TW: opis martwego zwierzęcia
your love takes the shape of suffering and silently
I wish that I was anybody but me
I wish that I was anybody but me
Bernard jest zjarany w trzy dupy, kiedy dostają Informację od Jingyi.
Kanapa jest głęboka, miękka, miło się w nią zapada. Jak w gęstą, ciężką chmurę zwiastującą deszcz. W San Tubarão niebo najczęściej było przejrzyste, albo od razu burzowe. Nigdy szare od zwykłego deszczu. Prawdziwe zachmurzenie Bernard poznał, dopiero gdy wyjechali z DZIKIM SZCZENIĘCIEM do Senkawy. Jedyne chmury, jakie pamięta z dzieciństwa, to te stalowe, ostre jak brzytwy, grzmiące i pieklące się nad otwartym oceanem, zwiastujące sztorm. Jak wypchana śrubokrętami i tasakami bawełniana torba — szpiczaste w rogach i gotowe nadziać każdego, kto odważy się wypłynąć w wodę na ich widok, ostatecznie wydając na siebie i swoją łódeczkę wyrok śmierci. One nie były grube, puchate, nasiąknięte deszczem. Nie, takich w San Tubarão nigdy nie było.
Serce zagrzechotało mu żałośnie w gardle na samą myśl o domu. Wróciłby na stare śmieci, chociażby na trochę, poudawałby, że jest z tego samego zestawu puzzli, że pasuje w dziury, które przyszło mu wypełniać, nawet jeżeli tak nie było. Posprzątałby pokój, który pewnie zanosi się kurzem, bo matka zapomniała (albo wręcz celowo nie dotknęła nawet drzwi) o synu. Może ojciec potrzebowałby pomocy przy patroszeniu ryb. Pewnie zarzekałby się, że poradzi sobie sam, nawet ze swoimi wysiadającymi powoli mięśniami. Sam Bernard borykał się z piorunującymi falami bólu przeciekającymi przez jego stawy, plecy, barki, nogi. Pewnie nie byłby największą pomocą. Tym bardziej z Wilkiem, podnoszącym nosa na każdy rozlew krwi. Nawet tej zwierzęcej.
Bernard czuł się czasem (przez te, choć rzadkie, to agresywne napady nostalgii za domem, dzieciństwem, wspomnieniami) jak uchodźca, ale z wyboru. Gdyby ktoś się go zapytał, to nie, nie tęsknił za rodziną. Przecież oni nie tęsknili za nim, prawda? Nacieszyli się może godzinę, dwie, na jego widok, jak pies, którego zostawisz na wyjście do sklepu. Potem zostało tylko narzekanie, że nic w życiu nie osiągnie ze swoim gównianym zespołem, że trzeba było zostać, pomóc ojcu (czego on sam by żarliwie zaprzeczał), znaleźć prawdziwą pracę. W samej mieścinie też nie było za czym tęsknić. Dwa obdrapane bary, ratusz, który obsmarowali graffiti po tym, jak DZIKIE SZCZENIĘ przegrało konkurs Młodych Artystów (a raczej zostało zdyskwalifikowane za wulgaryzmy i agresywne zachowanie, czyli namawianie tłumu nastolatków do pogo), lodziarnia, w której stracił potężną sumę peso na przestrzeni tych wszystkich lat; bar mleczny, który wiecznie serwował śliskie od tłuszczu ryby i skwaśniałą owsiankę. Zbutwiałe chaty rybackie, rozpadająca się altana na skraju plaży, dzień i noc podlewana słoną wodą, na tyle, że zaczęła się jedną stroną ku niej chylić. Ta sama, do której zabrał Mathilde na ich drugiej randce. Gorejące nad starymi, biednymi chatami światła tych kilku bogatszych mieszkańców San Tubarão. Tych, których znudziło życie w metropoliach, a tanie działki poza miastem przyciągnęły na zadupie. Domy z pokaźnymi ogrodami, garażami pełnymi aut, marmur i metal przeciwko cegłom i drewnie. Życie, którego witraże Bernard podglądał tylko wtedy, kiedy odwiedzał rodzinny dom Artura.
Ogólnie w San Tubarão naprawdę nie było za czym tęsknić. Ale Bernard i tak miał w sobie to poczucie winy, jakby dla mieściny był on ich ostatnią deską ratunku, jakby zostawiał ją dobrowolnie na pastwę losu, na wyżerające dziury w trawie słońce i erozyjną sól morską, wyciągającą ducha z każdego budynku.
Kolejny, który uciekł z domu w pogoni za pasją. Kolejny, który nie wróci. Nie pierwszy, nie ostatni.
Bogowie, jak go głowa napierdala od kilku dni.
Wieczna trasa, spanie w zapchanym po sufit vanie, koncerty co drugi dzień, niekończące się próby i interakcje z fanami wykańczały dusze i ciała wszystkich, ale chyba szczególnie Bernarda. Alkohol i narkotyki pomagały innym, ale w połączeniu z koktajlem leków, które wpychał w siebie Bernard, żeby tylko przespać kilka godzin i zagrać cokolwiek na scenie bez Wilka żerującego na jego destruktywnych myślach, używki wcale nie były aż tak dobrą zabawą. Przynajmniej następnego poranka, kiedy zatęchłe mięśnie wyły przy najmniejszym ruchu, głowa łupała, a żołądek, choć pusty, domagał się wywrotu na drugą stronę. Mimo wszystko Bernard nigdy nie powiedziałby nie, gdy ktoś wciskał mu pod nos świeżo skręconego jointa.
Tak właśnie Bernard znalazł się na niezwykle wygodnej kanapie, zjarany w trzy dupy, kiedy do garażu wbija Jingyi z oczami jak spodki, dysząc jak maratończyk po swoim pierwszym… no, maratonie.
– Kochani, mamy ją! – piszczy, po czym pada na kanapę, obok Bernarda. Chmurka przestaje być wygodnym kawałkiem nieba, teraz siedzenie bardziej przypomina ostatnie minuty na storpedowanym statku. Wszyscy obserwują Jingyi bacznie (może wszyscy oprócz Bernarda, bo jego wzrok dawno się rozmył).
– Kogo – odburkuje po chwili Artur, przerywając dłubanie w zębach.
– C-C!
Rozbrzmiewa cisza, na którą Jingyi reaguje poirytowanym westchnieniem.
– C-C? Ciorsdaidh Colman? Jedną z największych menedżerek w tym odłamku? Jak nie w całym pieprzonym Riftreach?
Artur mruczy coś, co w tonie przypomina zrozumienie, ale nikt nie podrywa się z miejsca, żeby świętować, jak Jingyi.
– Jackson ci nie wystarcza? – wzdycha Ruh z podłogi. Wyciąga rękę, próbując wymacać bong, który i tak został już kopnięty w róg. Jingyi marszczy brwi.
– Jacksona wyjebali ze studiów marketingowych. Plus żaden z zespołów, które reprezentuje, nie wyszedł z piwnic.
– Jin, co ty kurwa, chcesz robić flash moby, żeby zebrać publikę? – Sanji złapał perfekcyjny moment, żeby wejść do garażu. Trzyma w rękach głęboki talerz, a z niego wystaje kopczyk parujących frytek. Zbawiciel – Co z organicznym zbieraniem fanów?
– Stul pysk, Sanji. Widziałam to we śnie – mówi na wdechu Jingyi i to grzebie jakiekolwiek ale głęboko pod ziemią. Bo jak Jingyi coś sobie przyśni, to musi się to wydarzyć -– Widziałam, jak wyprzedajemy areny. Areny. Jak nasze albumy są na billboardach, jak robią o naszej historii dokument czy dwa. I to wszystko dzięki niej. C-C.
Bernardowi aż dzwoni w uszach od tej informacji. Która bardziej niż zwycięstwem i sławą pachnie dla niego wyprzedzaniem się, brudnymi pieniędzmi i przesłaniem płytkim jak dziecięcy brodzik.
Bo przecież do teraz radzili sobie dobrze bez jakiejś stalowej ręki wpychającej się w środek biznesu popularnej muzyki. Sami przepchnęli się łokciami i kolanami z wąskich uliczek konkretnych, specyficznych rodzajów muzyki, na autostrady, na których ludzie faktycznie kiwali głową, może nie ze zrozumieniem, ale z… rozpoznaniem. Udało im się wygrzebać z brudnej gliny i mułu własnymi paznokciami. Zagrali jako goście muzyczki w talk-showach, nawet dwa razy, w dodatku byli supportem jednego z najbardziej rozpoznawalnych zespołów metalowych całego Riftreach na kilku koncertach ich solmaryjskiej trasy. Sami mieli headlinerskie trasy po wszystkich odłamkach, lepsze, gorsze, chuj wie, ale dzieciaki (większość słuchaczy DZIKIEGO SZCZENIĘCIA oscylowała zawsze w młodych dorosłych, ale Bernard miał wrażenie, że przeżył przynajmniej trzy żywoty, od kiedy postawił zespół ponad życie, więc tak, czuł się starzej, niż powinien) łapały ich za ręce, krzyczały o tym, jak ich muzyka inspiruje ich do buntu, tworzenia, bycia sobą wbrew systemowi. Czego chcieć więcej? Może i ich zawrotna prędkość zwalniała, coraz mniej festiwalowych propozycji, pojedyncze wywiady, koncerty w pubach i barach zamiast wyprzedanych klubów, ale przecież pieniądze, numerki, ich nie obchodziły. Nie powinny obchodzić. Co da im konspira z jakąś Panią od Popularności?
Ma ochotę coś powiedzieć, ale musiałby otworzyć usta, zmienić pozycje na kanapie i wszystko. A jest mu zdecydowanie za dobrze.
Mimo ogólnego rozmemłania pozostałych członków zespołu Jingyi japa się nie zamyka.
– Mamy z nią pierwsze spotkanie za tydzień. W piątek, dzień po pierwszym koncercie. Jakoś wieczorem, więc zdążymy odtajać spokojnie.
Wszystko nagle się zeruje, jakby Bernard dostał po głowie kubłem zimnej wody. Następny tydzień. Wszyscy wiedzą, czemu przełożyli koncert z weekendu na czwartek. Czemu przesunęli całą medwiańską trasę o kilka dni. Czemu Bernard został zgłoszony do przepraszania wszystkich fanów na social mediach, obiecując, że ci, którym czwartek nie pasuje, dostaną w rekompensacie album z autografami za darmo.
W piątek ma być pełnia.
– Przecież. Nie mogę w piątek – udaje mu się wybełkotać kilka minut po zebraniu słów. Trzy pary oczu (Ruh leży na podłodze, wpatrując się w sufit jak w święty obraz) lądują na jego skulonej postaci, wciśniętej w róg kanapy. Przecież Jin dobrze wie, co oznacza pełnia.
Jingyi układa usta w podkówkę, ale jej oczy zbyt mocno błyszczą, żeby uznać jej współczucie/smutek za prawdziwe. Zdążyła się poderwać z kanapy i zrobić kilka piruetów. Bycie straight-edge ewidentnie działało na nią lepiej, niż jakikolwiek narkotyk.
– Nie było innych terminów. Które nie byłyby za kilka miesięcy.
– Czyli lepiej być na spotkaniu zespołu z nowym menadżerem i płytownią bez pełnego zespołu, niż poczekać kilka tygodni–
– Bardziej miesięcy – przerywa Bernardowi Jingyi, wciąż przeskakując palce-pięty, jakby nie potrafiła przestać emanować tą swoją ekscytacją – Przestań, Bernik, przecież ty i tak nie lubisz biznesgadanin. Twoja kontrybucja skończyłaby się na narzekaniu w kącie.
– Niby racja, ale – Sanji przerywa, wciskając pod nos Bernarda frytki. Bierze talerz z podziękowaniem na ustach, ale Sanji zdążył się odwrócić do niego tyłem. I tak by nie zauważył – Jin, to trochę poważna sprawa. Potencjalnie nowy menadżer. Nawet jeżeli nic z tego nie wyjdzie, tak dla zasady fajnie by było być… no w kupie.
– Spokojnie – wzdycha Artur, podrywając się ze ściany, do której był przylepiony bokiem ostatnie kilkanaście minut – Nie będziemy przeskakiwać płotu przed podejściem do niego – jednym susem przekroczył pokój, żeby wylądować z impetem na kanapie. Bernard czuje ciągnący od niego swąd tytoniu i jakichś kwiatowych perfum. Pewnie znowu ukradł je Ruh (tylko Ruh używa tak agresywnych perfum, bo narzeka, że kamień mniej trzyma zapach, niż ciało. Może to wina Wilka, że Bernard widzi woń kwiatów jako agresywną. Wcześniej tak nie było. Chyba). Artur odwraca się w jego stronę, robi fikuśną, babciną minę i klepie go po (pełnych frytek, bo Bernard zdążył zmienić się w chomika) policzkach – Spotkanie będzie typowo informacyjne, bez ciebie, pysiaczku, nie będziemy o niczym decydować.
Bernard, mimo wszystko, mimo trawy i jedzenia i ogólnego mentalnego rozjazdu, czuje, jak jego twarz goreje, czerwieni się aż po uszy.
– No ja mam, kurwa, nadzieje – wybąkuje pod nosem, jak tylko udało mu się przełknąć gule (frytki) w gardle.
Jak na zawołanie, pozostała część DZIKIEGO SZCZENIĘCIA przytakuje mu. No, oprócz Ruh, którenu się chyba zasnęło na tej podłodze. I na tym kończy się pseudospór o spotkanie z nowym managementem.
Bernardowi już na myśl o samej pełni skręcał się żołądek, a co dopiero z dodatkiem zespołowego kryzysu. Na szczęście Artur od zawsze miał w sobie tajemniczą moc rozbrajania Bernarda, jakby był jego achillesową piętą, albo kocimiętką. Jakby każda rzecz, o którą chciał się kłócić, traciła ważność, jeżeli Artur ją zbył. Co wcale się Bernardowi nie podoba (wręcz irytuje, łagodnie mówiąc), ale jak się nie ma, co się lubi, to… No. W sprawach zespołowych Artur jest dla Bernarda do rany przyłóż, nawet jeżeli i tak jest ostatnim dupkiem.
Powietrze na zewnątrz jest rześkie, wręcz poranne, choć Bernard jest pewien, że nie wybiła nawet czwarta. Zima, tak szybko jak nawiedziła południe Solmarii, postanowiła ją opuścić. Chociaż w samej koszulce, Bernik nie tworzył wokół siebie obłoków pary, nawet jeśli oddychał szybciej i płycej, niż zwykle. Składane krzesło ogrodowe zaklekotało, jęknęło zardzewiałymi zawiasami, gdy Bernard oparł o nie plecy. Zapalniczka zadrżała między palcami, papieros wciśnięty luźno między wargami prawie z nich wypadł.
Jest coś trzeźwiejącego w tym świeżym, rześkim powietrzu. Oprócz oczywiście obiektywnych powodów typu zmiana temperatury, dla Bernarda to trzeźwienie wydawało się bardziej personalne.
Zawsze kojarzył blady prawie-dzień z końcem. Końcem czego, to zależy, ale na pewno bliżej było tej atmosferze ku końcowi, niż początkowi. Po koncercie zawsze nadchodził czas zimnego prysznica, duszącego pozostałą adrenalinę — papieros za zapleczowymi drzwiami (czasem dzielony z kimś, czasem nie), chłodne powietrze, kłujące wręcz swoją ostrością w nos i gardło, sprzątanie sceny. Zewnętrzny świat, wyrwanie się z ich własnej, zespołowej bańki mydlanej było czasem potrzebne, jak porządny strzał z liścia. Na przykład teraz.
Jingyi, jak tylko zaczęła trajkotać o C-C i jej magicznych zdolnościach wyciągania każdego muzycznego kwiatka z błota na billboardy, to, nakręcona jak zabawka na korbkę, nie potrafiła przestać ćwierkać. Żeby tego jeszcze było mało, frytki się skończyły, a Jin wskoczyła na kanapę, między Artura i Bernarda, i zaczęła puszczać filmiki z koncertów i teledyski zespołów pod pieczą ich rzekomej zbawicielki.
Bernard chciał być miły i wyrozumiały, naprawdę, ale to całe zbawienie deptało mu poważnie po ego. Wręcz skakało metalową podeszwą. Bo przecież mieli swoją wizję, tak? Obiecywali sobie, że się nie sprzedadzą. DZIKIE SZCZENIĘ, nawet nie chcąc być samolubnym, w większej części należało do niego. Jego pot, jego łzy, jego krew. I teraz jego opinia się nie liczyła?
Ale Sanji rzucił mu dziwne spojrzenie, jak na widok kolejnego nagrania (z rozdania nagród MVT czy innego gówna) Bernard westchnął dramatycznie. Więc, zamiast wzniecać niepotrzebny ogień, Bernik podciągnął się z kanapy, mimo protestujących mięśni, i wyszedł na dwór.
Teraz siedzi tu, pośród zaśmieconego ogródka, na rozpadającym się krzesełku, paląc obrzydliwie mocnego papierosa, od którego ma wrażenie, że będzie musiał wykaszleć całe płuca.
Drzwi do domu otwierają się stukotem klekoczącej klamki, i wraz ze stłumionym brzdękiem gitary, z wnętrza wydrapuje się Artur. Łapiąc kontakt wzrokowy z Bernardem, uśmiech spływa z jego ust, jakby zmieniając miejsce, automatycznie przestawił mu się też nastrój.
Rozkłada drugie z krzeseł, stawia je po przeciwnej stronie drzwi. Arturowi samo przykucnięcie na składaku wychodzi lepiej, niż Bernardowi, chociaż ewidentnie bardziej się zatacza. Bernik powinien pójść wreszcie do lekarza z tymi jego bólami. Wilk, czy nie Wilk, są zdecydowanie poza normą.
Artur wyciąga z kieszeni metalowe pudełko, a z niego papierosa. Błysk graweru w słabym świetle urwanego w połowie księżyca przypomina Bernardowi, że to on sam sprezentował Arturowi tę przeklętą papierośnicę, wydziergał wzór tępym scyzorykiem, który ukradł ojcu wiele lat temu.
– Przyszedłem tu zaznać spokoju, wiesz? – próbuje zażartować, ale kula w gardle wypłaszcza mu mowę. Cisza wydaje się jeszcze bardziej niezręczna niż wcześniej. Jeżeli to w ogóle możliwe.
Artur szczerzy równe zęby, śnieżnobiałe nawet w żółtym świetle zapalniczki.
– Mogę sobie pójść, jak mnie tu nie chcesz.
Bernard wbija wzrok w murowaną posadzkę. Z wyłamów między kawałami betonu wyłazi mech i trawa, granatowo-szare w świetle księżyca.
Oboje znają prawdę, ale Bernard prędzej odgryzłby sobie język, niż wyznał ją na głos. Że Artur ma w sobie jakiś magnes, który totalnie rozpierdala bieguny Bernarda tak, że wszystkie drogi prowadzą do niego. Że procentowo jemu zdecydowanie o wiele bardziej zależy na Arturze, niż Arturze na nim. Że skoczyłby za nim w przepaść, gdyby poprosił. Cholera, pewnie nawet gdyby mu tego aktywnie zabraniał, i tak by poleciał. Że chyba nigdy nie miałby siły powiedzieć mu nie. Gdyby Artur przycisnąłby mu nóż do uda, podał uchwyt i powiedział tnij, Bernard zapytałby się tylko jak głęboko. Tak już jest z wiernymi do śmierci psami na krótkiej smyczy.
Kwasiło mu to żołądek jeszcze bardziej po tym, jak wpadła mu do głowy myśl, że przecież powinien całą swoją uwagę, ciałem i umysłem, zużywać, jak nie na zespole, to na Mathilde. Ale Artur zawsze miał przy sobie gwiazdkę, był pieprzonym wyjątkiem z reguły, który wyciągał Bernarda poza granice asfaltowej szosy, na trawę, błoto, między drzewa. Jebana anomalia.
Trochę się za to nienawidził. Nadal nienawidzi. Głupi dla Mathilde, może i jeszcze głupszy dla Artura, bo dobrze wie, że tutaj i tak nie dostanie nic w zamian. Dobrowolne karmienie się wybielaczem, to przypominał mu ten jednostronny scenariusz. Najlepszy przyjaciel od siedmiu boleści. Najlepszy przyjaciel i kurwa tyle.
Coś trąca jego rękę, zwisającą ku ziemi, grzebiącą palcami w kosmykach zszarzałej trawy. Artur, swoimi miękkimi dłońmi, które chyba ani dnia nie przepracowały (nie to, co obolałe, pełne odcisków, twarde opuszki Bernarda), łapie go za palce. Bernard zaciska szczękę, skupiając się na papierosie między zębami. Żeby go przypadkiem nie zagryźć.
– Jingyi chce dobrze. Zaufaj jej. I nam. Nie pozwolimy na żadne głupoty – Artur posyła mu krzywy uśmiech, nadal pstrykając palce Bernika swoimi. W świetle księżyca odcienie ich skóry nie różnią się aż tak bardzo, jak w ostrym solmaryjskim słońcu. Gdyby przymknąć oko, mogliby robić za jedno ciało. Zlepione potem, smarem, poplątanymi kablami – Dobrze wiesz, że nic bez ciebie nie ustalimy. Szczeniak jest twój, bardziej niż żadnego z nas.
– Czasem wydaje mi się, że to ja jestem tym dzikim szczeniakiem – przełyka ślinę Bernard, próbując zignorować to, jak bardzo ma ochotę zwrócić zawartość żołądka na kępkę trawy przed nimi. Czysty tytoń, podobnie jak księżyc, nigdy nie był jego sojusznikiem – A nie zespół.
Artur łapie jego rękę tak na serio, w pełnym uścisku. Schyla się mało płynnym ruchem ku ich załączonym palcom, drapie tępymi zębami kłykcie. Artur nie ma żadnych magicznych zdolności, ale gdyby miał, pewnie byłyby związane z przekazywaniem energii przez dotyk, albo coś w tym stylu. Bernard zaciska powieki, szczękę, pięści, cokolwiek, żeby wyzbyć się tego magnesu, który zawsze przyciąga go do Artura. Tej potrzeby bliskości, która zżera go od środka jak mocny kwas, bo Bernard dobrze wie, że to nie należy do niego. I nigdy nie będzie należało.
– Jesteś najzajebistszym gitarzystą metalcorowym w całym Riftreach, to mogę zapewnić–
Artur przerywa, żeby kaszlnąć raz, dwa, i zacząć nucić jeden z ich pierwszych kawałków. Ten, który pisali tylko we dwójkę, kiedy pora deszczowa zalała San Tubarão i zostali zmuszeni spędzić całą noc w garażu. Słowa, sklepane z kilkunastu poprzednich sklejek myśli, melodia wytarta na kolanach, swąd benzyny i piwa, przepalony wzmacniacz i dwie pęknięte struny. A i H. Tematycznie. Bernard dołącza się, stukając nogą rytm perkusji, który wtedy wybijali na udach i podłodze.
Artur odwraca ku niemu głowę, uśmiecha się tym swoim uśmiechem, którym pewnie zwabił tysiące lasek na zaplecze po ich pierwszych koncertach.
– No i najlepszym przyjacielem, na jakiego można liczyć.
Bernard przełyka ślinę tak mocno, tak głośno, że aż uszy mu się przytykają. Gdzieś w oddali, za płytkimi oddechami i szelestem trawy, szumi ocean. Zimny, nieprzewidywalny, nieprzyjazny.
– Ty też. Moim.
Artur mruży na niego oczy jak zadowolony kot. Podnosi się z krzesełka, które praktycznie składa się w sobie przez nagły ruch. Księżyc prześwietla jego blade, przepalone prostownicą i rozjaśniaczem włosy, jakby były przezroczyste. Cały Artur jest taki na wpół-prześwitujący. Jak duch. Przypomina Bernardowi kalkę albo rybie łuski oglądane pod światło. Dalej są złączeni dłońmi, dziwnie suchymi, bo zwykle kiedy Artur inicjuje kontakt fizyczny, to oboje są przepoceni, oblani piwem, opluci, zakrwawieni.
Bernard pamięta, jak czytał o starych sekwańskich legendach, o czerwonej nitce przeznaczenia, łączącej dwie osoby, pozwalającej znaleźć się bratnim duszom, niezależnie od dystansu. Coś, co fizycznie pokazywało ich więź. Patrząc na swoje pocięte palce, przecinające bladą skórę Artura, myśli, może w innym świecie. Może gdyby ich nić trzymała ich na dystans, a nie przyduszała krtani. Gdyby byli zrównoważeni psychicznie, normalni. Może.
Chociaż i tak wie, że to tylko jego głupia nadzieja. A ona, jak wszyscy wiedzą, umiera ostatnia.
– Wiem – Artur wreszcie rozłącza ich dłonie, żeby wsadzić swoją w skołtunione włosy Bernika – Nie ma nikogo takiego, jak ja dla ciebie.
Artur przeciąga ostrymi paznokciami po skórze głowy Bernarda, palce zacinają się na splątanych kosmykach boleśnie. Chyba syknął pod nosem, ale cholera go wie.
Może i Artur jest ostatnim dupkiem, ale ma rację. Nie ma nikogo, kto by znał Bernarda tak, jak on. Nawet Mathilde nie zdążyła go przejrzeć na wskroś, bo przynajmniej próbuje trzymać pozory normalności. Co prawda to tylko kwestia czasu, ale wciąż. Tylko Artur wie, jak naprawdę nieuleczalnie spierdolony jest Bernik.
Jedyne, co zostało Bernardowi, to zaufać Arturowi. I pozostałym członkom DZIKIEGO SZCZENIĘCIA. Tylko że on im ufa, to przecież jego rodzina, najbliżsi mu ludzie od wielu lat. Więc czemu jego mózg wmawia mu, że musi im zaufać, jakby tego automatycznie nie robił od dekady? Wilk. Pewnie Wilk, jego pieprzona autoagresja i samolubność, egoizm i niewdzięczność. Ból, zmęczenie, nadchodząca pełnia. Wszystko to ten jebany Wilk.
Bernard podnosi się z krzesełka, burczy pod nosem coś w tonie tak. Po czym zwraca frytki do najbliższego krzaka. Artur dalej trzyma go bolesnym uściskiem za włosy, dzięki czemu nie ląduje twarzą w zawartości własnego żołądka. Tak, to ostatnia jakkolwiek składna myśl Bernarda, muszę im zaufać.
I don't wanna be caught on the wrong side
I don't wanna be
cut
Pełnia jest bolesna. Znaczy się, zawsze jest, ale ta boli jakoś bardziej. Może dlatego, że zespół odprawia go z kwitkiem na poboczu, przed ziejącym ciemnością wejściem do lasu. Żadne z nich nie wysuwa się nawet z busa, tylko machają zza zaparowanych okien, cmokają pomazane szkło, krzyczą stłumionym „do zobaczenia jutro!”. Albo innym, pustym zawołaniem. Bernard żegna odjeżdżające auto środkowym palcem, a ono, jak na zawołanie, klekocze na nierównej drodze.
I don't wanna be
cut
(Wczorajszy koncert poszedł, łagodnie mówiąc, słabo. Bernard, w totalnym delirium przedpełniowym latał po scenie jak poparzony. Dwa razy wyrwał kabel z gitary, zaplątał się w nich tak bardzo, że drugą połowę setlisty spędził, tarzając się po podłodze. Pamięta jak przez mgłę, jak między kawałkami, zaciągając tłum do ruchu, Artur zażartował, że zrobili rytuał czarnej magii na zapleczu i Bernarda opętał demon. Gdzieś pod koniec wylazły mu spomiędzy włosów uszy, więc w sumie całkiem blisko do opętania. Gardło starł sobie całkowicie, chociaż nawet nie wył do mikrofonu, którego stojak rzucił w pewnym miejscu w Jingyi (zwinnie ominęła. Wiedziała). Na encore przeczołgał się do Artura i oplótł rękami jego nogę tak, że zatrzasnął gitarę między sobą a Arturem. Ten skopał go po jakimś czasie w widownię, a ochroniarze wzięli to za rozpoczęcie crowdsurfu (co ostatecznie brzmiało i wyglądało lepiej, niż zwykłe odrzucenie), i wcisnęli go na ramiona tłumu. Generalnie, koncert do dupy. Niby ludziom się podobało, ale Bernard ledwo co zagrał cokolwiek. A po zejściu ze sceny wszyscy sklepali go po plecach, trajkocząc o tym, jak to będzie mu lepiej po pełni. Skleili pocięte palce, rozbitą wargę, wcisnęli piwo w dłoń i zaciągnęli na parkiet.)
Niebo nadal migocze mleczną czerwienią, kiedy Bernard przepycha nogami liście i igły, drepcząc wewnątrz zagajnika. Medwia jest cholernie zimna, nawet w środku lata, a gęsty zapach puszczy i kwitnącego w niej wszystkiego zapycha nozdrza Bernarda na tyle, że kręci mu się porządnie w głowie. Przynajmniej tak tłumaczy zawroty, żeby tylko nie podnosić głowy na czerniejące niebo.
Jak na zawołanie, ból ścina go z nóg, jak tylko ląduje na polanie. Rozwarta paszcza lasu (a raczej jego brak) błyszczy się tym samym srebrem, co ogródek, na którym siedzieli z Arturem jeszcze kilka dni temu. Trawa miesza się z błotem między jego drżącymi palcami. Wilk jest tuż za nim, czuje jego śmierdzący siarką oddech na karku, ślinę, która kapie leniwym tempem na jego ramie. Nogi, zdrętwiałe, nie pozwalają mu się ruszyć. Z głuchym chrzęstem jakby wyłamują się na drugą stronę, stopy wyciągają się w wilcze łapy, wbijają pazury w grząską ziemię. Brzuch przecina pulsujący ból, jakby ktoś trafił w miękką skórę siekierą, wyciągnął wszystko, co ma w środku, żeby znowu to tam wcisnąć, tylko poplątane. Artur jest leworęczny i na osiemnastkę dostał takiego głupiego leworęcznego akustyka, i błagał, żeby Bernik nauczył go podstawowych akordów. Odwrotnie. Nawet kiedy jego ciało wywija się na lewą stronę, mózg nadal myśli o Arturze. Coś ciągnie go za włosy, podnosi głowę, wymusza spojrzenie w błyszczący dysk pełni. Śnieżnobiały, jak pościel u Mathilde. Zawsze nieskazitelnie czysta. Jej kuchenne blaty też są białe. Stół, biurko, szafki przy łóżku. Sterylne, jak w szpitalu.
Wilk spycha Bernarda na bok, przydusza twarz w błoto tak, że Bernard wciąga do płuc mokrą ziemię, a nie powietrze. A potem to już nic nie pamięta.
Pierwszy oddech, który bierze po przebudzeniu, jest wodnisty. Na tyle, że znowu wciąga w płuca więcej płynu niż powietrza i krztusi się, charczy jak astmatyk. Z jękiem odpycha się od grząskiej gleby, odwraca tak, żeby leżeć na plecach. Wilgoć jest wszechogarniająca, co oznacza jedno. Padało. Kilka kropli uderza go w twarz, kiedy bierze łapczywe oddechy. Korekta — nie przestało padać. Albo znowu zaczyna. Bernard cały czuje się lepki od tego deszczu, błota, wilgoci, wszystkiego. Przeciąga rękę po twarzy, przeciera oczy. Ma coś słodkiego za zębami.
Niebo jest tak samo szare, jak kiedy zespół wysadził go przed lasem. Bernard spogląda na swoją dłoń, wciąż zawieszoną w powietrzu, i z gardła, ostatnią resztką sił, wyrywa mu się krzyk.
Ręka jest zbryzgana krwią. Ciemną, gęstą. Podciąga się na łokciach, wygrzebuje z błota, które okazuje się nie być w pełni błotem.
Obok Bernarda, w gęstej trawie, sczepione włochatym bokiem z jego biodrem, leży ciało. Zbroczone posoką, rozwodnioną deszczówką, rozrzucone na pół polany wygląda bardziej, jak jeden z abstrakcyjnych obrazów, które tak uwielbia Mathilde, niż scenę zbrodni.
Jeleń jest, a raczej był, dość młody. Jego poroże nadal pokrywa miękki mech, nie sięga dalej, niż na dłoń. Zwierzę patrzy pustym wzrokiem w zachmurzone niebo. Wygląda, jakby poddało się bez większej walki. Wilk lubi się znęcać, ale i tak okolica i ciało nie wyglądają na zbytnio poturbowane, względem wszystkiego. W sumie nie dziwota, Wilk musiał być przynajmniej dwa razy większy od jelenia, nawet jeżeli ten był bliżej dorosłości, niż dalej.
Bernarda przeraża, jak bardzo go to wszystko nie obchodzi. Jeszcze kilka pełni temu po przemianie musiał zaliczyć przynajmniej dwa ataki paniki i wszystkie inne symptomy stresu pourazowego w zestawie (najlepiej na raz). A teraz, wpatrując się w czerwoną aż po łokieć rękę i wnętrzności porozrzucane w trawie, nie czuje praktycznie nic. Oprócz zmęczenia. Mimo tego, że dopiero się obudził, to przeklęte zmęczenie ciąży mu ramiona i ciśnie za oczami.
Wilk musiał kogoś zabić, przynajmniej nie zrobił kotleta z człowieka. Tylko z jelenia.
Bernard przeciąga włosy ręką, żeby chociaż na chwilę przestały wpadać mu w oczy. Nie potrafi powstrzymać wzdrygnięcia, bo ruchem wklepał jeszcze więcej krwi w loki. No cóż. I tak będzie musiał wziąć prysznic, jak wróci do hotelu.
Tylko pytanie, jak wróci. Pieszo? Cholera wie, gdzie jest. Jak daleko od najbliższej drogi, jakiejkolwiek cywilizacji, a co dopiero miasta. Może jeżeli jego telefon nadal działa mógłby napisać do kogoś z zespołu… albo chociaż menadżera ich trasy. Może on byłby bardziej chętny do pomocy. Cholera wie, jak bardzo szczeniaki upiły się po spotkaniu. Pytanie tylko, czy z żałości, czy w triumfie. Bernik chciałby powiedzieć, że nie wie, co byłoby lepsze. Ale dobrze wie. Ma tylko nadzieję, że spotkanie nie było zbyt informacyjne.
Po wymacaniu zbroczonej krwią i deszczówką trawy na mniej-więcej oślep (bo przez oczy, wciąż zamglone snem, posoką, wszystkim możliwym, ledwo widzi), udaje mu się znaleźć, wciśnięty w kępę chwastów, wepchnięty między dwa kamienie, potężnie poturbowany telefon. Dobrze, że załatwił sobie starszy model, zdecydowanie trwalszy niż nowsze smartfony. Ale mimo obiecanej niezniszczalności, telefon jest w gorszym stanie. Pęknięty ekran, odstająca tylna klapka, dziwne wgniecenie przy zielonej słuchawce, jeszcze dziwniejsze i większe przy czerwonej. Czy Wilk próbował zjeść telefon? Nie to, że odpowiedziałby na pytanie Bernardowi. Teraz, zadowolony z siebie, wymęczony, drzemie jak przedszkolak po wycieczce na plac zabaw. Bernik rzuca okiem na poturbowane zwierzę, a raczej jego szczątki, tuż za swoim ramieniem. Niezły kurwa plac zabaw.
Trzy nieodebrane od Sanjiego. Pięć SMSów od matki. Dwa od Artura. Na czacie zespołowym jakby wybuchła bomba. Spokojnie pięćdziesiąt wiadomości. Albo więcej. Plus przy cyferce nie zwiastuje nic dobrego. Bernard przeskakuje po czacie, dopóki jego uwagi nie łapie coś, co mrozi mu krew w żyłach. Jakby nie było mu wystarczająco zimno, w deszczu, porwanych ubraniach, na obcej polanie. W obcym kraju.
Bernard wciąga w płuca (które wydają się wyschnięte i zmięte jak rodzynki) powietrze. Głęboki oddech wcale nie pomaga. Żebra bolą, jakby spadł na niego fortepian z trzeciego piętra. Albo wyżej.
Nie wie czemu, ale ma ochotę wpaść we wręcz dziecinną histerię. Tupać, krzyczeć, rzucić się na ziemię i tarzać, jak wtedy, kiedy matka ubierała go w drapiące falbanki i zaciągała do kościoła. Serce zacisnął kolczasty drut, wciskający się w mięso, sączący krew, tak podobną w kolorze i zapachu do tej czysto zwierzęcej, która zdążyła zaschnąć warstwami na skórze Bernarda. Jakby tak spojrzeć na martwego jelenia, to wcale tak bardzo nie różnił się od niego. Wyrwany z codzienności przez dziwny przypadek, poprzednie życie skończone nagle, krew rozbryzgana wszędzie, krew, której nie zmyje nawet najmocniejszy detergent. Nie odważyłby się powiedzieć na głos, że żelazo smakuje lepiej na języku, niż warstwy środka dezynfekcyjnego.
Bernard rzuca okiem na zwłoki raz jeszcze. Krew straciła skondensowany kolor, zmieszana z deszczówką, a mętną sierść poczęły pokrywać muchy i inne insekty, wyczulone na świeże mięso pozostawione same sobie. Padlina, zostawiona na pastwę losu i robactwa, zepchnięta na drugi plan. Tak, w sumie Bernard czuje, jakby wcale nie było mu tak daleko od jelenia.
Chciałby wycedzić przepraszam w stronę zwłok, cokolwiek, co mogłoby upozorować skruchę, ale jedyne, co mąci jego głowę i ciało to złość. Złość zmieszana z żałością, z wrażeniem, jakby całe życie krzyczał do ściany, a ci za nią pukali jedynie w posadzkę, szukając pochodzenia dźwięku gdzie indziej.
Bo DZIKIE SZCZENIĘ, nieważne czy to idea pojona przez Wilka, czy jego samego, należy, należało do Bernarda. Zbudowane na jego idei, z jego krwi i kości, potu i łez. Zaborczość kuła, jak nóż wepchnięty pod gardło, ale przecież miał być o co zazdrosny, prawda? Zespół zaczął się od niego. DZIKIE SZCZENIĘ było trochę jak jego golem, jeżeli Bernard byłby czarodziejem. Jego konstrukt. I fakt, potem dołączyły do konstruktu inne osoby, bo kto chciałby to robić samotnie?, i samo znaczenie SZCZENIĘCIA się rozwinęło, ale to wciąż była w pewnym sensie dość personalna rzecz dla Bernarda.
Bo Bernard nigdy nie miał niczego na własność.
Ojca musiał dzielić z morzem i rybami, matkę ze starymi albumami i wiecznie szumiącym telewizorem. Szkolną gitarę z innymi dzieciakami, których też nie było stać na własny instrument, a jak już nazbierał na swoją, to i ją teoretycznie dzielił, bo lakier z jej pudła zdrapało wiele dłoni przed nim. Nawet Mathilde musi dzielić z tymi jej pieprzonymi wyjazdami i trasami SZCZENIAKA. Zespół zgodził się dzielić, prawda, bo w końcu to zespół, a nie solowy projekt. Ale czy to oznaczało, że mogli podejmować decyzje bez niego? Decyzje tak duże, jak nowe kontrakty?
DZIKIE SZCZENIĘ od zawsze było jak ciało – każde z nich było kończyną, bez której zespół, organizm, nie mógł funkcjonować. Czy mogli tak, ot, odciąć rękę i dalej piąć się w górę? Czy tak wygląda ta cała pieprzona sprawiedliwość? Co zrobił, jaką gafę popełnił na tyle pijany, że zdążył zapomnieć, ale na tyle ważną, żeby teraz jego najbliżsi przyjaciele, nie, rodzina, się na nim odgrywała? A może to zwykły przypadek, jeden z tych, kiedy to z niewiadomej przyczyny, zwykłej niezdarności, niechcący samemu zahaczy się skórę ostrym nożem i poleje własną skórę na blat, żeby wsiąknęła w drewno?
Bernard podnosi się z zapadającej pod ciężarem wilgoci trawy, zaciska szczękę. Musiał ją zaciskać od jakiegoś czasu, bo zęby bolą go tak, jakby zablokował ją sobie już dawno temu. Pociąga nosem. Deszcz, krew, spływają mu po twarzy, policzki pieką od płynów. Deszczu. Na pewno deszczu. Odblokowuje telefon, wysyła na grupę pinezkę, chociaż nogi niosą go gdzieś wprzód, z dala od polany.
Bernard rzuca zza ramienia ostatnie spojrzenie na znikającą na horyzoncie dziurę w lesie. Rozdziawioną paszczę, pozostałość po nocnej masakrze. Drzewa i kamienie wokół martwego cielska tworzą półkole, zbroczone kroplami krwi w liniach, od których można by odmalować sekunda po sekundzie, jak przebiegła cała konfrontacja. Chociaż z tej odległości nie widać groteskowej pozycji jelenia, jego poroże, nadal młode i nie w pełni wyrośnięte, sterczy między wysoką trawą, jak fragment ogrodzenia pod napięciem, albo znak ostrzegający przed wypadkiem na drodze. Bernard spogląda na dłoń, ściskającą telefon tak mocno, że cała drży z napięcia. Tak, gdyby był samochodem, dawno byłby poturbowany i nie do naprawienia. Z wyszczerbionym lakierem, wgnieceniami i rdzą zżerającą wszystko, co możliwe. Na zewnątrz i w środku. Nie mógłby zaufać własnemu autopilotowi, bo to on, ale prowadzący nim kierowcy też ewidentnie nie wiedzieli, co robią.
Bernard położył wszystko na stole. Po Wilku oddał DZIKIEMU SZCZENIĘCIU wszystko, bo sam nie potrafił, nie potrafi uwierzyć, że nad sobą zapanuje. Oddał im lejce, bo, kurwa, ufa im, tak? Powinien ufać. Nie możesz nikomu ufać, wyrywa się gdzieś z głębszych warstw jego świadomości. Ewidentnie po tej pełni Wilk nie był syty, chociaż owca (jeleń) nie skończyła w jednym kawałku. Nie możesz ufać im, sobie, ani nikomu innemu. Wszyscy i tak cię zostawią. Jesteś sam.
Bernard spogląda za ramię jeszcze raz, ten ostatni raz. Polany już nie widać, zniknęła za gęstą mgłą i warstwami drzew. Rzuca okiem na telefon, na przeczytaną wiadomość, ale brak jakiejkolwiek reakcji, czy odpowiedzi (oprócz bezsensownego kciuka w górę, wysłanego przez Artura). Wraca myślami do wieczoru sprzed kilku dni, do bez ciebie nie będziemy o niczym decydować, do nie ma nikogo takiego, jak ja dla ciebie.
Kiedy prawie trzy godziny później na skraj lasu podjeżdża van z Sanjim za kierownicą i Ruh tuż obok, nikim więcej, Bernard spluwa za ramię. Ruh wciska w jego dłonie dawno zimną kanapkę ze stacji benzynowej.
– Nie działały im grzałki – Ruh szczerzy niewinny uśmiech i wraca do grania na telefonie – i zgubiliśmy się po drodze.
– Nie zgubiliśmy się, tylko Bernik przesłał lokację w środku lasu, i nawigację zesrało – rzuca przemęczonym głosem Sanji. Na czerwonym świetle odwraca się praktycznie całym ciałem, żeby wbić spojrzenie w ramię Bernarda. Przynajmniej tak mu się wydaje, bo ten nie zamierza patrzeć mu w oczy. Woli skupić się na obrzydliwie rozmiękłej kanapce, która na pewno leżała kilka dni na półce, a nie, tak jak mówiło opakowanie, była zrobiona tego samego dnia – Sorki za… wszystko.
– Mhm – Bernard wbija wzrok w niezmiennie szary horyzont, upstrzony zielonymi lasami, które co jakiś czas zjadają pojedyncze domy.
– Naprawdę, to wszystko zdarzyło się totalnym… przypadkiem – Wzdycha Sanji, gdy wszystkich podrywa czyjeś trąbienie. Musieli stać na zielonym jakiś czas. Rusza autem z impetem, przez warczenie silnika ledwo słychać jego głos – Mieliśmy ci powiedzieć, dopiero jak wrócisz. Artur zjebał. Przepraszam za niego. Ale musisz mi zaufać. Nam zaufać. Że to naprawdę nie było celowo.
Zaufać. Bernard bierze głęboki oddech, zatrzymuje powietrze w ustach, dopóki nie zaczyna kręcić mu się w głowie. Może, jakimś cudem, ten jeden raz w życiu, Wilk ma rację. Bernard nie chce przyznać mu racji, ale teraz, patrząc na szepczących między sobą Sanjiego i Ruh, na gęste od deszczowego ołowiu niebo, na krew wciąż za jego paznokciami, w głowie zostaje mu tylko skrawek myśli. Może Wilk ma racje. Może Bernard jest sam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz