17 maja 2024

Od Dantego do Bashara

— Oczy przed siebie.
— Zbyt pięknie wyglądasz na naszych treningach, żeby to było takie łatwe.
Bashar zaśmiał się, pokręcił głową, Dante zaś, starając się dzielnie kłusować po wyrobionym śladzie wokół maneżu, posłał lekarzowi swój charakterystyczny, zawadiacki półuśmiech, nim w końcu się posłuchał, poprawił ustawienie głowy, spoglądając ponad uszami Pączka. Zebrał zbyt luźną wodzę, trochę chwiejne przyłożył łydkę, kasztanek zareagował prychnięciem i pokłusował nieco żwawiej.
Nie było łatwo się nauczyć jazdy konnej w tempie, w którym sobie tego życzył, zrozumiał to prędko przed ogrom podstawowych porad, których musiał się trzymać, by stabilnie wysiedzieć w siodle i pewnie prowadzić wierzchowca, lecz nie przeszkadzało mu to ani trochę, gdy Bashar tak łagodnie zapewniał go, że nauka potrwa tyle, ile potrzeba, zaś lekarz będzie przy nim przez cały ten czas. Mimo to przodował wśród innych świeżych jeźdźców, a działo się tak nie tylko dzięki silnej determinacji, ale i tej wrodzonej zwinności, nadludzkiej gracji oraz zmysłowi równowagi lepszemu od wielu osób. Ciało szybciej przyzwyczajało się do anglezowania, szybciej łapało rozluźnienie, dla wyrobionych boksem mięśni i wampirzych genów szlifowanie takich umiejętności było znajomym terenem.
Co naturalnie wciąż znajdowało się daleko od perfekcji.
— Dante, podjedź do mnie — zawołał do niego Bashar.
Syren usiadł w siodło, kasztanek załapał sygnał do zwolnienia, przeszedł do stępa, podbijając nieco jeźdźca.
— Słyszałeś, Pączek? — Poklepał wierzchowca po szyi. — Pan doktor nas woła, a pana doktora się trzeba słuchać.
Nadal pokracznie wychodziło mu prowadzenie konia we właściwym kierunku, w szczególności gdy ten zaczynał interesować się porzuconą niedaleko Bashara torbą ze smaczkami, lecz w końcu stanął grzecznie przy instruktorze.
— Poprawny dosiad jest jedną z najważniejszych rzeczy dla jeźdźca — zaczął lekarz, układając schodki do wsiadania blisko przednich nóg Pączka.
— Mówiłeś.
— Tak, ale nie powiedziałem ci, co powinienem widzieć, gdy patrzę na ciebie ze środka — odparł, wchodząc na schodki, by móc swobodnie sięgnąć głowy syrena. — Chcę móc poprowadzić przez twoje ucho, bark, biodro i staw skokowy prostą linię, a żeby tego dokonać, musisz pamiętać… Dante?
Dante potrzebował zamrugać, przywołać składność umysłu, sprawnie rozproszoną przez Bashara dokładnie ilustrującego swoje słowa. Dłonią płynnie przesunęła się po wyimaginowanej linii, subtelnie pomknęła przez biodra i ustawiła poprawnie piętę.
Odchrząknął, uśmiechnął się lekko, zapewniając, że wcale nigdzie nie uciekł myślami.
— Słucham uważnie.
Bashar również się uśmiechnął. Ale bardziej figlarnie.
Ułożył dłoń na górze syrenich pleców, przejechał nią w dół, a Dante wyprostował się jak czempion ujeżdżeniowy.
— Na pewno? — zapytał lekarz, przekrzywiając głowę.
— Igrasz ze mną — skomentował syren.
Nie dostał odpowiedzi, jedynie cmoknięcie w policzek i przelotne poprawienie gumki na warkoczu.
— Dwa kółka w takim ładnym dosiadzie poproszę.
Syren zrobił te dwa kółka, jadąc tak, jakby dłoń Bashara ani na moment nie odsunęła się od jego ciała.
Po jeździe Pączek został rozpieszczony upragnionymi smakołykami, Dante łagodnym pogładzeniem twarzy przez swego doktora oraz pochwałą za jego dzielne starania w siodle i niewiele więcej mu tego dnia do szczęścia było potrzebne. Uprzątnęli stajnię po sobie, chwilę porozmawiali ze stajennym, a potem skierowali się do ku przystankowi autobusowemu, silne ramię wisiało przerzucone przez lekarskie barki, szczupła ręka oplatała wąską talię krawca.
Dante akurat opowiadał jakiś żart z dzisiejszej jazdy, gdy wzrok pobłądził przypadkowo po zielonych padokach stajni, zauważył znajomego gniadosza.
— Bucefał zawsze był taki przyjazny dla innych koni? — rzucił powątpiewająco, przyglądając się, jak wierny koń Bashara pieszczotliwie skubie się po grzbietach z nieco wyższym, o jasnym umaszczeniu wierzchowcem.
Lekarz spojrzał zdziwiony.
— Raczej dominujący i trzymający dystans — odparł. Siwek machnął łbem, podszedł krok bliżej do swego towarzysza. — Widziałem, że go ten inny koń zaczepia, ale że w końcu przestał na niego kłaść uszy…
Uśmiech wypłynął na syrenią twarz, Dante przyciągnął mężczyznę bliżej siebie.
— Dał radę go obłaskawić, uparciuch.

୨💙୧

Pierś jakoś bardziej wysunęła się do przodu, pyszny uśmiech nie schodził z ust, krok odznaczał się sprężystością zwycięzcy, gdy Dante wspinał się po stopniach klatki schodowej, w dłoni ściskając ostrożnie torebkę z piekarni. Wparował do mieszkania, drzwi z nieprzyjemnym hukiem zatrzasnęła się za nim, nawet pochylający się nad torbą piknikową Bashar wystosował w niego karcące spojrzenie. Z trudem je jednak utrzymał, ciekawsko doszukując się w jego twarzy przyczyny żywego zachowania. Krawiec dopadł do niego biegiem.
— Zgadnij, komu zwinąłem ostatnie ciasto jagodowe sprzed nosa. — Nie dał mu pierwszemu dojść do słowa, unosząc papierową torebkę, szczycąc się swoją zdobyczą.
— Komu? — Bashar wyprostował się, pozwolił przyciągnąć się za talię, nie opierając się władczej dłoni.
— Wiśniewskiej. — Głos opływał chełpliwością, oczy popatrywały chciwie na ukochane wargi, coraz bliżej znajdujące się jego własnych. — Stałem przed nią kulturalnie w kolejce, poprosiłem grzecznie o ciasto, a ta jak się oburzyła, że specjalnie po to ciasto z Wojtusiem poszła, taki kawał, czyli wiesz, te kilka minut spacerkiem od kamienicy, po drodze jej na pewno dysk wypadł. I tak biadoli, jak barbarzyńsko ją potraktowano, wiedźma jedna. A ja — zaprezentował doktorowi swój zabójczy półuśmiech — nie mogłem oczywiście znieść takiej zniewagi, więc nachyliłem się nad nią, głęboko spojrzałem w oczy i powiedziałem, że mój ukochany ze swoim wspaniałym gustem doceni to ciasto zdecydowanie bardziej, niż przeorane podniebienie zrzędliwej, kłapiącej sztuczną gębą baby.
Lekarz nie wytrzymał, parsknął śmiechem, dźwiękiem bezcennym.
— Zatkało ją totalnie, nawet zapomniała mnie tym swoim wypłoszem poszczuć — ciągnął Dante, próbując się samemu nie roześmiać. — Więc oczekuję teraz buziaka w nagrodę za pokonanie Wiśniewskiej.
Bashar, wciąż nie mogąc wydusić z siebie koherentnych słów przez rozbawienie, pokiwał głową, stanął na palcach, a syrenie usta spotkały się z nim gdzieś w połowie drogi, rozchylając się dla niego i dla urywanego śmiechu. Na ten krótki, słodki moment, Dante zapomniał, czym tak właściwie się uśmiali, cóż takiego zrobił, o czym myślał, i czy w ogóle, zanim jego ulubiony doktor go pocałował.
— Sprawdzałem jak dojechać do tego parku — odparł Bashar, z ociąganiem odrywając się od krawca. — Musimy wziąć…
Ten uśmiech, który nie zwiastował niczego dobrego, zawłaszczył sobie miękkie usta raz jeszcze, uciszył je.
— Ja dokładnie wiem, jak tam dojedziemy.
Bashar zrozumiał przekaz od razu. Przymknął oczy, westchnął, choć kąciki ust pozostały wygięte w górę.
— Jedziemy rowerem.
— Jedziemy rowerem. — Chaotyczna, dzika iskra zatańczyła w błękicie, Dante figlarnie przygryzł lekarską wargę.

୨❤️୧

Różowa strzała gnała wzdłuż ścieżki rowerowej, pchana do przodu niezachwianą wytrzymałością boksera, która zamiast kończyć się szybciej przy dodatkowym obciążeniu, wydawała się podwajać swoje zdolności. Dante, mając Bashara tak blisko siebie, ze smukłą piersią przyciśniętą do pleców, ciasno oplatającymi go ramionami, głową opartą tuż przy barku, był gotowy podbijać same krańce świata na dwukołowcu.
Wjechali pod most, syren zawył głośno, śmiejąc się na dźwięk własnego echa, na odwracających się na niego przechodniów. Zerknął przelotnie przez ramię.
— Trzymasz się, Kochanie?
— Najmocniej jak potrafię. — Lekarz poprawił uchwyt. Dante nie wiedział, jak ma swemu ukochanemu zakomunikować, że raczej nie rower wyciska mu dech z płuc.
Chciał się odezwać ponownie, spojrzał za siebie, gdy ostrzeżenie mężczyzny zwróciło jego uwagę we właściwym kierunku.
— Dante!
Obejrzał się na drogę. Piesi właśnie przechodzili przez ścieżkę, grupka pięciu osób, którą syren rozproszył w dwie części, nie zamierzając się w żadnym momencie zatrzymać.
— Gdzie leziesz?! — Krzyknął do nich, agresywnie wyrzucając rękę w powietrze. Krawiec roześmiał się, opuścił powoli dłoń, czule przykrywając nią wbite w jego ciało lekarskie palce, pocierając je kciukiem.
— Jednak potrafisz jeszcze mocniej.

୨💙୧

Motyl przeleciał mu przed nosem, zatańczył nad kierownicą, umknął ku polnym kwiatom, zostawiając w spokoju dopiero co przybyłą na łąkę dwójkę. Powolne cykanie kół roweru zlewało się z tym wydawanym przez owady, pogłębiając beztroski charakter tego miejsca, najdalszego zakątka parku, jeśli nie nawet znajdującego się poza jego oficjalnymi granicami. Słabo wyjeżdżona ścieżka prowadziła ich do jawiącego się na horyzoncie dębu, rozłożystego, okrytego soczystą zielenią liści. Dante odetchnął pełną piersią, powiódł spojrzeniem po spokojnej okolicy odkrytej całkowitym przypadkiem. Za każdym razem, gdy zapuszczał się na polanę, nie spotkał ani jednej żywej duszy, dzięki czemu była czymś wyjątkowym i personalnym dla niego. Cudowna kryjówka, której malowniczością mógł rozpieszczać w wolne, letnie dni Bashara.
Jego miłość, mając w końcu okazję się rozluźnić po szaleńczym rajdzie przez miasto, odnalazł miłe zajęcie w skubaniu guzików ciemnoniebieskiej koszuli podarowanej ostatnio przez niego syrenowi. Najpierw ledwo je poluźnił, zaraz rozpiął dwa czy trzy guziki, wkradł się delikatnym dotykiem na rozgrzaną skórę. Lekarz sięgnął żeber, połaskotał lekko. Dante prychnął, wyginając się w bok, uciekając mimowolnie od pieszczoty.
— Spieprzymy się z tego roweru.
— Wcześniej jakoś ci to nie przeszkadzało — wytknął mu Bashara, zaprzestał jednak swej zabawy, wtulił się mocniej w szerokie plecy. Dąb nagle za szybko znalazł się blisko.
Damka wyhamowała ostrożnie, krawiec zsunął się z siodełka, silnymi dłońmi przytrzymał kierownicę, by jego ukochany mógł wygodnie zsiąść. Lekarz zgrabnie wylądował na ziemi, wyciągnął z koszyka torbę, rozejrzał się lepiej.
— Pięknie tutaj jest.
Dante pochwycił wzrokiem Bashara na tle sielskiej natury, ten władczy profil rozjaśniony słońcem, włosy uroczo rozwiane na ciepłym wietrze, wyprostowaną, pewną posturę, jedyną, której wypatrywał wśród tłumów.
— Przepięknie — przyznał, bodajże nie o tej samej rzeczy mówiąc.
Mądre, rubinowe spojrzenie zwróciło się w jego stronę, usta obdarzyły pogodnym uśmiechem, i czy ten dzień od początku był tak ciepły, czy on po prostu nie zdołał jeszcze ochłonąć po pedałowaniu? Musiało chodzić o pedałowanie, gdyż serce wciąż dziwnie niespokojne było, oddech jakiś płytki. Uśmiechnął się pod nosem. Kogo on oszukiwał, przecież zawsze chodziło o Bashara.
Piknik rozłożyli szybko, koc legł w chłodnym cieniu drzewa, zapach słodkich, świeżych owoców zawrócił w głowie, gdy kolejne, niewielkie pudełka ukazywały pokrojone kawałki. Bidon z lemoniadą wylądował najpierw w syreniej dłoni, zaspokoił spragnione gardło, potem padł gdzieś na kratkę. Zdobyczne jagodowe ciasto plastrami rozkładało się przy wyłożonej zawczasu egzotycznej książce, zbłąkana pszczoła zakręciła się nad jednym i drugim, w końcu w koniczynie dostrzegła ciekawszy kąsek.
Bashar zdążył rozsiąść się na kocu, przekładał jedzenie, przesuwając je bardziej na brzegi, co by starczyło miejsca do siedzenia. Dante przykucnął za nim, łapczywie wciągnął go między swoje ramiona, głowę oparł na obojczyku. Westchnął, prawie sennym ruchem odwrócił usta ku policzkowi, ukochał go powolnym, przeciągniętym w czasie całusem. Czy lato zawsze było tak upajające?
— Zaraz wracam — wyszeptał, i już go nie było, już truchtem mknął do upatrzonego wcześniej kłębowiska polnych kwiatów, wiedziony nieprzerwaną ochotą dogodzenia swej miłości.
Od kiedy Bashar oświecił go w istnieniu języka kwiatów, tego subtelnego sposobu przekazywania wiadomości, który jego ukochany rzeczywiście brał sobie do serca, syren próbował dobierać bukiety wedle tych właśnie znaczeń. Lekarz uczył go poszczególnych treści ukrytych w płatkach, jedne miał już lepiej przyswojone, inne nieco gorzej.
Niektóre było prościej zapamiętać, jak, o ironio, niezapominajkę, której nazwa mówiła sama za siebie. Dante schylił się, zerwał kilka okazałych gałązek, nostalgicznie cofając się do czasów, gdy jedyne czego pragnął, to wyprzeć doktora z pamięci, wymknąć się uczuciom zaciskającym się coraz mocniej na duszy i powrócić do swego dawnego życia, jakby nic się nie wydarzyło. Teraz trzymał w dłoni świeże łodyżki, ich głębokim, niebieskim kolorem chcąc przekazać zapewnienie o prawdziwej miłości, takiej, której nie śmiałby się nigdy wyzbyć.
Słoneczniki były bardziej zwodliwej natury. Coś było z ich wysokością, nie mógł skojarzyć, co przekazywały te wysokie, lecz był święcie przekonany, że niskie, trochę karłowate, skrywające się pośród reszty kolorowej brygady, były znakiem adoracji. Tej miał dla Bashara nieprzebrane ilości, przejawiające się w rozmarzonych spojrzeniach, pełnych szacunku i oddania, w ruchach dłoni, pełnych uczucia i uwielbienia. Bez wahania porwał kwiat, dołożył go do niezapominajek.
Jego wymagający nauczyciel niewątpliwie nie byłby pocieszony faktem, że wiedza z tego zakresu symboliki koloru tulipanów wywietrzała mu z głowy od ostatniej lekcji, jednakowoż jedną barwę świetnie rozpoznawał – czerwoną. Ulubiony kolor Bashara, może nie wystarczająco głęboki, lecz i tak sprawnie świadczący o miłosnej pasji, jaką żywił do niego jego syren. Tych kwiatów nazbierał najwięcej, przyozdobił całość długimi pasmami trawy i białą koniczyną, wisienką na torcie skrzętnie złożonej wiadomości, która prosiła o rozmyślanie nad jego osobą, ni mniej, ni więcej.
Wyprostował rękę, przyjrzał się z daleka dobranym w bukiet roślinom, poprawił płatek słonecznika. Lekkie skinienie głową uznało kompozycję za godną jego lekarza, więc skierował się z powrotem do niego, gdzieś po drodze krzyżując ich spojrzenia. Kąciki ust zawadiacko uniosły się, widząc, jak jego miłość kosztował truskawki, popatrywał to na syrena, to na ściskany w dłoni prezent. Dante odchrząknął, uklęknął niczym ślubujący rycerz przed księciem, zaś ukochany rubin nabrał jakieś wstrzymywanej drapieżności.
— Moja najsłodsza miłości. — Uśmiech lekarza się poszerzył, podbródek uniósł po królewsku, aż syren musiał nabrać głębiej tchu. — Czy przyjmiesz ten oto skromny podarek od oddanego ci po wieki kochanka i pobłogosławisz mnie przyjemnością posłuchania twego głosu?
Bashar poświęcił przelotną uwagę kwiatom, pobieżnie doceniając urok barwnego bukietu, wbił się wzrokiem w filuterny błękit, który nie tracił nic ze swej zadziorności, nawet klęcząc. Jedynie pierś zdradzała syrena, niezbyt rytmicznie się unosiła, gdy spoglądał tak na pana swego serca, w całej swej majestatyczności i zgrabności podnoszącego się w górę, by móc paść wprost w jego objęcia. Bashar zarzucił mu ramiona na szyję, pchnął truskawkowym pocałunkiem w trawę, napierając na niego całym ciałem, domagając się silnego uścisku, dłoni pragnących zagarnąć sobie jego talię i gładkie plecy. Bokserskie ramię pochwyciło w pasie ukochanego, przycisnęło go do piersi, ujmując doktorowi z siły upadku. Ledwie poczuł głuche uderzenie o ziemię, myśli ciesząc jedynie urokiem niemej zgody, wargami pożądającymi go namiętnie, czule. Jak wydawać by się mogło, człowiek niezdolny winien być tak całować, lecz jego miłość właśnie tak robił, jakby sama ziemia z niebem się trzęsła z oburzenia na każde pokonujące znane granice miłowania, kochliwe muśnięcie jego warg.
— Wezmę to za tak — wymruczał Dante, czując, jak Bashar oddalił się na odległość ciepłego oddechu, pogładził pobliźniony policzek.
— Pamiętasz, na której stronie skończyliśmy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz