18 maja 2024

Od Bashara do Raouna

— W takim razie Zaświaty muszą przystosować się do takich „anomalii” — odparł Bashar. — Nie ma dla nich innej drogi.
Biurokrację jako taką, demon darzył chłodnymi uczuciami, bo na przestrzeni swych poprzednich wcieleń miał z nią nieco do czynienia, i to nie tylko od strony zwykłego obywatela. Doceniał wygodę, którą dawało posiadanie procedur na okoliczność wystąpienia dowolnego przypadku, bez względu na to, czy chodziło o wysokość podatku w zależności od powierzchni frontu kamienicy, czy też skomplikowane sprawy spadkowe. Doceniał archiwizację informacji, schludne rubryczki i to, jak trudno było oszukać dobrze przemyślany system obsługiwany przez wykwalifikowane do tego osoby. Z drugiej strony wiedział, że sztywne procedury, niedające miejsca na nieprzewidziane wydarzenia, niepotrafiące dostosować się do zmian wynikających z upływu czasu, potrafiły wiązać ręce i tworzyć problemy, którym ciężko było zaradzić bez konieczności przebudowywania całej wieloletniej, biurokratycznej konstrukcji. Bashar nie chciał już nawet wspominać przypadków, gdy wszystkim tym zajmowały się osoby znajdujące się w biurach i kancelariach z przypadku, skupione na wszystkim, tylko nie na pracy i podchodzące lekko do każdego płynącego w ich stronę dokumentu.
— Ach, żeby to było takie proste, tak zwyczajnie pójść do Zaświatów i powiedzieć „macie natychmiast pozmieniać procedury, bo doktor Karim nie będzie przez was pozwalał swoim pacjentom umrzeć”.
— Dodaj jeszcze coś o niekompetencji i braku pomyślunku, i będzie dobrze — odparł Bashar, wywołując u Raouna lekkie prychnięcie, lecz zaraz zmienił ton głosu. — Poza tym mówię poważnie. Ostatnie kilkadziesiąt lat zaowocowało postępem medycyny i magii uzdrowień, który nie śnił się żadnym pisarzom jeszcze pół wieku temu. To, co kiedyś stanowiło marzenia ściętej głowy, teraz jest standardową procedurą. Jeśli śmiertelnicy będą się rozwijać w takim tempie, już niedługo nie tylko ja będę kradł Żniwiarzom dusze sprzed nosa.
— Bo ja mam coś na ten temat do powiedzenia — prychnął Raoun.
— Nie jesteś czasem Bogiem Spirytyzmu, czy coś w tym guście?
— Aish! Ale nie w tej krainie!
Bashar westchnął tylko.
— W takim razie Zaświaty będą musiały obejść się bez twojej światłej rady.
Raoun zmarszczył gniewnie brwi, lecz w końcu odpuścił. Westchnął tylko, w głosie brzmiała rezygnacja.
— Żeby to wszystko było takie proste…

Kwestia nagrywania filmików i całe związane z tym zamieszanie utonęło w kolejnej powinności, mianowicie konferencji. Zarówno doktor Karim, jak i doktor Noir, mieli udać się do odległej Sallandiry, by uczestniczyć w zjeździe lekarzy, pomówić na temat nowych metod leczenia, przeszczepiania organów i podobnych rzeczy, które ludzie na AllTube zgłaszali jako straszne i gorszące. Obaj mężczyźni nie protestowali, dając się wysłać na odległy, egzotyczny odłamek i nie myśląc o tym, jak daleko było ze Stellaire do Al-Iskahaty. Takie rzeczy wzruszały śmiertelników, lecz nie dwa przedwieczne byty, których istnienie rozpoczęło się na długo przed tym, nim Novendia stała się jedną krainą, lub nim krasnoludy zrozumiały, jak obrabiać stal.
Bashar przyjął pomysł ordynatora dość obojętnie, bo z jednej strony Sallandira kusiła odmiennością i bogactwem wiedzy, z drugiej zaś demon miał tu kogoś, kogo nie chciał zostawiać w samotności, skazując na tygodnie rozmów online i tekstowych wiadomości. Lekarz westchnął, sprawdził, jak działa kamerka w laptopie i słuchawki, znalazł jakość obrazu i dźwięku niezadowalającą, więc chcąc nie chcąc, wybrał się do sklepu z elektroniką. Po drodze popatrzył jeszcze na nowe adaptery, bo przecież każdy odłamek miał trochę inne gniazdka, i zaopatrzył się w kostkę wielkości dojrzałej pomarańczy, mającą poradzić sobie z tym, co wypływało z sallandirskich kontaktów.
Dantemu przykazał dbać o siebie i o rybki, nie przepracowywać się i nie robić zbyt wielkich głupot, zapewnił też, że sam będzie na siebie uważał, podróżując po drugiej stronie znanego świata i że będzie się regularnie odzywał, prześle zdjęcia, przywiezie pamiątki. A potem Bashar zniknął za bramkami kontroli bezpieczeństwa na lotnisku, łapiąc pierwszy środek transportu w tej długiej podróży.

Lot do samej Al-Iskahaty okazał się najgorszy – Bashar był już zmęczony, poza tym świadomość bezkresu słonej wody rozciągającej się w dole, przez większość tej podróży, nie napawała demona optymizmem. Próbował zająć uwagę książką, średnio mu niestety wychodziło. Siedzący zaraz obok Raoun klikał coś w tkwiącym w siedzeniu przed nim terminalu, przewijając ofertę filmów i seriali do obejrzenia. Dominowały pozycje z Bharatu i Sallandiry, część miała nawet napisy w większej liczbie języków. Raoun w końcu prychnął, wybrał losową, sallandirską produkcję, włączył sobie sallandirskie napisy i zaczął oglądać.
— Uczysz się sallandirskiego? — zagadnął go Bashar.
— Czemu nie? To tylko kolejny język — odparł bóg, wzruszając ramionami. — Ty nie zamierzasz go sobie odświeżać?
— Nie znam go, nie mam czasu uczyć się od zera.
Na ekranie terminala wciąż wyświetlała się czołówka, Raoun ściągnął jedną słuchawkę.
— Jeden język w tę czy we w tę, mała różnica… Chociaż w sumie, jeśli ktoś musi tracić czas na spanie, to może być mu go szkoda na naukę. — Wyszczerzył zęby. — Bashar, jak ty się właściwie uczysz języków?
Tablet przygasł, gdy demon od pewnego czasu nie przewrócił strony swojej książki. Prawda, nieśmiertelność, doświadczenie wielu żywotów oraz to, jakich ludzi opętywał, sprawiały, że nauczenie się nowego języka przebiegało u niego w trochę inny sposób, niż u innych.
— Najczęściej opętywałem osoby, które znały więcej, niż jeden język — odparł, bo to szlachta najczęściej padała ofiarą jego kuszeń, zaś żaden szanujący się szlachcic nie zamierzał wstydzić się znajomości tylko jednego języka. — Wystarczyło, by jeden był wspólny, żeby się porozumieć, a gdy udało mi się już przejąć ciało, po prostu zmuszałem śmiertelnika, by oddał mi swą wiedzę.
— Oszust! — burknął Raoun.
— Chyba się nie spodziewałeś, że będę grał według jakichś wyssanych z palca, arbitralnych zasad.
— Po tobie to na pewno nie. — Raoun zamyślił się, po chwili podjął. — Ale przecież nie jest tak, że przez cały czas przebywałeś tylko na jednym odłamku i zawsze miałeś chociaż jeden wspólny język ze swoim celem. Co robiłeś, jak cię wymiotło gdzie indziej?
— Musiałem nauczyć się mowy ze słuchu — odparł Bashar. — Wystarczająco, żeby opętać kogoś na krótki czas, przejąć jego wiedzę, a potem zająć się opętaniem na poważnie.
— Airbnb, potem kupno mieszkania — podsumował Raoun. — Na pewno nie chcesz ten jeden raz ogarnąć języka jak normalny śmiertelnik?
Bashar westchnął.
— I tak nie idzie mi czytanie. Masz jeszcze tę książkę z A1?

W Solmarii było o tej porze roku ciepło, ale to ciepło nie umywało się nawet do palącego gorąca, które powitało ich zaraz po wyjściu z lotniska. Gdy tylko przejrzyste, magiczne drzwi się otworzyły, wypuszczając z klimatyzowanego wnętrza tłumy podróżnych z walizkami, Bashar miał wrażenie, jakby otworzył właśnie piekarnik, rozkręcony na maksimum swoich możliwości. Żar buchnął w twarz, uderzenie gorąca rozwiało włosy, a ostre słońce momentalnie zmusiło do zmrużenia oczu, mimo ciemnych szkieł.
Raoun powachlował się zgarniętą ze stojaka informacji turystycznej mapą.
— Chodź, znajdźmy jakąś taksówkę, tylko taką z dobrą klimatyzacją.
Jak postanowili, tak zrobili i już po chwili taksówkarz wiózł ich ulicami Al-Iskahaty, pozwalając obejrzeć im stolicę Sallandiry.
W tej krainie śmiertelnicy postawili na rozwój magii ponad technologią i choć stolica niemagicznej części kraju na pewno nie obfitowała aż tak bardzo w magiczne rozwiązania, to jednak czuło się, że to przepływ many, nie elektryczności, zasila większą część tego miasta. Bashar obserwował mijany krajobraz, odnajdując skryte pod warstwą egzotyki rozwiązania, które pojawiały się w każdym z krajów. Witryny sklepowe, wielkie i przeszklone, by skuszeni widocznym asortymentem klienci zechcieli wejść, popatrzeć na towar, może kupić to czy tamto, do tego lśniące reklamy, przyciągające wzrok, jacyś spacerowicze, wytrwale walczący z lejącym się z nieba żarem, mężczyzna z fikuśnym parasolem, budynki mieszkalne, wiatraki klimatyzatorów, rusztowanie, bo trzeba było wymienić izolację budynku, pasy jezdni takie same, jak w Novendii, Altan Pingyuan czy Bharacie – tak szerokie, by akurat zmieścił się wóz ciągnięty przez coś kopytnego. Minęli starszy budynek o zabitych deskami oknach, oklejony ostrzeżeniami przed spadającymi fragmentami, otoczony drewnianym płotem, oznaczony do rychłego wyburzenia, a w jasnym piaskowcu i wąskich szczelinach okien Bashar dostrzegł odległe podobieństwo do architektury, którą znał z początków swego życia.
— Pustynna kraina, żar z nieba i wielbłądy. Jesteś pewien, że to nie twoja ojczyzna? Sporo mogło się zmienić, jeśli chodzi o śmiertelników, ale natura powinna pozostać taka sama.
— Nie, jestem pewien. To nie Azhara, choć podobieństw jest sporo.
— Ciekawe, czy jedzenie mają podobne — rozmarzył się od razu Raoun. — Nie jest jeszcze tak bardzo późno, a ja nie czuję się zmęczony. To co, zostawiamy walizki, szybki prysznic i idziemy na miasto?
— Możemy tak zrobić.

Zostawili walizki, szybki prysznic, Bashar napisał jeszcze, że dotarł w jednym kawałku, a pokój hotelowy wygląda w porządku, i poszli na miasto. Zmrok zapadł w okamgnieniu – w jednej chwili niebo poszarzało, przepłynęła fala oranżu i czerwieni, a potem było już tylko światło nielicznych gwiazd, walczących z blaskiem miejskich latarni. Wcale nie zrobiło się od tego chłodniej, rozgrzane powietrze nie dawało chwili wytchnienia, a brak parzących, złocistych promieni, stanowił niewielkie pocieszenie.
— Będziemy tu chodzić od klimatyzacji do klimatyzacji — westchnął Raoun, przebiegając wzrokiem po parterze mijanych budynków, starając się znaleźć odpowiadającą mu restaurację.
— Na początku tak. Potem przywykniemy do tego żaru, a poza tym – nasza późniejsza wycieczka wiedzie wzdłuż delty Akhinu i przez pustynię, tam powinno być chłodniej.
— Według ciebie na pustyni będzie chłodniej? — Raoun rzucił mu powątpiewające spojrzenie.
— Będzie – tam przynajmniej poczujemy nieco wiatru. Tu powietrze stoi, dlatego jest tak gorąco i duszno.
— Hm, może jest w tym jakiś sens. — Bóg wrócił do poszukiwań, jego uwagę przykuł jakiś szyld. — Chodź, możemy spróbować tam.
Poszli, spróbowali. Bez jakiegokolwiek wcześniejszego doświadczenia z sallandirską kuchnią, każda potrawa wydawała się interesująca, nawet intensywnie zielona, podejrzanie wyglądająca mulukhiyah – zupa z liści malwy, przyprawiona czymś, czego nie znano chyba nawet w Bharacie. Bashar, który w samolocie ledwie poskubał nieco solonych orzeszków, teraz poczuł, że zrobił się naprawdę głodny, więc gdy obaj uporali się z ostatnią koftą, w brzuchach znalazło się jeszcze nieco miejsca na kawałek baklavy i to różane ciastko, którego nazwy Bashar w końcu zapomniał.
Teraz mieli ledwie parę godzin na Sallandirę, z czego większość trzeba im było jednak trwonić na odpoczynek po podróży (przynajmniej Bashar wymagał porządnego i wygodnego snu), lecz potem, po zakończeniu konferencji, zamierzali obejrzeć zachodnią część kraju, płynąc statkiem w dół Akhinu, wysiadając na brzeg, by obejrzeć cuda sallandirskiej architektury, zwiedzić muzea i zakosztować egzotycznych potraw. I tak, jak Bashara zdecydowanie zajmowały tytuły wystąpień konferencyjnych i miał już zaznaczone, na które sesje zamierza się udać, tak myślami uciekał w stronę rejsu rzeką, wypraw na pustynię i wszystkiego tego, co nowoodkryty kraj oferował. Na przyszłość zastanawiał się już, które z punktów jego wycieczki mógłby powtórzyć, kiedy będzie tu ponownie, w nieco innym towarzystwie.

Ekwilango stanowił ogólnie uznany język nauki, łącząc badaczy z najróżniejszych krajów i pozwalając się im sprawnie porozumieć. Stworzony dziesięciolecia temu przez novendyjskich lingwistów, miał za zadanie zjednoczyć zbiór wiecznie walczących między sobą księstw, potem zaś stał się sposobem na zacieśnienie więzów między pozostałymi auranthyjskimi krainami. Po otwarciu dwóch portali prowadzących do odrębnych odłamków, to właśnie ekwilango ze swą prostą i logiczną gramatyką, brakiem wyjątków, łatwą wymową i niewymagającą znaków specjalnych pisownią, zaczynał stawać się tym uniwersalnym językiem do porozumiewania się z obcokrajowcami. Bo o ile łatwiej było się nauczyć nieskomplikowanego języka z sensowymi zasadami, niż chociażby senkawańskiego, z jego trzema systemami pisma – ideogramami i dwoma sylabariuszami – albo jednego z artystycznie zawiniętych rodzajów pisma z Bharatu.
Kontakt z Sallandirą był jeszcze wciąż zbyt świeży, by ktokolwiek rozważał jakiś uniwersalny język do porozumiewania się, więc organizatorzy konferencji zostali postawieni przed trudnym zadaniem zorganizowania sprawnego tłumaczenia, by wszyscy zebrani lekarze mieli możliwość w równym stopniu brać udział w zjeździe.
Bashar z lekkim zaskoczeniem odkrył, że całkiem nieźle udało im się tego dokonać. Prowadzone wykłady miały tłumaczenie, nawet bez błędów, rozmowy z tutejszymi lekarzami też nie nastręczały trudności, gdy używało się tych wypożyczanych na recepcji, zabawnych urządzonek, konwertujących mowę w jednym języku na sztuczny głos przemawiający w tym drugim.
— Pierwsza konferencja w mojej karierze, na której dają dobrą kawę — powiedział z uznaniem Raoun, gdy opuścili największą z auli, by udać się na zasłużoną przerwę.
Bashar przystanął zaraz obok, racząc się mocnym, aromantycznym napojem w niewielkim, metalowym kubeczku o fikuśnym kształcie.
— Dbają, żebyśmy byli przytomni podczas wszystkich wykładów — odparł Bashar, częstując się jakąś słodką kulką z ciasta.
— I żeby nasze kubki smakowe nie cierpiały zanadto.
A potem przerwa się skończyła i przyszedł czas na to, by pogrążyć się w kolejnych wykładach, pytaniach i dyskusjach, nieznanych Basharowi i Raounowi metodach diagnostyki przeróżnych przypadłości, nieużywanych przez nich technik radzenia sobie z chorobami i mnogością egzotycznej dla nich wiedzy. Bashar notował sprawnie, zadawał pytania, potem łowił prelegentów na korytarzach, starając się dzielić czas między nieco wypoczynku i posiłek, a zdobycie odpowiedzi na nurtujące go pytania.
Konferencja, trwająca cały tydzień, z planem wypakowanym po same brzegi, minęła jak z bicza strzelił, gdy nie było nawet czasu na to, żeby zacząć się nudzić. A potem przyszedł ostatni dzień, ostatnie wykłady i ceremonia zakończenia tego pierwszego, naprawdę międzynarodowego zjazdu. Bashar siedział w największej auli, bijąc brawo po ostatnim przemówieniu, myślami już uciekając do planu na następny dzień.
W końcu będą mogli wziąć się za porządne zwiedzanie Al-Iskahaty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz