nie odezwał. Wrócił do jedzenia.
Jakiś czas później z talerzy, miseczek i półmisków zniknęło wszystko, co jadalne. Oczywiście, że Raoun zjadł większość. Wytarł usta serwetką, po czym niskim głosem mafiozy, którego opętywał, zawołał obsługę.
Chwilę później w pokoju znalazła się drobniutka Senkawanka. Ukłoniła się głęboko, pospiesznie poprawiła swój fartuszek, zapytała, w czym może pomóc. Raoun krótko poprosił o rachunek (tak, posłał Basharowi dumne spojrzenie, że ładnie wypowiedział się w tutejszym języku), w reakcji na co kelnerka zniknęła za rogiem, żeby mniej niż pół minuty później wrócić z rachunkiem. Bóg zlustrował podejrzanie długi papierek.
— Hyyyyyyyyyy? — Zachłysnął się powietrzem.
Bashar zmierzył wzrokiem jego minę. Nie musiał popatrzeć na rachunek, żeby powiedzieć:
— Obawiam się, że ubytek w portfelu jednak będzie zauważalny.
Raoun zamrugał wolno.
— Nie mój problem — rzucił wtem.
Doszukał się w tradycyjnym stroju portfela, z którego wyjął kartę i wręczył ją kelnerce.



Drzwi od pokoju hotelowego się otworzyły, do środka wszedł Bashar. Nim je zamknął, Raoun nonszalancko przez niego przeniknął. Bóg wyłożył się na dużym łóżku, nie zaginając jednak ani odrobinę idealnie ułożonej kołdry. Wyglądał, jakby mu było wygodnie. Tyle że nie było. Bo nie miał ciała.
— Pramatko, ale się najadłem! — zawołał. — Normalnie nic z tego nie czuję!
Bashar zdjął buty, wszedł głębiej do pokoju.
— Oby tylko tamten mafiozo potem nie cierpiał z przejedzenia — powiedział spokojnie, odkładając swoją torbę na krzesło. — To było dużo, nawet dla niego.
— A tam, taki solidny posiłek to mu dobrze zrobi. — Obrócił się na bok, machnął niezgrabnie ręką.
— Wydaje mi się, że to było coś więcej niż posiłek.
— Posiłek dla dwóch?
— Prędzej dla trojga.
Raouna nie ruszyły te słowa.
— Tak w sumie to było nas trzech.
Dla niego to tego jedzenia i tak było za mało. Pod koniec ich wieczerzy Bashar powstrzymał go przed zamówieniem czegoś jeszcze, bo nie byli w pierwszej lepszej knajpce, tylko wcale nie taniej restauracji. A mogli jednak pójść do zwykłego lokalu. Za tyle hajsu dostaliby dwa razy więcej jedzenia.
Jakiś czas później Bashar był gotowy do snu. Umyty, przebrany w piżamę w stylu basharowym (jakiś tam T-shirt i jakieś tam luźne spodnie) siedział na łóżku i jeszcze coś sprawdzał na tablecie. Raoun przyjrzał mu się, rzucił, że da mu odzyskać energię na następny pełen łażenia dzień, po czym odwrócił się na pięcie i przeniknął przez drzwi.
Jako wielkie miasto oraz stolica Kaizu po zmroku dalej rozkwitało życiem. Wiele miejsc nadal było otwartych, ruch wciąż trwał zarówno na ulicach, jak i chodnikach. Nawet dało się znaleźć atrakcje dostępne tylko nocą.
I choć to było zupełnie inne miasto, w zupełnie innym kraju, w zupełnie innym odłamku, o tej porze niewiele się różniło od innych wielkich miast.
Raoun usiadł na murku płaskiego dachu hotelu, zaczął przebierać nogami w powietrzu. Udał, że wzdycha.
Cieszył się wycieczką do nieznanego mu dotąd miejsca, i to bardzo. Wszystko wyglądało inaczej niż w Stellaire, mógł więc nacieszyć oczy świeżymi widokami. I co ważniejsze, mógł nacieszyć się tyloma nowymi smakami. Tylko jakoś nie potrafił dobrze wykorzystywać nocy. Co prawda, Bashar zostawał z nim do późna, raz nawet poszli na miasto się powałęsać, zobaczyć, jak się prezentuje miejska strona Senkawy po zachodzie słońca, ale żyjąc w ciele śmiertelnika, demon w końcu musiał pójść spać. A Raoun nie spał. Nigdy. Odkąd powstał. Pramatka sprawiła, że jej bogowie nie potrzebowali snu, aby móc przez całą dobę czuwać nad wiernymi. I to nie tak, że Raounowi się to nie podobało – a gdzie, on kochał mieć do dyspozycji całe dwadzieścia cztery godziny, ale... Po prostu...
W sumie to już nie wiedział. Czyżby powrócił jego okres żałoby? Myślał, że się szybko przyzwyczai do bycia duchem, tym bardziej że mógł bez większych hamulców opętywać sobie, kogo chciał, gdzie chciał i kiedy chciał. Ale mimo wszystko to nie było to samo, co robienie tych wszystkich rzeczy z własnym ciałem. Z własnym ciałem próbować nowego jedzenia. Z własnym ciałem korzystać ze wszelakich atrakcji. Z własnym ciałem cykać sobie foty. Z własnym ciałem żyć. A on ani nie miał własnego ciała, ani nawet nie żył.
Spojrzał na wielki ekran na jednym z budynków, zobaczył news, według którego pewien mężczyzna rozpętał chaos w jakiejś drogiej restauracji. Miał on zamazaną twarz, ale Raoun spojrzał na jego tradycyjne ubrania i od razu rozpoznał, kto to był.
Oparł łokieć ręki o udo, dłonią zaś podparł podbródek.
— Oho, mafiozo poszedł domagać się wyjaśnień, dlaczego jego pieniądze nagle znalazły się na rachunku restauracji — rzucił do siebie.
Mimo wszystko jednak nawet gdyby miał wtedy własne ciało, nadal poszedłby zjeść do tamtej restauracji w ciele tego śmiertelnika.
Chyba że wyrobiłby sobie opinię boga. Aczkolwiek w tej kwestii dalej się nie mógł zdecydować. Bycie znanym jako bóg miało swoje przywileje i bonusy, z których bardzo ochoczo korzystał, gdy przebywał jeszcze w Ma'ehr Saephii. Na przykład mógł wszędzie wejść bez kolejki, za darmo jadł, za darmo jeździł, za darmo się bawił. Bogom pieniądze naprawdę nie były potrzebne.
Z drugiej strony boska sława miała też minusy. Jako jeden z najpopularniejszych bogów w Ma'ehr Saephii niesamowicie często śmiertelnicy go rozpoznawali, nawet z tym jego przyziemnym wyglądem. „O, to Władca Dusz!”, a potem nim się zdołał obejrzeć, był już otoczony przez tłumy. Z tego powodu jeśli chciał gdzieś się udać bez bycia niepotrzebnie obleganym przez wiernych, musiał pożyczyć sobie czyjeś ciało. Czyli wyglądało to podobnie jak tutaj w obecnych warunkach.
Najlepiej chyba będzie, jeśli nie wyjawi społeczeństwu Riftreach swojej prawdziwej tożsamości. Da mu to więcej swobody i pola do popisu, chociażby na zabawy z Basharem. Demon z pewnością nie chciałby być znany jako dobry kumpel boga.
Spojrzał w dół na jedną z głównych ulic.
W sumie mógłby pójść coś skubnąć. Raz w markecie widział prażynki krewetkowe z chili, ale ich wtedy nie wziął. Teraz akurat była dobra okazja. O, i jeszcze sobie kupi kombuchę. Kto mu zabroni?



Podszedł do starannie ułożonego i wyczyszczonego szkieletu jakiegoś wielkiego morskiego gada, przyjrzał mu się uważnie. Spuścił wzrok na załączony do tabliczki pod spodem obrazek tego samego stwora, ale anatomicznie w pełni kompletnego. Wyglądał jak wielka jaszczurka z płetwami zamiast łap.
— Ilekroć oglądam obrazki gatunków, które wyginęły milenia temu, zastanawiam się, jakie są szanse, że naukowcy kompletnie źle je sobie wyobrażają — rzucił.
Usłyszał jakiś zwierzęcy ryk. Odwrócił głowę, spojrzał na stojącą nieopodal małą dziewczynkę, która nacisnęła na guzik, żeby usłyszeć dźwięki, jakie rzekomo to stworzenie wydawało.
— O, a zwłaszcza to. — Ruchem głowy wskazał szczenięcego śmiertelnika. — Skąd niby naukowcy wiedzą, jak brzmiał — zamilkł na moment, przeczytał podpis na tabliczce — płetwowiec szkarłatnopłetwy?
Wycieczka do Muzeum Historii Naturalnej w Kaizu okazała się być mniej ekscytująca, niż Raoun przypuszczał (a od początku nie oczekiwał od niej zbyt wiele). Tak na dobrą sprawę to się zgodził ze względu na Bashara. Znał już go wystarczająco dobrze, żeby stwierdzić, że demoniczny lekarz lubował się w takich rzeczach. Gdy byli w akwanarium, zauważył, że tamten czytał praktycznie wszystko, a na deser zatracał się w obserwowaniu rybek, których ani zjeść, ani nic.
Raoun jeszcze przed kupieniem przez demona biletu rozmyślał próbę zabawienia się jakimś szkieletem w podobny sposób, co z panią Kościowską, ale gdy przypadkiem podzielił się swoim pomysłem, Bashar zagroził, że sprzeda egzorcystom wszystko, co o nim wiedział. I choć nie wystraszyło to jakoś specjalnie boga, uznał, że ograniczy się do wchodzenia tam, gdzie żaden materialny nie mógł. Ach, szkoda tylko, że nie dało się mu zrobić fotki z eksponatami.
Chwilę musiał poczekać, aż Bashar skończy czytać informacje o tym całym gadzie. Demon śledził wzrokiem tekst, po minie wyglądał na niecodziennie skupionego. Wreszcie odpowiedział:
— Jeśli się zbada kształt i budowę strun głosowych danego zwierzęcia, można założyć, jak brzmiał, gdy jeszcze żył.
—  Ale co, jak tych strun głosowych od początku nie było? — Raoun skrzyżował ręce na piersi. — Przecież wiele tutejszych okazów znamy tylko z ich kości. Na dobrą sprawę nie wiadomo, czy zwierzak w ogóle mógł wydawać jakiekolwiek dźwięki.
— Nie dasz ludziom sobie podumać?
— Hmpf.
Udał ciężkie westchnięcie, a następnie ruszył dalej.
Muzeum było wielkie. Szli, szli, a za każdym rogiem wyskakiwały kolejne i kolejne eksponaty. Dotarli nawet do alejki, gdzie były same kamienie. Kamienie! Po kiego grzyba w muzeum tyle kamieni? À propos grzybów te też miały swoją własną alejkę. To znaczy ich sztuczne podobizny. Oprowadzający jakąś grupkę turystów powiedział, że w zachodniej części Senkawy znajduje się istna grzybolandia. A może to była północna część? Nieważne.
— Ej, chodźmy do Hydroverse — zagadał do demona Jesteśmy w Kraju Wody, więc głupio by było tam nie pójść.
Bashar nie spojrzał na niego, wzrok miał cały czas skierowany na opis jakiegoś gigantycznego grzyba. Musiał odczekać, aż stojąca koło niego nieznajoma osoba pójdzie dalej. Gdyby Raoun postanowił kogoś opętać, w kwestii komunikacji między dwójką obeszłoby się bez ryzyka, że ktoś dziwnie popatrzy na czerwonookiego mężczyznę, który sam do siebie mówi; bóg jednak uznał, że skoro nie można było wnosić tu jedzenia, to nie miał powodu wskakiwać do żadnego ciała. Też w niematerialnej formie mógł sobie wchodzić na część wystawy. Wcześniej siedział między figurami jaskiniowców i udawał jednego z nich.
— Hydroverse jest podobne do muzeum — odezwał się wreszcie Bashar — a z tego, co widzę, jak na razie nie bawisz się dobrze.
— Tak ci się tylko zdaje, bo za bardzo skupiony jesteś na czytaniu. — Usiadł na dość sporym, plastikowym grzybie, który sobie rósł koło świecącego giganta. — O, właśnie, nie chcesz też poczytać o wodzie? Zakładam, że tam również będą fajne rzeczy do zobaczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz