15 maja 2024

Od Virgila do Seymoura

On nie wygląda jak ten Seymour.
Skarbie, nie widziałaś go wcześniej.
Ale widziałam plakaty. Przecież on jest muzykiem, wilczurku. Heavymetalowym. Wiesz, jak tacy wyglądają? Na pewno nie noszą spinek do mankietów.
Wiem, ale wiem też, że niektórzy moi studenci nie przypominają miłośników literatury.
Nie udawaj, jakby cię nie zaskoczył.
Ależ skąd, kochana, słyszałaś, jak go przywitałem?
Może coś ukrywa?
Virgil czy Seymour?
Nie wiem, oboje. Jestem prawie gotowa uwierzyć, że przyprowadził nam na szybko kogoś innego niż tego muzyka.
Cóż… Ktoś podmieniony nie pachniałby tak Virgilem.
Tak, też to zauważyłam.
Valerius, tak samo jak Vi mogący doskonale zrozumieć szeptaną rozmowę rodziców w kuchni, zbyt pewnych tego, że zachowują się dostatecznie cicho, zakrztusił się łykiem wody, przynosząc jedyną korzyść z tragicznego komentarza, Virgil zacisnął dłoń w pięść, Seymour zerknął na braci z lekkim zmieszaniem.
— Mamo! Tato! — Rzeźbiarz odchylił się nieco na krześle, starając się brzmieć swobodnie, jakby niczego nie usłyszał i wcale ich nie poganiał, a równocześnie chcąc stanowczo przerwać te dywagacje. — Przyjdziecie czy nie?
Rozmowa momentalnie się skończyła, mama odkrzyknęła, że już zaraz. Były czarodziej złapał łagodnie wilkołaka za łokieć.
— Coś nie tak?
Vi posłał mu ciepły uśmiech. Poza tym, że rodzice węszą wokół nas?
— Wszystko w porządku — odparł, przykrywając jego dłoń własną. Muzyk również się uśmiechnął i rozluźnił. Może później mu o tym powie.
Rodzice wyszli z kuchni z Magią na przedzie, trzymającą otwarte wino oraz talerz ze świeżym chlebem, tata szedł tuż za nią, swym lekkim uśmiechem wyrozumiałego profesora przełamując dość twardy wyraz twarzy matki. Niósł drewnianą deskę, na niej zaś ustawił ceramiczną misę z parującym gulaszem wołowym. Vi usilnie próbował nie myśleć o tym jak o ostatnich chwilach spokoju przed burzą. Milczenie Valeriusa, charakterystyczne dla jego momentów zamyślenia i kombinowania, wcale tego nie ułatwiało.
Wino wypełniło kieliszki, choć mama zapatrzyła się nieco dłużej na ładnie ułożone włosy Seymoura, gdy ten dziękował za uprzejmość polania mu trunku i już Vi myślał, że szyjka butelki ucieknie znad szkła, pierwsza katastrofa zostanie zaliczona, ale w końcu obyło się bez zmieniania obrusu. Val standardowo preferował sok, w końcu stuknęły sztućce, misa z gulaszem nieco opustoszała i… cisza. Lekko niezręczna, wypełniona odgłosami jedzenia i niepotrzebnie przedłużająca się. Virgil powstrzymał westchnienie.
Zaczęło się. Bo rodzice mogliby przejść do normalnej pogawędki, zagadnąć własnych synów o coś, lecz nie, mama lubiła te pierwsze chwile przy stole oglądać ukradkiem partnerów Virgila, czekać, by zobaczyć, czy pierwsi się odezwą, czy będą unikać wychylania się. Widział wystarczająco dużo razy tę taktykę, Vi nie zamierzał tego ciągnąć, spróbował się odezwać.
— Wyśmienite jedzenie, Lorenzo — uprzedził go Seymour. Lorenzo podniósł wzrok, zerknął na Magię, ta jednak nie zareagował jakkolwiek. Pewnie, że ją to nie ruszyło, potrzebowała dużo więcej, żeby uznać, że nowy partner najstarszego syna jej się podoba i ta kulturalna jego część nie jest tylko jakąś przykrywką dla zdegenerowanego drania, chcącego wykorzystać to dobre, wilcze serce. Wilkołak wiedział, co mama myśli przez swoje uprzedzenia o Seymourze i zastanawiał się, jak łączy je ona teraz z rzeczywistością, w której siedzi przed nią człowiek prezentujący i zachowujący się jak dostojny szlachcic.
Tacie szło to nieco lepiej, uśmiechnął się do muzyka. Virgil przypomniał sobie jego zdziwienie i niepewne wygięcie kącików ust, gdy Seymour powiedział do niego „panie profesorze” w przedpokoju. Ukrył swoje rozbawienie przy przeżuwaniu kolejnej łyżki gulaszu.
— Cieszę się bardzo, że ci smakuje — odparł Lorenzo. — Gulasz to pożywne jedzenie…
— I łatwo je zrobić — wtrąciła się mama, nie odrywając spojrzenia od swojego jedzenia. Vi usiadł prościej, nieco spięty.
Magia zabrała się za dokładniejsze badanie terenu.
— Albo kociołek — ciągnęła konwersacyjnym tonem, z którego nie dało się wyczytać groźby sprawdzianu na ocenę. — Wszystko, co można ugotować w dużym garze, jest najlepszym rozwiązaniem, jak się cała rodzina zjeżdża.
— Tak, wtedy jest trochę… — zaczął ponownie tata.
— Dziesiątka wilkołaków. — I przerwała mu znów Magia, jakby nic nie powiedział, co Lorenzo skwitował jedynie skromnym uśmiechem. Vi już wielokrotnie dochodził do wniosku, że z anielskim spokojem jego ojca trzeba było się po prostu urodzić. — Dom staje się pełny rozmów, sierści i szczekania. Małe pole bitwy. — Zaśmiała się cicho pod nosem, popatrzyła swymi szarymi, przenikliwymi oczami na Seymoura. Mężczyzna wytrzymał jej spojrzenie swobodnie, jakby nawet nie wyczuł wyzwania.
Virgila zaczynał śmieszyć fakt, że mama próbowała odkryć w muzyku jakąś awersję do wilków, tym muzyku, który pierwszy leciał do głaskania jego wielkiego, czarnego łba, choć nie było to też takie niezrozumiałe. Nie bez powodu od pokoleń jego rodzina składała się praktycznie wyłącznie z wilkołaków, postrzegających świat w nieco inny sposób od przedstawicieli ras pozbawionych dokładniejszych zmysłów czy tych przyjmujących różne zwierzęce formy. Oszczędzało to potrzeby tłumaczenia pewnych specyficznych, typowych dla wilkołaków kwestii, które mogły ostatecznie budzić niechęć. Albo kryzysu z zaakceptowaniem siebie, bo chciało się być dobrym chłopakiem, który stara się nie być ogromnym i futrzastym problemem dla swojego partnera.
Mama znała historie jego przeszłych relacji, to jej właśnie bardzo często wypłakiwał się, próbując uspokoić złamane serce i przez to jej troska objawiała się ten dziwny, nauczycielski sposób przepytywania Seymoura, podchodzenia z uwagą i rezerwą do niego. Vi powstrzymał chęć ujęcia byłego czarodzieja za rękę, ucieszenia się po raz kolejny, że w tym temacie jego Księżyc był nie do zagięcia.
Seymour uśmiechnął się do Magii.
— Bardzo miło brzmi spędzanie świąt w takim licznym gronie.
— Och, jest niezwykle miło — wciął się błyskawicznie Valerius, łobuzerska nuta w głosie zaniepokoiła — w szczególności gdy rozmowa zaczyna dotyczyć Vi i…
Virgil nie dał mu dokończyć, chwycił talerz z chlebem, podsunął go bratu.
— Valerius, próbowałeś chleba? — zapytał, posyłając wymowne spojrzenie bratu. Napchaj sobie gębę nim i siedź cicho. — Tata pewnie sam piekł.
Najmłodszy przy stole zerknął na pieczywo, potem na brata, znów na pieczywo i wziął bez słowa kromkę, unosząc zaczepnie kącik ust. Virgil był bardziej niż pewien, że to jeszcze nie koniec walki z nim.
— Najlepszy w końcu taki, prawda? — odparł Lorenzo, a Seymour zerknął na swego wilka, wilk zerknął na niego i ciepłe wspomnienie tamtego spotkania w mieszkaniu rzeźbiarza odżyło w pamięci. Mama przeskoczyła uważnym wzrokiem między nimi i zobaczyła tylko szczere uśmiechy. Zmrużyła nieznacznie oczy.
Znów zajęli się gulaszem, póki Magia nie znalazła słów, podjęła nowy temat.
— Seymour — były czarodziej od razu skupił swoją uwagę na niej — a ten twój… zespół… Vox Metallica?
Mężczyzna skinął głową, niespeszony jej zawahaniem przy próbach zrozumienia, jak ten człowiek jedzący właśnie przy jej stole może być gitarzystą, a nie wiolonczelistą.
— Powinieneś zobaczyć kolekcję plakatów Vi — mruknął prędko Valerius. — I rysunków.
Virgil kopnął brata pod stołem, w szafirze jedynie coś błysnęło, Seymour nie dał się zupełnie rozproszyć.
— Jak wam idzie na tej scenie muzycznej? — dokończyła.
— Dobrze, ciężką pracą i zgraniem całego zespołu osiągamy sukcesy. Nasz manager, Norbert Goldworthy, genialnie radzi sobie z organizacją zespołu, a muzyką zajmują się razem ze mną profesjonalni muzycy w pełni oddani swojej pasji.
Vi sięgnął po wino. Ciekawie, ile baczności kosztowało Seymoura zamienienie słów „pierdolone nadistoty” na „profesjonalnych muzyków”.
— I wszyscy się z tego utrzymujecie? — zapytała Magia.
— Sława cię nie przytłacza? — dorzucił w tym samym momencie Lorenzo. Rodzice spojrzeli po sobie, Seymour przetarł łagodnie usta serwetką, bez zająknięcia radząc sobie z oboma pytaniami.
— Nigdy nie robiliśmy tego dla wielkich pieniędzy, chcieliśmy tworzyć dobrą muzykę we właściwym towarzystwie i ten cel się nie zmienił, a ze sławy staramy się korzystać w rozsądny sposób, nie głupiejąc przy tym. Dla mnie i tak jednym z największym jej plusów okazał się fakt, że mogę ugościć Vi we wystarczająco dużym mieszkaniu.
Wilkołak uniósł głowę, popatrzył w bok, natrafił na wpatrzone w niego, ukochane oczy. Czy rodzice też zauważyli w nich miłość?
Patrząc po ich reakcji, na razie przeżywali własne zdziwienie.
— Masz na myśli, że… — Magia przekrzywiła głowę, wymieniła spojrzenia z Lorenzo — po przemianie?
— Tak, może spokojnie przechodzić między pokojami i łóżko jest wystarczająco duże.
Lorenzo wyglądał na rozczulonego, a mama, jakby chciała się rozluźnić, ale nie mogła.
— Dobrze słyszeć, że Virgil ma taki drugi, przyjemny kąt — odparł tata.
— Nie masz alergii na sierść? — dopytała Magia.
— Nie mam i lubię jej nadmiar w mieszkaniu — odpowiedział Seymour, całkowicie poważnie biorąc pytanie, wybijając kolejny oręż z ręki zawziętej pani dyrektor.
Było widać, że mama weszła w tę rozmowę z bardzo konkretną wizją tego, jak się ona potoczy i teraz potrzebowała dłuższej chwili, by dotarło do niej, że rzeczywiście wszystko może być w porządku Seymourem, a jej syn nie daje się znów zmanipulować. W końcu każda wcześniejsza pogawędka z jego partnerami nigdy nie wchodziła na tematy związane z przemianą Virgila, wilkołak bardzo często je szybko ucinał, nie chcąc zmuszać nikogo do tłumaczenia swoich awersji. W rezultacie mama zawsze posyłała mu to lekko smutne, zabarwione współczuciem spojrzenie, na które nie wiedział, jak reagować. Teraz jednak jej wzrok był zwrócony na Seymoura, a surowość dyrektorki pomału dawała się ugłaskać tym delikatnym uśmiechom i ładnej mowie, która, swoją drogą, była nie mniejszym zdziwieniem dla Vi, niemającego dotąd okazji usłyszeć jej w praktyce. Brzmiała równie naturalnie w ustach muzyka, co siarczyste przekleństwa czy zmyślne wyzwiska.
Virgil dostrzegł, jak Valerius poprawia się na krześle. Cholera.
— Ja rozumiem, że dorosłe życie, te sprawy — szczeniak nachylił się nad stołem — ale ja jestem do tego bardzo ciekaw, kiedy zaczęliście się sobą nawzajem interesować.
— Val — warknął starszy z braci.
— Właściwie to słuszna uwaga — rzucił dość luźno tata, nieświadom braku niewinności w słowach syna. — Z chęcią bym się dowiedział, jak to się w ogóle zaczęło.
— To było kawałek czasu przed Yule, co? — podsunął Val. Jeśli w gardle Seymoura ugrzęzło jakieś wahanie bądź zaskoczenie, były czarodziej przełknął je szybko.
— Na Yule…
— Val — przerwał mu jeszcze szybciej Virgil, piorunując brata wzrokiem, jakby mógł wcisnąć z powrotem jego pytanie do tej wiecznie szczekającej gęby, szybko posprzątać rozlane mleko — to jest nieco bardziej skomplikowane.
— Przed Yule? — Vi przymknął na chwilę oczy, wziął głębszy wdech, słysząc ostrożny ton mamy łączącej fakty. — Czy wtedy rozmawialiśmy o Seymourze?
Seymour zmarszczył lekko brwi, spojrzał przelotnie po wszystkim wilkołakach, na Virgilu zawieszając dłużej szafirowe oczy.
— Co się stało na Yule?
— Nic takiego… — spróbował wybrnąć, uroczo-irytujące parsknięcie Valeriusa mu przeszkodziło.
— Była mała afera o ciebie — odparł młody bez zbędnych ceregieli, bawiąc się przy wprowadzeniu zamętu w spokojną rozmowę. — Vi nie chciał nam powiedzieć, z kim się widuje.
— To wtedy jeszcze tak nie wyglądało — bronił się rzeźbiarz.
— Ale już wtedy byłeś zakochany, prawda?
— Valerius!
Magia wkroczyła do akcji, Virgila skarciła za podniesienie głosu, Valeriusa za droczenie się z bratem przy stole, gdy w domu jest gość, Lorenzo ją poparł, ich uwaga przeniosła się na wywracającego oczami młodszego syna. Vi zapadł się głębiej w krzesło, bo przecież nie tak chciał opowiedzieć o tamtej kłótni muzykowi, zdecydowanie nie tymi słowami, a już na pewno nie przez Valeriusa. Martwił się o reakcję Seymoura.
Jakże bezpodstawnie.
Mając chwilę oddechu od trzymania fasonu przed starszymi Moerisami, były czarodziej pozwolił sobie na cień psotnego uśmiechu błądzącego po wargach.
— Byłeś? — powiedział cicho. Val przegrywał właśnie z jakimś argumentem ojca.
Virgil, doskonale świadom swych uczuć, które wywoływał w nim od tak dawna Seymour, doskonale świadom zauroczenia, z którego on wykwitły, mógł w miarę łatwo prześledzić ścieżkę swego serca, lecz ten słodki, uwielbiany przez niego uśmiech i pytanie sprowadził koherentne, wilcze słowa to rumieńca i przeczesania włosów dłonią.
— Tak — mruknął. — Albo blisko tego. To znaczy, nie byłem pewny, ale wiesz, chciałem…
Seymour szturchnął go łagodnie kolanem.
— Długo się z tym kryłeś.
Virgil odszturchnął, zostawił nogę tuż przy muzyku.
— Przyganiał kocioł garnkowi — odparł z uśmiechem.
Sytuacja przy stole nieco się uspokoiła, Valerius coś przebąknął pod nosem, umilkł, lecz wcale nie wyglądał na pokonanego, rodzice wrócili do kończenia swoich porcji gulaszu, a spojrzenie mamy stało się bardziej zaintrygowane niż surowe.
— A co ty robiłeś na Yule, Seymour?
— Poleciałem do rodziny do Thornhaven.
W czasie, gdy Magia szukała nazwy miejscowości w pamięci, Lorenzo zdążył ją sobie przypomnieć prędko na swój sposób.
— Bardzo ładny kawałek literatury pochodzi z tamtych terenów — powiedział, na co były czarodziej skinął głową, w pełni rozumiejąc zamiłowanie pisarzy do niepokornego, chłodnego morza rozbijającego się o klify i skłaniających do refleksji, deszczowych ciemności. Tacie aż się oczy błyszczały, gdy słuchał opisów Seymoura.
— I tam też… — zaczęła mama.
— Wilki mają gdzie biegać — dokończył były czarodziej, nawet jeśli nie do końca o to chodziło. Był po prostu kolejny sposób przekonania Magii, że Seymour ma wszystko, czego Virgil mógłby potrzebować. — Ani mój ojciec, ani brat nie mieliby z tym problemu.
— Przyzwyczajenie do dużych przestrzeni? — zapytał Valerius.
— Trochę tak.
Starszy z braci pokręcił ostrzegawczo głową, ale Val kontynuował niezrażony cokolwiek, do czego próbował doprowadzić.
— Vi pewnie często korzysta z twojego mieszkania, żeby móc się spokojnie przemieniać.
— Cóż, u mnie ma więcej miejsca, więc go nawet do tego zachęcam.
Valerius dokończył spokojnie swój sok, po czym popatrzył łobuzersko na Virgila. Jego uśmiech mógł wyglądać całkowicie przyjaźnie tylko dla tych, którzy go nie znali.
— To dlaczego właściwie się jeszcze nie przeprowadziłeś? — rzucił luźno.
Vi wcięło, Seymour uniósł nieco brwi, Magia chyba przygotowywała kolejną naganę dla Valeriusa, że mówi o poważnych sprawach i nie powinien się w to mieszać, lecz to Lorenzo ostatecznie uratował resztę rodzinnego obiadku, zmieniając temat.
— Otworzyłbym tę bombonierkę, wiecie?


Rodzice zostali w końcu pożegnani, Valerius usłyszał ostatnie groźby od brata, taksówka dowiozła pokładających się przez lekkie zmęczenie na sobie mężczyzn pod znajomy budynek. Seymour zdjął tylko buty i spinki, po czym skierował się do kuchni, a wilkołak poszedł jego śladem, z ciepłym uśmiechem przyglądając się, jak ten szlachecki chłopak ustępuje miejsca swej luźniejszej, bardziej rozczochranej odsłonie. Odmówił piwa, za to muzyk pociągnął ze świeżo otwartej butelki długi łyk.
— Chyba poszło dobrze, nie? — Dłoń zmierzwiła starannie ułożone włosy, już i tak trochę rozwalone przez ocieranie się o wilczą skroń. Seymour westchnął, oparł się plecami o blat, zapatrzył gdzieś w bok. Virgil prawie słyszał jego myśli i analizy każdego słowa, które padło, które mógł powiedzieć, lecz nie przyszło mu do głowy wystarczająco szybko. Vi podszedł, łagodnie pogładził żebra muzyka, a gdy ten skupił na nim swój wzrok, posłał mu uśmiech.
— Seymour, moja mama nigdy nie zaprosiła od razu żadnego z moich byłych na kolejne spotkanie — wyznał, patrząc w szafir. Były czarodziej nie musiał kłaść dłoni na jego talii, wilcze ciało samo wiedziało, że potrzebuje zrobić jeszcze krok, znaleźć się bliżej. Głos nabrał głębi uczucia, oczy zakochanego błysku. — Mówiłem, że będzie świetnie i że zobaczą w tobie te same cudowne rzeczy, co ja. — Zamilkł na chwilę, czekając, aż jego słowa odbiją się w obliczu Seymoura, aż napięcie przejdzie w spokój. Dopiero wtedy pozwolił dłoniom sięgnąć kołnierza koszuli, szarpnąć za niego zaczepnie. — Poza tym, kto by się oparł takiemu przykładnemu paniczowi? — wymruczał, w końcu słysząc parsknięcie śmiechem swego czarodzieja. Czoła oparły się o siebie, usta przelotnie musnęły.
Westchnął, prawie zapominając o własnych troskach związanych z wojowaniem z rodziną. Pozostawione bez odpowiedzi, prowokacyjne pytanie brata wywołało u niego grymas.
— Ale Valeriusowi ukręcę kark.
Wywołana zgoła innym wspomnieniem o młodszym bracie zmiana w muzyku była subtelna. Palce mocniej zaciśnięte na talii, uśmiech zmieniony w łagodną linię ust, piwo odstawione na blat. Seymour stanął prościej, przesunął wyżej ręce, by móc opuszkami przebiec po wilczym karku, zahaczyć nimi o ciemne loki. Chłodna od butelki skóra znaczyła lewą stronę szyi śladem delikatnego mrowienia.
— Seymour? — szepnął zatroskany, dostrzegając melancholię z szafirowym spojrzeniu, lecz były czarodziej nie odpowiedział. Dłonie wspięły się wyżej, powoli, wręcz ostrożnie, jakby ta chwila była krucha podobnie do płatka śniegu, ujęły śniade policzki, a Virgil poczuł się trzymany w najczulszych objęciach, z odjętym ciężarem zmartwień i utulonymi emocjami.
Seymour nie pocałował go nagle, ale dech mimo to gdzieś uciekł, gdy wargi okazały się tak subtelne w pieszczocie, kochające, mogące swym ciepłem przegnać wdzierający się pod ubranie chłód zimy. Składały mu obietnicę, której treść rozumiał przez urocze migotanie tatuaży i lgnące do niego ciało czarodzieja, która zdawała się próbować sięgnąć w przeszłość i objąć całą daną im przyszłość, im dłużej i głębiej w pocałunku zatracał się Seymour, a Virgil wraz z nim. Gorzkawy posmak chmielu w ukochanych ustach upajał go mocniej, niż gdyby sam skosztował piwa.
Odpłynął, zaś jedynym, co zdołało sprowadzić go z powrotem, był głos jego Księżyca.
— Myślę, że tak bym cię pocałował w tamto Yule przy pierwszej gwiazdce — powiedział cicho, kciukami muskając wilczą twarz. Vi uniósł z ociąganiem powieki. — Gdyby sprawy nabrały dla nas sensu nieco szybciej.
Nakrył dłonie byłego czarodzieja własnymi, uśmiechając się przez kwitnące w sercu ciepło po spełnieniu się marzenia, które zostało porzucone w śniegowych zaspach zeszłej zimy.
— Chciałem, żebyś mnie pocałował przy pierwszej gwiazdce — odparł, a Seymour bez wahania znów się nachylił, odpowiadając na jego dawne życzenia jeszcze raz, i kolejny, nieśpiesznie nadrabiając minione święta.


Wilki nie zostały stworzone do zgrabnego przemieszczania się po lodzie. Te cztery łapy za szybko się rozjeżdżały we wszystkie możliwe kierunku, równowaga stawała się przyjemnym wspomnieniem i tylko kwestią czasu było, aż wielki łeb spotka się niezdarnie z gładką taflą. I chociaż Vi jeździł po lodowisku oczywiście w swej ludzkiej formie, bardzo często w jego wyobrażeniach poczynania wilka niewiele różniły się od tych chaotycznych prób utrzymania się na dwóch nogach. Naturalnie poprawiało się to, odkąd Seymour zaczął mniej go trzymać i zachęcać do samodzielnej jazdy z pewną asekuracją, którą Vi może wykorzystywał przez jedną połowę czasu tak, jak powinna być ona wykorzystana, a przez drugą po prostu lubił być łapany w objęcia byłego czarodzieja, ale nadal zdarzały się momenty, gdy płuca mówiły mu stanowcze „stop”, bo one już ciężko pracowały przy bieganiu po parkach, na łyżwiarskie wygłupy się nie pisały, ostrza chybotliwie zatrzymywały się gdzieś pośrodku lodowiska, Virgil zaś dochodził do wniosku, że jednak zdecydowanie robi coś wbrew naturze.
I wtedy czuły słuch wyłapywał pogodny, szczerze ucieszony śmiech, wilkołak podnosił głowę, mimowolnie się uśmiechał, a łyżwy na powrót stawały się jednym z najlepszych sportów, ulubionym zajęciem weekendowym, idealnym rozruchem, bo przecież był z nim Seymour, ten łobuz i cierpliwy instruktor w jednym, który sprawiał, że wszystkie te ciężkie próby ogarnięcia jeżdżenia po lodzie stawały się warte każdego czarodziejskiego uśmiechu. A jeśli matka natura miała rzeczywiście coś przeciwko wilkom na lodzie, to Vi zamierzał dopilnować, by jej zasady uległy zmianom. Ktoś musiał złapać Seymour w berku na łyżwach.
Muzyk gładko odepchnął się od tafli, zostawiając starającego złapać oddech Virgila samego, prześmignął kawałek, zgrabnym hamowaniem i półobrotem znalazł się znów przodem do niego. Wilkołak westchnął z lekkim uśmiechem.
No tak. Ktoś musiał próbować złapać Seymoura w berku na łyżwach. Powinien mu założyć opaskę na oczy. I zatyczki do uszu dać. Może wtedy miałby jakieś szanse.
Kręcili się tego dnia jakoś dłużej po lodzie, wieczorem już praktycznie pustym, ale trochę lepiąca się do zgrzanego ciała bluza i nadchodzące zmęczenie jazdą wcale nie zachęcały do zaprzestania zabawy, a troskliwie pytania muzyka Vi zbywał przelotnym całusem w policzek, mówiąc, że dobrze się czuje, niech zostaną jeszcze trochę. Niech Seymour się śmieje i cieszy i da swemu wilkowi upajać dźwiękami tej radości. Ale tego nie musiał dopowiadać, to błyszczało się w metalicznych oczach.
— I co teraz? — krzyknął Virgil do drugiego mężczyzny, zerkając wymownie na boki, gdzie nie było blisko barierki ani wytatuowanej ręki, tylko on i lód. Seymour wyszczerzył się do niego, rozłożył zachęcająco ramiona na boki, wilkołak nie miał wątpliwości, w jaką stronę to zmierza.
— Chodź do mnie, Vi!
Rzeźbiarz prychnął, pokręcił głową, jakby decyzja nie została już przez niego podjęta. Wolał jeździć, mając jakieś wsparcie tuż obok, lecz strach, który kierował takim myśleniem, skutecznie znikał, gdy jego Księżyc w swym łyżwiarskim ubraniu, ze ślicznym kucykiem jasnych włosów i jeszcze śliczniejszym uśmiechem wołał do niego, a wilkołakowi nie pozostawało nic innego, jak się ochoczo posłuchać.
Ostrza niepewnie przesunęły się po lodzie, wpierw jedna noga się odepchnęła, trochę mniej stabilnie druga, Vi przesunął się na przód, a czekający na niego Seymour zdecydowanie pomagał mu trzymać się zasady, by patrzeć przed siebie. Kolejne stuknięcie łyżew, odważniejsze, może za szybko jak na wilcze gusta prowadzącego go do byłego czarodzieja, lecz ten tylko zachęcił go do kontynuowania.
— Seymour — rzucił nieco napiętym głosem, zaśmiał się nerwowo. — Bo ja nie wyhamuję.
— Nie musisz, złapię cię — odparł pokrzepiająco.
Vi nie był pewien, kto właściwie złapał kogo, gdy wreszcie się zbliżył, bo z jego punktu widzenia to on wyciągnął się po dłonie Seymoura, jak tylko znalazły się w ich zasięgu i przyciągnął się do muzyka, łapiąc go jak krawędź bezpiecznej przystani, która zaraz wysunie mu się spod palców. Wtulił się mocno w byłego czarodzieja, ignorując delikatne obroty ich dwójki, rozjeżdżające mu się łyżwy i uciekającą równowagę.
Nie chciał pociągnąć za sobą Seymoura, ale to wyszło instynktownie i w jednej sekundzie cieszył się, że to on leci na plecy i zamortyzuje upadek muzyka, a w następnej magia subtelnie obróciła oba ciała i nagle leżał na piersi mężczyzny, starającego się ukryć ciche stęknięcie, a jego ramiona ciasno oplatały wilkołaka, trzymały blisko, chroniły.
— Seymour! — Vi wyplątał się z objęć, otworzył szerzej oczy. Zawisł nad ukochaną twarzą walczącą ze zbolałym grymasem, oparłszy dłonie po bokach głowy muzyka. — Głupku! — Nie wytrzymał, chwycił jednak jego policzki, pocałował przepraszająco za swoją niezdarność, pocałował z wyrzutem za podłożenie się. — Nic ci nie jest? Coś cię boli? — zapytał, skacząc wzrokiem po mężczyźnie.
Seymour zdawał całkiem obojętny na to, co zaszło, otoczył znów Virgila ramionami, przegarnął ciemne loki, uśmiechając się.
— A ciebie? — Vi pokręcił głową, usiadł na lodzie, pociągnął za sobą muzyka. — To mnie też nie.
Wilkołak przyglądał mu się krótką chwilę w niedowierzaniu, nim rzucił się na szyję Seymoura i uwiesił się na niej stanowczo, wyciągając z wytatuowanej piersi śmiech.
— Jesteś niemożliwy — szepnął, rozczulony troską byłego czarodzieja.
Dłonie pogładziły jego plecy znajomym dotykiem.
— Lubię być duszonym w zamian za bycie niemożliwym.
Vi nie pozostało nic innego, jak się roześmiać i darować sobie przemówienie do rozsądku swego Księżyca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz