TW: myśli samobójcze.
Seymour wzdrygnął się, otworzył zaspane oczy, niewiele mu to dało. Potoczył półprzytomnym wzrokiem po skąpanej w nocnych ciemnościach sypialni. Chwilę zajęło mu zrozumienie, gdzie się znajduje, dlaczego jest ciemno i co mu przeszkadza. Chłód. Wspinał się po nagim barku, gryzł w odsłonięte plecy, chwytał bose stopy i nic nie robił sobie z tego, że czarodziej instynktownie zwinął się w kłębek, próbując ogrzać własne ciało.
Seymour uniósł się na łokciu. Kołdry nie miał nawet co szukać – już dawno jej nawet nie wykładał, poduszki trzymał chyba tylko dla ozdoby, całkowicie powierzając wygodę swego snu wilczemu ciału.
Oczy po chwili zaczęły przyzwyczajać się do przemożnego mroku i Seymour dostrzegł wyciągnięty kłąb ciemności, przelewający się przez krawędź łóżka. Virgil, do tej pory wylegujący się wygodnie na materacu, musiał przekręcić się przez sen – wilcza głowa opadła na podłogę, zaczęła ściągać za sobą resztę ciała. Przednie łapy tkwiły w górze, wyciągnięte pod zabawnym kątem, tylne sterczały w jakiś nielogiczny sposób i tylko ogon zdawał się spoczywać spokojnie na posłaniu.
— Co za buła — mruknął pod nosem Seymour, nie potrafiąc powstrzymać czułego uśmiechu cisnącego się na usta.
Usiadł, wyprostował się, wyciągnął dłonie. Łagodny szafir zbudził się głęboko w piersi, rozświetlił tatuaże, spłynął wartkim strumieniem w stronę palców. Wilcze ciało, ta przytłaczająca góra mięśni i futra, stało się nieważkie, uniosło lekko znad podłogi. Ostrożnie, by nie zbudzić swego pluszaka, Seymour skierował go nad miękki materac, powoli opuścił, pozwalając mu zapaść się w zasierścioną pościel. Vi zaskomlał coś przez sen, oblizał nos, wierzgnął nogą. Przekręcił się na drugi bok, łapy przelotnie machnęły w powietrzu, Seymour zaś czekał, pozwalając mu wybrać sobie wygodniejszą pozycję. I gdy Vi instynktownie zagrzebał już swój ciepły, rozespany nos gdzieś w okolicach jego dłoni, Seymour przysunął się, całym ciałem wtulił się w powódź czarnej sierści. Połaskotało w policzek, czarodziej zaśmiał się cicho, gdy Vi znów poruszył się, tym razem zwijając w ciepły i puchaty kłębek, otaczając swym rozgrzanym ciałem czarodzieja. Ten zaś przymknął oczy, westchnął błogo, obejmując wilkołaka ramieniem.
Po co komu kołdra, gdy jego wilk był taki ciepły.
Pogoda robiła się coraz cieplejsza i milsza, aż prosiło się, by skorzystać z wolnych dni i wyskoczyć kawałek za miasto. Seymour co prawda lubił miasto, jego wygody i widok, jaki roztaczał się wieczorem, gdy leciało się na miotle ponad bryłami wieżowców, lecz potrafił docenić również i piękno przyrody, szczególnie gdy ta zbudziła się już do życia, tknięta ciepłem późnej wiosny.
Tamtego dnia niebo zbudziło się bez ani jednej chmurki, a słońce żeglowało spokojnie po pustym błękicie, uśmiechając się do ludzi, kładąc zajączkami między koronami drzew. Ściółka pachniała przesychającym mchem, szyszkami i żywicą, trochę wilgotną korą, trochę połamanymi patykami. Wąska ścieżka prowadziła między starymi drzewami, wydeptana po części przez zwierzęta, po części przez tych, którzy nie bali się zniknąć w leśnej kniei na cały dzień, podzwaniając wypchanym plecakiem.
Plecak Seymoura nie był jakoś nadmiernie wypchany, mężczyzna nie przewidywał dalekiej wyprawy, więc główną część bagażu stanowił koc i prowiant. I do tego komplet ciuchów, wraz z butami, wszystko akurat w rozmiarze Seymoura, ale nie dla niego.
Czarny kształt przemknął równolegle do ścieżki, mignął między drzewami, by zaraz rozpłynąć się w leśnej zieleni. Poruszał się bezszelestnie, prując z nadnaturalną prędkością i tak łatwo wtapiając się w tańczące w gęstym poszyciu cienie. Seymour uśmiechnął się, zerknął za masywną sylwetką, poprawił spoczywający na ramionach plecach.
Virgil lubił pobiegać sobie w swej pluszowej formie – nabierał wtedy licznych, wilczych cech, a jego zainteresowanie tym, co działo się w lesie, zaczynało wykraczać poza zwykłe podziwianie zieleni i słuchanie odległego śpiewu ptaków. Początkowo Vi krygował się trochę, kręcił wokół tematu, gdy Seymour zaproponował im wspólną wycieczkę w zieleń, lecz szybko okazało się, że muzyk nie ma nic przeciwko biegającemu wśród drzew wilkowi, więc gdy tylko oddalili się od tej bardziej uczęszczanej części, Vi zrzucił ubrania i czmychnął w knieję, merdając swoim czarnym ogonem.
Przez pewien czas Seymour słyszał wokół siebie tylko leniwy szum liści i ćwierkanie ptaków, a rozgrzane słońcem powietrze zdawało się cudownie nieruchome, równie rozleniwione, co i sam muzyk. Wtem krzaki z boku zakołysały się gwałtownie, a spomiędzy liści wypadła wielka, czarna bestia.
— Vi, Pluszaku — zawołał Seymour, przystając i rozkładając ramiona.
Virgil w dwóch susach znalazł się przy nim, pochylił łeb, naparł lawiną puchatej sierści na tors byłego czarodzieja. Normalny człowiek chociaż drgnąłby, wystraszony pojawieniem się olbrzymiego stworzenia, ale gdzie, żeby Seymour bał się swojego wilka. Mężczyzna tylko parsknął śmiechem, sięgając wilczych uszu, drapiąc za nimi i głaszcząc sierść tam, gdzie akurat sięgały jego ręce. Vi może i znikał w poszyciu, zajęty jakimiś swoimi wilczymi sprawami, ale wracał do niego regularnie, na przytulasy i głaskanie. Seymour wtulił policzek w miękką sierść.
— Znalazłeś jakieś dobre miejsce?
Vi poderwał głowę, trącił go nosem, zrobił parę kroków w stronę lasu, odwrócił się wyczekująco.
— W takim razie prowadź — odparł Seymour, skręcając za nim ze ścieżki.
Miejsce faktycznie było dobre – odludne, płaskie i pozbawione leżących wszędzie szyszek, lecz osłonięte przed nadmiarem słońca parasolem rzadkich liści. Seymour przystanął, zrzucił plecak z ramion, wyciągnął koc. Materiał okrył mech i trawę, przyjął na siebie prowiant – to nic, że składał się w większości z piwa – a następnie przyjął i samego Seymoura, rozkładającego się na materiale i z lubością ściągającego buty. Mężczyzna otworzył plecak, wyjął poskładane ubrania, wyciągnął w stronę Virgila. Nie odwrócił wzroku, gdy ten się przemieniał, nie krył lekkiego uśmiechu, gdy sięgał po bieliznę.
— Łobuz — mruknął Virgil, zgarniając złożone w kostkę spodnie, lecz gdy przyszło do założenia koszulki, materiał umknął mu spod dłoni, magicznie czmychnął z powrotem do wnętrza plecaka. — Hej!
— Jest ciepło. — Seymour wyszczerzył do niego zęby.
— Poważnie? — Vi pokręcił głową ze zrezygnowaniem, ale odpuścił polowanie na resztę ubrania, też usiadł na kocu, oparł się dłonią o kratkę. — To niesprawiedliwe!
Muzyk westchnął, sięgnął skraju ubrania, jego koszulka dołączyła do tej drugiej w plecaku.
— Teraz lepiej?
Vi parsknął śmiechem.
— Dużo lepiej.
Zajęli się przekąskami i piwem – trzymane w odpowiednim pojemniku, piwo nadal było przyjemnie chłodne i Seymour nie darowałby sobie, gdyby nie musnął Virgila lodowatą butelką gdzieś pod żebra, przerywając mu wypowiedź i śmiejąc się, gdy wilkołak znów nazwał go łobuzem i pacnął w ramię. Przez pewien czas przewalali się na kocu, prawie nie rozlewając piwa, gdy kolejne salwy śmiechu brzmiały w leśnej ciszy. Pachniało ciepłem, leśnym spokojem i beztroską.
— Dobre miejsce na odpoczynek, prawda? — zagadnął Virgil, opróżniwszy do końca zagarnięte Seymourowi piwo.
— Dobre — odparł muzyk, leniwie przekręcając się na plecy. Słońce zaświeciło w twarz, mężczyzna zakrył spojrzenie wyciągniętym ramieniem. — Akurat przed drugą rundą batalii z twoimi rodzicami.
Vi odstawił butelkę gdzieś poza koc, ułożył się tuż obok drugiego mężczyzny.
— Batalii? Na tym obiedzie wcale nie było tak źle. Zrobiłeś na rodzicach naprawdę świetne wrażenie, już ci mówiłem…
— Teraz tak. Ale co będzie potem?
Virgil zmarszczył brwi, poprawił się na kocu. Sięgnął dłonią po ramię Seymoura, uniósł je lekko, spojrzał na byłego czarodzieja.
— Daj spokój – potem też będzie dobrze, pewnie nawet lepiej. Już cię przecież polubili. — Zamilkł na moment, spojrzał uważnie na muzyka. — Seymour? Co się dzieje?
Nie odpowiedział od razu, ważąc coś w umyśle, szukając słów i marszcząc brwi. W końcu spojrzał na Virgila, sam chwycił jego rękę, przyciągnął mężczyznę bliżej.
— Wspominałeś, że rodzice byli średnio zachwyceni wyborem twojego kierunku studiów.
— Mniej więcej. Liczyli na coś poważniejszego.
— Ale odwiedzasz ich, dzwonicie do siebie… Przychodzisz nie tylko na święta, nie?
— Tak, pewnie… — Krótka pauza, Seymour niemal widział, jak zrozumienie pojawia się na twarzy Virgila. — Ty… niewiele wspominałeś o swojej rodzinie.
— Nie bez powodu.
Wiedział, że jeżeli z tego ma być cokolwiek poważniejszego, będzie musiał w końcu otworzyć przed Virgilem tę kryptę i pokazać cuchnącego trupa, którym była jego relacja rodzinna. W sumie nie w pełni trupa, bardziej takiego nieudolnie reanimowanego nieumarłego, bo Nico starał się coś naprawić i posklejać, lecz to, co z tych starań wychodziło, nie przypominało niczego normalnego. Wiecznie zagniewany Cedric, podkurwiony Seymour, pełne napięcia, nienaturalne rozmowy, kręcące się po tematach jak banda saperów po polu minowym, i ten jeden biedny Nico, cały w naciąganych uśmiechach, uważający, że jeśli wszyscy będą wystarczająco długo grać, ten teatrzyk stanie się rzeczywistością. Seymour westchnął, Vi przechylił lekko głowę.
— Mówiłeś, że byłeś w domu na Yule.
— Tak, Nico mnie w końcu zmusił — odparł. — Nie jest tak, że odwiedzam Thornhaven tak rzadko tylko dlatego, że jest na kompletnym wypizdowie.
Vi poprawił się przy nim na kocu. Dłoń rzeźbiarza odnalazła runiczny wzór, stwardniałe od dłuta i marmuru opuszki niespiesznie powiodły wzdłuż jednej z linii. Virgil nie odezwał się, lecz ten jeden gest stopniowo wlewał w serce Seymoura spokój, pozwalał otworzyć je, dać dotknąć fragmentów, które wciąż bolały.
— Wiesz, ojciec się nie denerwuje. Nigdy. Choćby działa się największa chujnia, jemu nawet powieka nie drgnie. Nie podnosi głosu, do wszystkiego podchodzi, jakby to było jakieś pierdolone zadanie z fizyki. — Krótka pauza, Seymour odetchnął głębiej. — Jak się dowiedział, że rzuciłem studia, to się dopiero wkurwił.
— Jak mu powiedziałeś?
— Nie powiedziałem mu. Dowiedział się od własnego księgowego, kiedy okazało się, że nie ma ulgi podatkowej z mojego statusu studenta.
Virgil oparł czoło gdzieś na jego piersi, Seymour nabrał tchu.
— Wspominałem ci, że moja rodzina zajmuje się tworzeniem zaklętych przedmiotów, głównie golemów. To… rzadka specjalizacja. Właściwie to nie ma rodu, który byłby w tej dziedzinie tak samo biegły… I miałby równie długą tradycję. — Seymour zanurzył dłoń w ciemnych włosach, pogładził lekko. — Cóż, urodziłem się jako pierworodny syn rodu o kilkusetletniej tradycji, więc powiedzmy, że ciśnienie, żeby tę tradycję kontynuować, było konkretne. Ojciec dużo czasu poświęcił, żeby uczyć mnie fachu, nawet nie puścił mnie do normalnej szkoły, byle był czas na metalurgię i krystalografię, a nie jakieś tam debilne kolorowanie kwadracików czy naukę historii.
— Nie chodziłeś normalnie do szkoły?
— Nie od razu. Dołączyłem dopiero na koniec podstawówki – akurat, jak już wszyscy się świetnie znali i wiedzieli, na czym polega szkoła, a ja byłem bogatym paniczykiem, który najwyraźniej pozjadał wszystkie rozumy, bo umiałem dzielić w pamięci, nie pod kreską, i jeszcze woziłem się na dojebanej miotle, którą zrobił mi mój tatuś. — Seymour parsknął kpiącym śmiechem. — Od początku byłem najbardziej lubianą osobą w klasie, możesz sobie wyobrazić.
Poczuł, jak ciepłe usta muskają wytatuowane ciernie.
— Dzieci potrafią być okrutne bez powodu — Virgil westchnął. — A gdy poszedłeś do liceum? Było lepiej?
— Trochę. Wiesz, były przedmioty, z których wymiatałem i takie, z których zasysałem – w podstawówce jeszcze chciało mi się cokolwiek nadrabiać, w liceum położyłem już na wszystkim lachę, więc byłem trochę normalniejszy. Poza tym miałem świetną miotłę, wyjebane na zasady i nie miałem oporów, żeby za kogoś zapłacić. W liceum wystarczyło, żebym nie siedział zawsze sam.
— Masz jakichś znajomych z liceum? — spytał z troską Vi.
— Chyba żartujesz. Łączyło nas włóczenie się z piwem po mieście, straciłem z tymi ludźmi kontakt jak tylko poszedłem na studia. — Seymour urwał, westchnął ponownie. — Ze studiów też nikogo nie mam. Miałem indywidualny tok, wiesz, tata się postarał, żebym nie siedział na niepotrzebnych zapchajdziurach, tylko skupił się na konkretach. Więc w każdej grupie zajęciowej miałem innych ludzi, najczęściej ze starszych roczników.
— I… jak długo wytrzymałeś na tych studiach?
— Za długo — odparł cicho.
Mięśnie napięły się boleśnie pod dotykiem, przez pewien czas w powietrzu unosił się tylko szelest liści, ciche westchnienia wiatru. Virgil czekał, ciepłe dłonie łagodnym ruchem gładziły skórę, sprowadzały spokój między turbulentne myśli.
— Wiesz, im dłużej to trwało, tym bardziej nienawidziłem wszystkiego, co było związane z magią. Od początku umiarkowanie mnie to pasjonowało. Jasne, że to fajne, dotknąć metalu i wygiąć go siłą woli, albo zakląć, żeby robił coś super, ale… Jeśli od dziecka ktoś cię do tego zmusza, to wszystko może obrzydnąć. Nawet coś tak zajebistego, jak magia.
— Twój tata bardzo cię naciskał?
— Trochę. — Seymour wzruszył ramionami. — Jak prasa hydrauliczna.
— To trochę mocno.
— Trochę tak.
Vi się przesunął – teraz już nie leżał po prostu obok, z czołem wspartym o jego tors i dłońmi błądzącymi niespiesznie po piersi. Wilkołak przerzucił ramię przez jego bok, wtulił się w niego całym ciałem. Seymour się uśmiechnął, choć w tym uśmiechu próżno było szukać głębszej radości.
— Wiesz, przez wiele rzeczy można przejść, zaciskając zęby. Jak to zaciskanie zębów sprawi, że ktoś bliski się uśmiechnie, to jest generalnie łatwiej. Albo jak widać jakiś koniec tego zapierdolu. — Seymour mocniej objął Vi. — Tylko u mnie nie było widać końca zapierdolu. Patrzyłem na książki do metalurgii i fizyki i myślałem o tym, że tak będzie wyglądało moje życie, do samego końca. A uśmiech u kogoś bliskiego? Wszystko robiłem po to, żeby ojciec się nie czepiał i przestał wtrącać. To musiało w końcu pierdolnąć. Szkoda tylko, że tak późno.
Sam tego żałował. Mógł zająć się muzyką wcześniej, wejść na właściwą ścieżkę, kiedy jego umysł był bardziej plastyczny, nie tracić czasu na zapamiętywanie bezsensownych formułek, które teraz do niczego mu się nie przydawały. Oszczędzić sobie tego powolnego zsuwania się w dół spirali rozpierdolu, długich miesięcy, kiedy coraz więcej rzeczy po prostu wypadało mu z rąk, i myślenia, że nie nadaje się już do niczego.
— Co cię właściwie przekonało? — spytał miękko Vi.
— Rozmowa — odparł krótko Seymour. — Ale jeśli sądzisz, że to była, nie wiem, rozmowa z Zapałką, po której stwierdziłem, że tak, teraz zamiast młotka biorę gitarę, i wszystko było dobrze, to niestety nie. Po tej rozmowie rzuciłem wszystko w diabły.
Poczuł, jak Vi łagodnym, miarowym ruchem gładzi jego plecy. Po chwili zebrał w sobie dość siły, by kontynuować.
— Naprawdę wszystko. Nie poszedłem do dziekanatu, nie poprosiłem o skreślenie z listy studentów. Po prostu przestałem chodzić na zajęcia, przestałem robić cokolwiek, dni spędzałem jeżdżąc sobie autobusami i metrem, pijąc piwo i włócząc się po barach. Parę razy przekimałem się na jakimś przystanku. Dbałem o to, żeby nie wytrzeźwieć, bo gdy byłem trzeźwy, musiałem myśleć o tym, czym się stało moje życie, a nie chciałem tego robić. — Seymour nabrał głębiej tchu. — Zastanawiałem się, co by było, gdybym poszedł pewnego ranka na stację i wkurwił wszystkich. Sprawił, że spóźnią się do pracy.
— Seymour! — Ramiona Vi oplotły się wokół niego z tą cudowną, wilkołaczą siłą, wyduszając powietrze z płuc i sprawiając, że cokolwiek potłukło się wewnątrz byłego czarodzieja, zaczynało wskakiwać na swoje miejsce. — Nigdy tak nie mów.
— Teraz jest już dobrze, Pluszaku — odparł, odwzajemniając uścisk, gładząc miękkie włosy. — Już dobrze. Mam Voxa i mam ciebie. Mam po co żyć.
Trwali tak przez pewien czas, po prostu sycąc się bliskością tego drugiego – Seymour, odnajdując w tym cieple oparcie, Virgil przekazując swoją miłość i uczucia.
— Dopiero potem znalazłem Ignisa i chłopaków — kontynuował, nieznacznie poluźniając uchwyt. — Wiesz, to się może wydać zabawne, bo po prostu poszedłem do baru, jak zwykle, żeby się wziąć i najebać, nie myśleć o niczym. A potem Zapałka wyszedł na scenę i zaczął śpiewać, i powiem ci, wystarczył mu jeden pierdolony wers.
Wrócił myślami do tamtego czasu, do tego przebłysku światła w szarości i półmroku, w którym sam się zamknął, byle tylko niczego nie czuć.
— Nie wyglądał tak, jak teraz. Bardziej jak wieszak na ubrania, chudy jak tyczka, z zapadniętą gębą i spadającymi z tyłka spodniami. Jego gitara mnie zainteresowała, była inna, niż wszystko, co do tej pory widziałem, więc podszedłem bliżej sceny. Poza tym Raam przyciągał spojrzenia, siedział tam z perkusją, do tego był jeszcze Ioannis, on też zawsze ściąga uwagę z tymi swoimi włosami i wszystkim. Było jeszcze dwóch jakichś gości, ale teraz pewnie nawet nie rozpoznałbym ich twarzy. — Seymour wzruszył ramionami. — A potem Zapałka zaczął śpiewać, a ja miałem wrażenie, jakby mi ktoś przyjebał tak, że nastawił mi wszystkie pierdolone gnaty.
Vi znów poprawił się przy nim. Wyciągnął nieco wyżej – teraz to nie on wtulał się w byłego czarodzieja, lecz raczej zamykał go w ciepłych objęciach, gładził rozczochrane przewalaniem się na kocu włosy, miękko całował czubek głowy. Seymour pozwolił się przytulać i głaskać, uśmiechnął lekko, wtulając policzek w wilczy tors.
— Wiesz, bo wy z Dantem to widzicie Zapałkę albo na scenie, albo w studio czy barze, gdzie chłop prycha, irytuje się, pije i daje się ojebać w rzutki czy innego cymbergaja — powiedział Seymour, a jego ton nabrał powagi i szacunku. — Ale jak dzieje się jakiś rozpierdol, to chłop jest pierwszy, żeby pójść i ogarnąć. On nie pyta – po prostu idzie, prosto w to twoje szambo, i wynosi cię z niego na plecach, jakby to był spacer w parku. Mnie też tak Ignis wyniósł. W sumie to każdego z nas wyciągnął z czegoś, z naszego osobistego rozpierdolu. Vox jest taki, jaki jest, bo Ignis jest taki, jaki jest.
— Czułem to, Seymour. W ogóle to da się wyczuć – że łączy was więcej, niż granie w jednym zespole.
— Prawda. — Były czarodziej mocniej oparł policzek o tors Virgila. — Szkoda, że ojciec tego nie rozumie.
— Może potrzebuje czasu?
— Dostał go aż nadto. Od czasów, kiedy klepaliśmy biedę, Zapałka nie dojadał i prawie zjeżdżał nam za kulisami po koncercie, do teraz, kiedy Norbi zajmuje się głównie odmawianiem ludziom, którzy chcieliby, żebyśmy u nich grali.
Gdzieś w oddali zaćwierkał ptak, Seymour mimowolnie pomyślał o Ariecie.
— Tak wygląda moja droga od debila do muzyka — powiedział w końcu. — Nie wiem, co by twoi rodzice powiedzieli, gdyby się o tym dowiedzieli. — Seymour parsknął zrezygnowanym śmiechem. — Pewnie twoja mama nie zaprosiłaby mnie na żaden następny obiad. Jak każdego z twoich byłych.
Poczuł, jak Vi obraca go na plecy. Nawet nie protestował – pozwolił wilkołakowi usiąść mu gdzieś na brzuchu, pochylić się, ująć twarz, gestem tak delikatnym, jakby nie dotykał ciała, lecz kruchego kryształu.
— Seymour — odezwał się, w metalicznych oczach lśniło głębokie uczucie. — Moich rodziców nie obchodzą wszystkie przeboje, które miałeś w życiu, co by to nie było. Ich obchodzi to, że mnie kochasz i chcesz dla mnie dobrze. A tego są oboje pewni.
— Ty też tak myślisz?
— Tak — odparł miękko. — Bez względu na to, jak wygląda twoja relacja z ojcem i bratem, bez względu na to, jak wyglądała twoja przeszłość, kocham cię takiego, jakim jesteś i nic tego nie zmieni.
— Nawet, jak jestem debilem, który porzucił sensowną pracę, żeby napierdalać w gitarę?
— Nie jesteś debilem — powiedział Vi twardo. — Jesteś moim Księżycem, zdolnym muzykiem i nigdy nie mów o sobie źle.
— Ale to prawda.
Vi pokręcił głową.
— Mówisz o mężczyźnie, którego kocham, a ja nie pozwolę go obrażać — Vi nachylił się, na moment Seymour stracił wątek, uciszony miękkością ciepłych warg. — Nawet tobie, Seymour.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz