17 czerwca 2025

Od Seymoura - Tęczowe Runy (I)

Seymour przysiadł na jakimś przydrożnym pniu, w przypadkowym miejscu swojej drogi donikąd. Słońce nie wyznaczało żadnej specjalnej pory, okolica nie ujmowała urokiem, on sam nie czuł się zmęczony, przynajmniej nie fizycznie, na nikogo nie czekał, a już na pewno nikt nie czekał na niego. Młody mężczyzna westchnął.
Nikt nie rozpoznałby w nim Maga Kręgu. Prosta koszula, ciemniejsze spodnie, wysokie buty, mocne i okute, by daleko dało się w nich zajść, do tego płaszcz, mający chronić przed kaprysami pogody – może to jego błękitna barwa zwróciłaby uwagę, lecz nic więcej. Odzienie pozbawione było ozdób i charakterystycznych elementów, i jedynie wprawne oko dostrzegłoby porządne, rzemieślnicze wykonanie, ukryte w mocnych ściegach. Jeśli ktoś zaś obdarzony byłby widzeniem niedostrzegalnego, mogłoby ujrzeć pojedyncze nitki magii wplecione tu i tam, czyniące płaszcz lekkim, lecz ciepłym i kompletnie nieprzemakalnym, a tę niewielką torbę – pojemną ponad miarę, ważącą nie więcej, niż wiecheć słomy.
Seymour przegarnął dłonią włosy, wpatrzył się w przypadkowy punkt na drodze, ponownie westchnął.
Pamiętał, jak ojciec uczył go magii. Wpierw tej, o której ludzie myśleli, gdy mówili słowo „magia” – uczył się telekinezy, transmutacji, zaklinania przedmiotów, uzdrawiania, kontroli żywiołów, palety przeróżnych zaklęć, po trochu z każdej z dziedzin, bo, jak mówił ojciec, przyszły Mag Kręgu musi być wszechstronnie wykształcony, potrzebuje doświadczenia na każdym polu. I tak Seymour dorastał, próbując doścignąć swego wspaniałego ojca, zawsze mającego dla niego jakieś nowe zadania, potrafiącego wszystko, wiedzącego wszystko. Kolejne poprzeczki, które przeskakiwał, byle zobaczyć uśmiech jedynego rodzica, tylko po to, by usłyszeć, że mógłby skoczyć nieco wyżej.
Nie przejmował się tym, że dom jest pełen Sług, którzy zawsze mówią „tak”, zawsze są dla niego mili, a wszelkie ich rany znikają następnego dnia.
A potem, gdy osiągnął odpowiedni wiek, ojciec nauczył go magii dostępnej tylko wybranym, jedynie tej garstce najpotężniejszych z potężnych, zdolnych dzierżyć moc Praognia. Seymourowi, młodemu i chowanemu pod kloszem, wydawało się, że to najwspanialsza z nadnaturalnych mocy – w końcu według wierzeń to właśnie Praognia bogowie używali, by stworzyć pierwszych śmiertelników – teraz zaś to on miał nieść zaklęte w owej mocy życie, obdarzyć nim na wieczność wybranych śmiałków.
Jak niewiele wiedział o świecie.
Z radością uczył się rzeźbienia run, przygotowywania bezcennych klejnotów, by związały się ze śmiertelną duszą, tworząc nierozerwalną kotwicę między nią, a rzeczywistością. Ten, kto zaklął własną duszę w kamieniu runicznym pozostawał zatrzymany w czasie, na wieczność poza chciwymi łapami śmierci. Choćby jego ciało rozpadło się w demonicznym ogniu, mógł powrócić, tak długo, jak długo istniała jego runa, runy zaś były na dobrą sprawę niezniszczalne. Co mogło być lepsze, niż wieczna młodość i zdrowie, brak obawy o to, że stanie się najgorsze? Seymour był przekonany, że jedynym powodem, dla którego nie wszyscy zaklęli swe dusze w runy jest to, że run jest po prostu za mało, że ojciec sam nie nadąża z ich tworzeniem.
Aż w końcu przyszedł dzień, gdy miał przeprowadzić ten rytuał samodzielnie.


Rytualna sala miała ten sam ośmioboczny kształt, co wszystkie runy. Wysokie sklepienie zbiegało się żebrowanymi łukami ku pojedynczemu punktowi symbolizującemu Praogień, podtrzymującemu geometryczny, zaklęty żyrandol. Spływające z niego światło wypełniało jednolitym blaskiem całą salę, padało na wyryte w podłodze misterne symbole, wypalone po wielokroć mocą twórczej siły. Mistyczna cisza unosiła się w powietrzu, elektryczny zapach magii przenikał każdy kąt, całe pomieszczenie zdawało się wręcz wibrować czymś nieuchwytnym, świętym, nienazwanym. Seymour uwielbiał w nim przebywać.
Szata spływała z jego ramion, układając się nieskalaną bielą, przetykaną jasnym błękitem, ozdobiona na ramionach połyskliwym srebrem. Przywodziła na myśl fantastyczny odprysk firmamentu, domeny bogów, której on, jako dzierżący Praogień, miał tego dnia dotknąć.
Ojciec mówił mu, że o tym, kto dostąpi zaszczytu połączenia duszy z runą decydują ścisłe kryteria i nigdy nie są to przypadkowe osoby. Zawsze jest jakiś głębszy powód, choć gdy Seymour dopytywał, ten jeden raz dostawał wymijającą, nieprecyzyjną odpowiedź. Czynników jest wiele, to trudne zagadnienie, każdy przypadek jest inny.
Kobieta, która weszła tamtego dnia do sali, miała wokół siebie aurę wytrawnej łuczniczki. Gibki krok, twarde spojrzenie, zaciśnięte usta – wyglądała na kogoś, kto na polu bitwy znaczył tyle, co cały oddział wojowników. Seymour bez wysiłku potrafił wyobrazić sobie, jak posyła strzałę prosto w serce wroga, choćby stała naprzeciw ziejącego ogniem smoka.
— Oto Alahnna — przedstawił ją ojciec, a ta skinęła Seymourowi głową. — Będzie twoją pierwszą Służką.
To powiedziawszy, ojciec wycofał się daleko pod samą ścianę, milknąc i w całości przekazując stery synowi. Obiecał, że będzie nadzorował jego pierwszy rytuał, lecz nie będzie mu pomagał, nie będzie niczego komentował, i jeśli jakkolwiek zareaguje, to tylko wtedy, gdy sprawy przybiorą naprawdę zły obrót. Poza tym wszystko inne było w rękach Seymoura i to on odpowiadał za to, by Alahnna dostąpiła tego dnia nieśmiertelności.
— Proszę stanąć tutaj — wskazał gestem odpowiednie miejsce w wypalonym kręgu, Alahnna zaś stanęła posłusznie, w milczeniu, nie obdarzając go nawet spojrzeniem.
„Denerwuje się” — pomyślał naiwnie Seymour.
— Rytuał jest bezpieczny i bezbolesny — zapewnił ją. — To prawda, że jest pierwszym, który samodzielnie przeprowadzam, ale mój ojciec…
— Miejmy to już za sobą — przerwała mu chłodno.
Seymour zgubił wątek.
Może uraził ją tymi wytłumaczeniami, sugerując, jakby bała się nieznanej sobie magii, a może po prostu przywykła do działania od razu, natychmiast, bez nadmiaru słów? Młody Mag zlustrował Alahnnę wzrokiem. Nie takiego zachowania spodziewał się po kimś, kto wkrótce będzie mógł ruszyć do bitwy bez strachu, że będzie jego ostatnią.
Alahnna stała na baczność w wyznaczonym miejscu, Seymour zajął swoje zaraz naprzeciwko. Dobył pustej runy. Lśniła w jego dłoni blaskiem, którego mocy nie mogło równać się nic innego, hipnotyzowała barwą, której ciężko było nadać jedno imię. Skupił się na rytuale, umknęło mu, jak spojrzenie łuczniczki ogniskuje się na runie, jak próżno szukać w nim zachwytu, a zamiast tego błyszczy stal, jakby ów czarowny klejnot przypominał jej śpiącego węża. A potem Seymour sięgnął w głąb swej duszy i poza nią, wzywając boskiej mocy.
Przepełniło go uczucie potęgi, przekonanie, że wystarczy drobny gest, by rzeczywistość ugięła się podle jego woli. Ludziom wydawało się, że tak musieli czuć się czarodzieje używając zwykłej magii, lecz nic nie mogło równać się z uczuciem dzierżenia w dłoniach Praognia. Potęga mąciła umysł, jasność hipnotyzowała, napierając na wszystkie zmysły, przeganiając myśli, pozostawiając w duszy tylko jedną potrzebę – dziel i rządź, czyń rzeczywistość podległą, podług swojej woli. Niewytrenowany umysł obróciłby się w popiół pod tym rozkazem, pochłonięty przez niepojęte, Seymour jednak przywołał Praogień w jednym określonym celu, nie zamierzał dać się zepchnąć ze ścieżki. Sięgnął oczekującej duszy, sięgnął niecierpliwej runy, a między jego rozłożonymi ramionami narastała więź – jak dusza łączyła się z nietrwałym ciałem tym nierozerwalnym połączeniem, tak teraz Seymour przenosił je na niezniszczalny kamień, czyniąc go kotwicą, ciało zaś upodabniając do odzienia, które można było odtworzyć, jeśli się zniszczyło. Ulepszał, naprawiał i poprawiał boski zamysł, krok po kroku uwalniając od najgorszej z plag – widma ostateczności.
Praogień zgasł, magia odpłynęła. Seymour odetchnął głęboko, powoli wracając myślami ku rzeczywistości. Jego wzrok padł na trzymaną w dłoni runę.
Mieniła się głęboką, nieustępliwą szarością – kolorem mało cenionym w jubilerstwie, lecz gdy zdobił runę, biło z niego jakieś surowe dostojeństwo, niezłomność, dyscyplina… W tej szarości odbijały się długie lata treningu, kolejne strzały posyłane w tarczę, we wroga, kolejne bitwy i wyzwania. Seymour uwielbiał patrzeć na runy, jak zmieniały się wraz z tym, jaka dusza się w nich znalazła. Miał wrażenie, że każda, którą widzi, jest tą najpiękniejszą.
Młody Mag podniósł wzrok na Alahnnę.
— Dokonało się — powiedziała grobowym głosem. — Rozkazuj… panie.
Seymour zamrugał.
— Wszystko w porządku?
Zza pleców usłyszał głos ojca.
— Wydaj jej rozkaz — ponaglił, podszedł, położył dłoń na ramieniu Seymoura. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobił. — Przeprowadziłeś rytuał perfekcyjnie. Teraz czas na twój pierwszy rozkaz.
— Nie rozumiem…
— Seymour — Głos ojca przybrał ten sam ton, gdy musiał tłumaczyć mu coś po raz drugi. — Po prostu każ jej usiąść.
„Jak do psa” zdążył pomyśleć, nim przyzwyczajony do wykonywania ojcowskich poleceń umysł wpadł na to, by zaprotestować.
— Proszę usiąść.
Alahnna usiadła tam, gdzie stała, natychmiast, bez zawahania, wprost na tej kamiennej podłodze. Ojciec wygiął usta w uśmiechu.
— Bardzo dobrze. — Zwrócił się do Seymoura: — To zupełnie inne uczucie, rozkazywać Słudze, którego stworzyło się własnymi rękami, prawda?
— O czym ty mówisz?
— Co z moją rodziną? — wtrąciła się nagle Alahnna, wciąż siedząc na posadzce.
— Otrzymali umówioną rekompensatę i pozostają na utrzymaniu rodu Silverthorn — odparł ojciec, nie poświęcając kobiecie więcej uwagi, niż było to absolutnie konieczne. Znów zwrócił się do Seymoura. — Przyzwyczajaj się, Seymour. — Zamknął dłonie wokół wciąż ściskającej runę ręki syna. — Moim Sługom przykazałem, żeby słuchali cię w granicach zdrowego rozsądku, ale nie byłeś ich właścicielem. Teraz twoja kontrola jest absolutna.
Chłodny dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa Seymoura.
— Jaka niby kontrola…
Ojciec popatrzył na niego jak na liczydło, dające bardzo błędny wynik dla bardzo prostego równania.
— Seymour, nieśmiertelność ma swoją cenę — powiedział tak, jakby tłumaczył mu, czemu nie powinno się pakować ręki do ognia. — I jest nią wolna wola.


Seymour wsunął dłoń do torby, namacał aż nazbyt znajome kształty, wyciągnął, ułożył we wnętrzu ręki.
Puste runy lśniły delikatnym, nierzeczywistym blaskiem. Przypominały drogocenne klejnoty, lecz po stokroć piękniejsze, mieniące się hipnotycznie zamkniętym w ich wnętrzu Praogniem, czekającym tylko na śmiertelną duszę, błyszczące najczystszą mocą stworzenia. Seymour skrzywił się.
Gdy uciekał od ojca, ukradł wszystkie runy, co do jednej, zgarnął nawet te puste, których ten jeszcze nie ukończył. A gdy oddalił się wystarczająco od posiadłości, wezwał moc tych zawierających dusze, przywołał każdego z zaklętych w nich Sług, by zwrócić im namiastkę wolności, oddawszy im ich runy.
Pierwszy stwierdził, że to jakiś żart, drugi napluł mu w twarz, trzeci uciekł bez słowa, podobnie jak czwarty. Piąty próbował go zabić, Seymour z trudem uszedł z życiem. Tamten cios w ramię nie bolał nawet w połowie tak bardzo, jak myśl o tym, że całą piątkę znał od dziecka. Wydawało mu się, że to coś znaczy. Do głowy mu nie przyszło, że każdy uśmiech posyłany w jego stronę, każda zgoda na dziecięce kaprysy, to wynik pętającej duszę magii, okrutnej i nienaturalnej, łamiącej najgłębszą, najświętszą jej część. Wszystko było kłamstwem.
Alahnnę zostawił na koniec. Nie potrafił spojrzeć jej w twarz.
— Nic nie rozumiesz — powiedziała mu na odchodnym.
Miał nadzieję, że to oddanie run w jakiś sposób zmniejszy ciężar przygniatający jego duszę, sprawi, że łatwiej będzie mu do reszty odciąć się od przeszłości. Nie mógł wrócić tym nieszczęśnikom lat życia podług cudzej woli, mógł jednak oddać w ich ręce resztę przekleństwa ich wieczności, dać tę namiastkę kontroli nad żywotem. Ktoś mądrzejszy i bardziej doświadczony na pewno rozwiązałby to lepiej, lecz Seymour nie był ani mądry, przynajmniej nie w ten sposób, ani tym bardziej doświadczony. Alahnna miała rację – nic nie rozumiał. Jego pomysły dyktowały emocje, nad którymi młody Mag Kręgu panował równie sprawnie, co przeciętny człowiek nad pogodą.
— Kurwa — rzucił we frustracji.
Puste runy paliły go w dłoń, a ich tęczowe barwy nie potrafiły wzbudzić w sercu zachwytu. Seymour pamiętał dawne historie czytanie w książkach, o bohaterskich Magach Kręgu i podążających u ich boku nieśmiertelnych Sługach, o nieprzeliczonych armiach powoływanych do życia w okamgnieniu wraz z mocą Praognia, przypominał sobie o tych epickich bitwach sławionych w pieśniach i wdzięczności zwykłych ludzi, bezpiecznych dzięki cudotwórczej mocy. Jeszcze nie tak dawno temu idolizował Magów z dawnych wieków, teraz jednak zastanawiał się, ile prawdy zawiera każda z historii i jak bardzo pomijało się w nich to, z czym tak naprawdę wiąże się bycie Sługą. A jednak – nie dało się zaprzeczyć, że trwający długo pokój i bezpieczne granice są zasługą właśnie Magów, że całe miasta i wsie istnieją tylko dlatego, że ochronił je ktoś zdolny dzierżyć moc Praognia.
Seymour się zgubił. W każdym tego słowa znaczeniu.
Runy poleciały znów do torby, młody Mag wstał. Długie spacery zawsze pomagały mu ułożyć myśli, ten jednak trwał już dobre parę tygodni, a Seymour jak nie wiedział, co ma robić, tak żaden pomysł nadal nie przyszedł. Jedyne, co wiedział, to to, że nie chce już nigdy więcej zanurzyć dłoni w Praogniu, nie chce mieć z tym nic wspólnego. Wiedza o tym, czego na pewno nie chce, nie ułatwiała mu jednak wymyślenia tego, czego tak naprawdę by chciał i Seymour utknął w limbo snucia się przed siebie bez celu.


Zbliżający się wieczór zastał go pośrodku niczego, lecz taka była cena za podróżowanie bez celu. Nie wiedząc, gdzie jest najbliższa ludzka siedziba i jak do niej daleko, Seymour postanowił szukać schronienia gdzieś w napierającej na szlak dzikiej przyrodzie. Wyciągnął dłoń, palce zalśniły magią – zwykłą, nie tą cudotwórczą, przeznaczoną dla śmiertelników – delikatna iskra przebiegła między opuszkami.
— Wskaż wodę — powiedział Seymour, a iskra oderwała się od niego, czmychnęła między pnie.
Młodzieniec podążył za jej wskazaniami, nie uszedł daleko, nim do jego uszu nie dobiegł cichy pomruk płynącej wody. Jeszcze parę kroków i oczom ukazał się płytki potok – bystry, wartki i zimny. Może uda mu się złowić jakąś rybę? Seymour zsunął torbę, rozpiął płaszcz, wziął się za…
— Co to takiego?
Jego wzrok padł na czarny kłąb rozciągnięty po przeciwnej stronie potoku. Chwilę zajęło mu zrozumienie, na co w ogóle patrzy.
Olbrzymi wilk dyszał ciężko, wyciągnięty na boku, z łapami luźno spoczywającymi na zrytej pazurami ziemi, z pobladłym językiem wylewającym się z pyska. Łypał na zastygłego po drugiej stronie potoku Seymoura, żebra unosiły się i opadały z trudem. Ojciec nie szczędził mu edukacji, tak magicznej, jak i wiedzy o świecie, toteż Seymour doskonale wiedział, że Południowe Góry Wietrzne obfitowały w dzikie i groźne istoty. Dało się tu znaleźć pająki wielkości koni, olbrzymów, całe bandy zwierzoludzi, mówiono też o watahach wilków, wielkich jak całe domy, agresywnych i krwiożerczych. Młodzieniec zastanawiał się tylko chwilę.
— Dobra, jebać — powiedział z mocą, nim ruszył w stronę potoku.
Wartka woda obróciła się w lód pod jego butami, resztki kry spłynęły, gdy tylko znalazł się po drugiej stronie. Wilk drapnął pazurami, próbując się bezskutecznie podnieść, jeszcze mocniej drąc ściółkę. Słaby warkot wydostał się z piersi, warga odsłoniła kły.
— Spokojnie — odezwał się Seymour, ostrożnie zbliżając się do wilka. — Nie zrobię ci nic złego.
Oczy nadal łypały podejrzliwie, ciało pozostało napięte.
— Jesteś ranny. Muszę…
Seymour zrobił krok, wilk warknął ostrzegawczo.
— Dobrze, nie muszę. — Młodzieniec wycofał się, westchnął. — Gdybym chciał cię skrzywdzić, to już byś nie żył. — Zauważył logicznie. Wilk łypnął na niego. — Szkoda, że nie rozumiesz mojej mowy.
Przypatrzył się zwierzęciu. Miał pojedyncze, charakterystyczne pasmo białej sierści dekorujące sam czubek głowy, lecz poza tym jego futro było jednolicie czarne, a Seymour nie dostrzegł ani jednego mokrego pasma, żadnej widocznej na pierwszy rzut oka rany.
— Może ty jesteś chory? — zastanowił się na głos. — Zjadłeś coś?
Tak jak się spodziewał, wilk dalej łypał.
— Nie pomogę ci z tej odległości. Muszę do ciebie podejść.
Zrobił krok, wilk warknął, lecz Seymour go zignorował. Kolejny krok, łapy bezsilnie podarły ściółkę, jeszcze krok, zęby zalśniły w zapadającym mroku.
— Tylko się zmęczysz.
Krok za krokiem, Seymour zbliżał się, pomimo zjeżonej sierści i stulonych uszu. Stanął nad wilkiem, popatrzył chwilę na niego.
— Daj sobie pomóc.
Warkot powoli ucichł, łapy znów zaległy bezwładnie, a pysk wygładził się. Wilcze spojrzenie uciekło gdzieś w knieję. Seymour przyklęknął.
Dłoń czarodzieja ostrożnie wyciągnęła się w stronę czarnego futra, palce zapadły w miękką sierść. Seymour pogładził lekko wilka, przyzwyczajając zwierzę do dotyku, nim sięgnął w stronę przyrodzonej sobie, leczniczej magii. Od razu poczuł, że to żałośnie mało – czymkolwiek była przypadłość męcząca wilka, nie było to nic zwyczajnego. Druga dłoń bezwiednie sięgnęła łba, przylgnęła do tego pojedynczego, białego pasma, a potem Seymour zamknął oczy, skupiając wszystkie swoje myśli, całą swoją wolę na zaklęciu. Magia uzdrawiała, powoli odwracała skutki choroby, pozwalała płucom nabrać głębszego oddechu, wlewała w wyczerpane mięśnie siły. Choroba się cofała, magia Seymoura podążała, coraz dalej i dalej, aż w końcu…
— Nie wierzę.
Trafił na ścianę. Nieprzebyty mur czegoś nienaturalnego, źle stworzonego, kalekiego i niszczącego, wbity w samo serce tego, czym był wilk.
— Ty się taki urodziłeś.
Magia potrafiła odwrócić wiele ran i chorób, poradzić sobie z przypadłościami zbyt ciężkimi, by organizm wyszedł z nich o własnych siłach, lecz nawet ona nie potrafiła nic poradzić, jeśli źródłem choroby było samo ciało, przeklęte przez los już przy narodzinach. Błąd natury, błąd bogów. Tylko jedna moc mogła to naprawić.
— Kurwa mać.
Seymour patrzył na wilka, patrzył i patrzył, i coś ściskało się w jego sercu. Obiecał sobie, że już nigdy nie sięgnie po tę przeklętą moc. Nigdy. Lecz gdy pomyślał o zwierzęciu, o bólu, jaki sprawiała mu choroba, o tych momentach, kiedy uderzała znienacka, od czasu, gdy ten był szczeniakiem… Ile razy wilk leżał tak bezwładnie gdzieś w lesie, licząc na to, że żaden inny drapieżnik go nie znajdzie, nim choroba się nie cofnie i atak nie minie? Czy jego wataha opiekowała się nim w chorobie, czarne nosy trącały go troskliwie, czy wręcz przeciwnie – wedle twardych praw natury zostawiano go, by nie obciążał stada? Ile razy jeszcze będzie dyszał ciężko, nim w końcu szczęście przestanie się uśmiechać?
— Jebać.
Dłonie rozbłysły niebiańską bielą, Praogień rozlał się wśród czarnego futra, znów wczepił w duszę Seymoura. Rozkazuj, zmieniaj, czyń podle swojej woli. I Seymour uczynił.
— Bądź zdrowy.
Cokolwiek wgryzało się w wilcze ciało, zostało starte w pył i odtworzone, lecz inaczej, tym razem poprawnie. Tak, jak powinno być.
Ledwie Praogień zgasł, Seymour cofnął dłonie. Wilk zaś zerwał się, zdrowy i silny, ostatni raz łypnął na młodego Maga, a potem, nim ten zdołał cokolwiek zrobić, czmychnął w leśną gęstwinę.
— Nie ma za co — mruknął za nim Seymour.


Chciałoby się powiedzieć, że obudziły go pierwsze promienie wschodzącego słońca, lecz to nie byłaby prawda. Słońce nie budziło Seymoura, zbudził go za to ciepły wiatr podwiewający mu rytmicznie grzywkę. Młodzieniec zmarszczył brwi, przeciągnął się, obróciwszy na plecy, i otworzył oczy.
Wisiał nad nim wielki łeb, czarny niczym sama noc. Ślepia o niezwykłej, metalicznej barwie, wpatrywały się w niego uważnie, a postawione na sztorc uszy wsłuchiwały w każdy oddech. Seymour zamarł, poczuł, jak serce gwałtownie przyspiesza. Ten wilk nie miał białej łatki na łbie. To było inne zwierzę. Obce, nieznane i całkowicie zdrowe.
— Dobry pluszak — wyszeptał, nie ważąc się nawet głębiej odetchnąć. — Nie gryź?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz