Gdyby te dwa lata temu ktoś powiedział mu, jak będzie wyglądało jego życie – że zacznie podróżować między odłamkami, że dotrze do tego, którego jeszcze nie ma na żadnej z map, i że znajdzie tam osoby, które staną się mu bliskie, Isidoro najpewniej zmarszczyłby brwi, pokręcił głową, mówiąc, że co prawda on sam lubi bajki, ale są jakieś granice. A potem sam ułożył kamienie na macie wróżebnej, spojrzał w oczy przeznaczeniu, i te wszystkie niesamowite historie okazały się prawdą, kształtującą jego przyszłość oraz dar jasnowidzenia.
Bo to wcale nie było tak, że Isidoro od zawsze wiedział, jak przewidywać przyszłość i jak radzić sobie z własnymi umiejętnościami. Dar jasnowidzenia umarł już przecież w jego rodzie, jasnowidzące nie pojawiły się od kilku wieków, a poza tym – jeśli ktoś w jego rodzinie widział przyszłość, była to zawsze kobieta. On zaś był mężczyzną, nie powinien mieć więc daru spoglądania poza zasłonę czasu i przypadku, to tak nie działało. O dokładnych mechanizmach rządzącym jego przyrodzoną magią Isidoro dowiedział się w bardzo pokomplikowany sposób, a wiedza ta nie napawała go radością ani optymizmem, lecz w obecnym momencie nie to było ważne.
Mężczyzna dzielił swój czas między Stellaire i znajdującą się w Sallandirze Wieżę Arcymaga, podróżując między nimi wtedy, kiedy było to konieczne i korzystając przy tym z najszybszych środków transportu. Lecz sama odległość między miejscami sprawiała, że choćby nie wiem, co, Isidoro nadal spędzał w podróży długie godziny. Cóż, na niektóre problemy nawet najbardziej zaawansowana magia nie potrafiła nic poradzić, mimo to astrolog nie narzekał – nie przeszkadzało mu posiedzieć nieco dłużej w samolocie czy w poczekalni pod portalem, by dotrzeć w końcu tam, gdzie go potrzebowano. Zaś te częste podróże i związane z tym wizyty w Bharacie sprawiły, że sam kraj stał się mu bliższy, zainteresował go, a gdy coś Isidoro interesowało, mężczyzna nie miał oporów przed tym, by zgłębiać wiedzę na dany temat.
To pewnie dlatego w jego skrzynce mailowej pojawił się w pewnym momencie długi i profesjonalnie brzmiący email, w którym dziekan jego wydziału (który, notabene, Isidoro dawno już ukończył i opuścił), stawiał przed nim pewne konkretne zadanie, możliwe do wykonania li tylko i wyłącznie przez prawdziwego jasnowidza. Między wierszami astrolog wyczytał prośbę, następnie zaś skonsultował treść wiadomości ze swym starszym o parę minut bratem, Mattią – człowiekiem nieporównywalnie bardziej biegłym w kwestii zrozumienia, co też normalni ludzie pragną przekazać swymi słowy. Ten potwierdził jego przypuszczenia, wspomniał też, że nieeleganckie byłoby, gdyby pozostawił emaila bez odpowiedzi, nawet, jeśli odpowiedź ta miałaby być odmowna. W końcu Isidoro miał inne sprawy na głowie, innymi rzeczami się zajmował i zrozumiałe byłoby, gdyby nie miał czasu na spełnienie prośby dziekana.
Lecz gdy przychodziło do podejmowania ważnych decyzji, Isidoro nie zdawał się już tylko na swoje przeczucia i wiedzę innych, ważnych dla niego osób. Na długiej drodze, którą podjął i która miała pomóc mu pojąć jego własny dar, Isidoro zrozumiał, że widzenie przyszłości nie zamyka się jedynie w momencie, gdy karty tarota dotkną stołu, albo gdy kamienie wróżebne ułożą się w końcu na zaklętej macie. To wszystko zaczynało się o wiele wcześniej – gdy on sam zadaje pytania i stara się zrozumieć przyszłe wypadki. Jednak tak, jak początek Isidoro pokonywał jak zwykły śmiertelnik, tak koniec zależał już od magii i przeznaczenia, bo o ostateczną odpowiedź i wskazówki, Isidoro pytał tę ulotną istotę, nazywaną przez niektórych losem.
Był wieczór, gdy mężczyzna zaszył się w ciszy swego pokoju, by zasięgnąć mądrości gwiazd. Zaciągnął kotarę, sprawiając, że pokój do reszty utonął w ciemnościach, następnie zapalił świecę – pojedynczy, złoty płomień rozświetlił pomieszczenie łagodnym, ciepłym światłem, igrając w uchwytach ustawionego pod oknem astrolabium, w szkle kryjących mapy nieba ramek i w soczewce niewielkiego teleskopu, dziwnego i staroświeckiego, lecz tak lubianego przez Isidoro. Jasnowidz usiadł na krześle, przysunął się nieco do stolika, ułożył dłonie na blacie, czując pod palcami charakterystyczny, miękki materiał. Aksamitna mata miała barwę głębokiego indygo, tak podobną do głębi nocnego nieba. Pokrywający ją, misterny złoty haft zdawał się mącić wzrok każdego, kto na niego spoglądał, każąc spojrzeniu podążyć za splątanymi symbolami, układającymi się w trudne do zinterpretowania, skomplikowane ścieżki. Dla niewprawnego oka nie przedstawiały one niczego, dla Isidoro zaś stanowiły wzór, który znał lepiej, niż kształt własnej dłoni.
Dłoń ta zagłębiła się właśnie we wnętrzu niewielkiej sakiewki – skórzanej, niepozornej, kryjącej jednak w sobie bogactwo wykraczające poza błysk barw i oszlifowanych kształtów. Bo te kamienie szlachetne, choć piękne i cenne, pasujące swą formą do oprawy z drogich metali, kryły zamkniętą w sobie magię, rezonującą z gwiezdną mocą Isidoro, pozwalającą mu przejrzeć poza zasłonę przeznaczenia. Jasnowidz przez pewien czas siedział po prostu na swym krześle, zapadając się mocniej w miękkie obicie, pozwalając dłoni spocząć między chłodnymi kamieniami, stopniowo ogrzewającymi się, wibrującymi w niewytłumaczalny sposób, gdy magia wypływała z serca, przelewała się przez ramię, spływała ku koniuszkom palców, by wniknąć między szlify i fasetki. Isidoro przegnał z umysłu wszystkie myśli i hałasy, żegnając się z troskami bieżących spraw, a zamiast tego formując pytanie krążące między kwestią wiadomości od dziekana i podróży, która czuł, że go czekała.
Palce poruszyły się, kamienie przesypały, lecz ich ruch nie był dyktowany przypadkiem – Isidoro poczuł, jak jeden z nich wsuwa się mu pod opuszki, wierci na granicy dotyku, jakby koniecznie chciał zostać złapany. Więc jasnowidz spełnił jego prośbę, wyłożył na stół, między haftowane, złote wzory. Turkus zalśnił dla niego łagodnym szumem oceanu, ciepłem południowego słońca i krzykiem mew, wznoszących się daleko w przestworzach. Złoty piasek przesypywał się między palcami, pachniało ostrymi przyprawami, potem jaśminem, a potem morską solą, osadzającą się na burcie statku. Isidoro pozwolił sobie przeciągnąć ten moment, nacieszyć się doznaniem, nim turkus sam zamilkł, kierując go dalej, ku kolejnym odpowiedziom.
Labradoryt przypominał odprysk tęczy zamknięty w mlecznym wnętrzu, z barwami przelewającymi się pod twardą powierzchnią, nie dając się opisać słowami. Nieuchwytne wrażenie, gdzieś na granicy zrozumienia, brzmiało niczym sekret, ten na końcu książki, kiedy już niemal wszystkie wskazówki były jasne, lecz brakowało tej finalnej, spinającej wszystko razem. Tajemnica. Przyszłość kryła dla niego tajemnicę, Isidoro jednak nie potrafił stwierdzić, czym konkretnie mogłaby ona być, jakby jego jasnowidzący wzrok napotykał jakąś niewyjaśnioną barierę.
Mężczyzna westchnął w duchu, cofając dłoń, zapadając się głębiej w obite krzesło. Już kiedyś doświadczył czegoś takiego, tej granicy, którą napotykała jego magia. Nigdy nie kończyło się to dobrze, zawsze zwiastowało trudne sytuacje i problemy. Cóż, los prowadził go tak, jak tego chciał, Isidoro zaś niezmiennie wierzył, że przeznaczenie nigdy nie postawi przed nim problemu, z którym nie byłby w stanie sobie poradzić. A potem dłoń zagłębiła się po raz ostatni w sakiewkę, dobyła kolejnego kamienia.
Perła.
Isidoro tak się zdziwił, że niemalże wypuścił wodze zaklęcia, pozwalając magii rozproszyć się i uciec. Zaraz jednak na powrót skupił swoje myśli na tym, co kamienie próbują mu powiedzieć, zapadając się głębiej między wrażenia i doznania. Ponownie pojawiło się morze, lecz śpiewało inną pieśń – nie ciepła i plaży, lecz gniewnych bałwanów, pędzących w stronę horyzontu, niosących na swych grzbietach dumne statki. Isidoro poczuł głębię groźnego indygo, nienazwane stwory czające się na dnie oceanu i zapach starych map, pełnych niewyjaśnionych symboli, znaczących krętą drogę ku zapomnianym skarbom. Wróżba przypominała mu baśń, historię, która nie mogła dziać się naprawdę.
Isidoro cofnął dłoń, otworzył w końcu oczy, normalnym wzrokiem wpatrując się w kamienie. Zaklęcie się skończyło, gwiezdna magia parowała powoli, obracając się w srebrzysty obłok i ulatując w ciemność, jakby jeszcze przed chwilą, w tym zaciemnionym pokoju, samo przeznaczenie nie szeptało swych sekretów wprost do serca jasnowidza. Isidoro siedział przez dłuższy czas w milczeniu, kontemplując mnogość otrzymanych wskazówek, lecz choć zastanawiał się i zastanawiał, trudno było mu wyobrazić sobie, kim miała niby być towarzysząca mu osoba.
Dziekanowi w końcu odpisał, zgodził się pomóc, poprosił o szczegóły. Wiadomość zwrotną dostał po ledwie parunastu minutach – akurat tyle, by dziekan odkopał na dysku wszystkie potrzebne załączniki i zalał Isidoro kolejnymi informacjami. Wyprawa, określana przez starszego mężczyznę delegacją naukową, miała wyruszyć w przeciągu paru dni w stronę Bharatu, zatrzymać się gdzieś na południu, akurat na tym wybrzeżu, które Isidoro tak dobrze znał – w końcu z tego portu ruszały statki w stronę Sallandiry, mężczyzna był tam więc częstym gościem. I choć tam miała stacjonować cała grupa badawcza, to jednak podróż prowadziła ich dalej, w stronę skupiska niezamieszkałych, niezbadanych dotąd wysp, które wynurzyły się z mgły wraz z Sallandirą, nie stanowiły jednak części tego kontynentu. Co takiego kryły? Tajemnice i zagadki, tego Isidoro był pewien, tak samo jak i tego, że w odpowiednim momencie przeznaczenie poprowadzi go dalej i odpowie na kolejne zadane mu pytania.
A na razie pozostało mu rozwikłanie bliższych mu tajemnic i zagadek, mianowicie zapoznanie się z resztą jego załogi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz