16 czerwca 2024

Od Dantego do Bashara

Nie byłby sobą, gdyby chociaż nie spróbował odkryć tajemnicy skrytej za tym enigmatycznym uśmiechem Bashara.
— Dam radę zgadnąć?
— Nie dasz.
— To jakieś ubranie?
Lekarz pokręcił głową, stanął na palcach, sięgnął syrenich ust w ciepłym pocałunku, po którym cała krnąbrność wywietrzała z głowy, jak i wszystko inne.
— Powiedziałem, że nie dasz rady — odezwał się cicho Bashar, przypomniał mu o prezencie. — Otwórz, Słońce.
Dante jeszcze chwilę wodził wzrokiem po twarzy lekarza, w końcu prychnął, rozsupłał różową kokardkę, ostrożnie przebił się przez ozdobny papier i górę pudełka, rozsunął na boki kolorowe wycinki papieru.
Poznał od razu. Dzięki temu niewielkiemu zarysowaniu na samej górze wynegocjował o pięć funtów mniejszą cenę. Dalej pamiętał śmiech sprzedawcy, gdy wrócił do niego i pytał się, czy nie ma znowu przypadkiem tego samego sprzętu na stanie, a Dante chciał mu za to przywalić. Świat się zakręcił, nagle rozmył jak akwarela.
To nie mogła być…
Ale była.
— Ta jedyna i wyjątkowa maszyna do szycia. — Poczuł rękę Bashara na swoich plecach, miękkie słowa z pobrzmiewający w nich uśmiechem dochodziły przez chwilę z oddali. — Twoja maszyna.
Pamiętał odór śmietników, który wchłonęły jego ubrania po całym dniu sprawdzania, gdzie matką mogła wynieść maszynę, pamiętał tamtą bezsilność i zadrapania na dłoniach, gdy próbował gniew przelać w pięści uderzające o chropowatą ścianę. Pogrzebane głęboko wspomnienia wróciły, lecz nie w formie bólu, a fali wypełniającej jedną z tych dziur w sercu, które zawsze już miały zionąc pustką.
— Bashar… — szepnął drżącym głosem, niezgrabnymi ze zdenerwowania dłońmi przekopując zawartość pudełka. Była zamontowana świeża igła, zmatowiałe części wymieniono, ale różowe pokrętła zostały, gdzieś była jeszcze litera… Maszyna wyglądała, jakby ktoś ją właśnie wyjął z jego szafy.
Na oślep wyciągnął rękę w bok, złapał i przyciągnął do piersi Bashara, mocno i ciasno, aż lekarz sapnął cicho, tracąc na moment oddech.
— Bashar… — załkał, oplatając ramiona na smukłym ciele lekarza, przyciskając twarz do jego szyi. Nie rozumiał, jak cokolwiek z tego, co się właśnie działo, mogło być prawdą. — Bashar…
Doktor pozwolił się przeważyć, nawet nie łudził się, że utrzyma ich obojga, nie gdy syrenie nogi uginały się same. Powoli osunęli się na ziemię, nieprzerwanie zamknięci w swych objęciach, jakby oboje bali się, że Dante rozpadnie się na drobne kawałki, jeśli tylko na chwilę siebie puszczą.
Płakał, aż oczy i płuca bolały, aż koszula na ramieniu Bashara przesiąkła jego łzami zupełnie, bo jątrząca się tyle lat rana nagle się zagoiła, a on nie wiedział, co zrobić z całą tą ulgą.
— Ale jak… — urwał, więcej przez ściśnięte gardło nie mogło przejść.
— Nie było łatwo — powiedział miękko lekarz, kojąco przesuwając ręką po jego plecach. — Znalezienie czegoś takiego po ponad dziesięciu latach graniczyło z cudem, ale to był cud, którego chciałem dla ciebie dokonać.
Powieki rozchyliło się lekko, uczucie zawarte w słowach otuliło bijące szybko serce. Dante, poruszając się bardziej dzięki instynktownym potrzebom, a nie świadomym myślom, odsunął się ledwie trochę, akurat tyle, by ściągnąć ze swych łopatek ręce Bashar, wziąć jego dłonie i zbliżyć je do swych zaciśniętych ust.
— Bashar… — powtórzył raz jeszcze imię, tę jedną klarowność w umyśle pochłoniętym chaosem. Drobne pocałunki spoczęły na kostkach, palcach, lewym nadgarstku.
— Zaczęło się od rozmów z antykwariuszem — podjął lekarz. — Potem było czekanie, aż każdy, kto mógł coś wiedzieć, się odezwie. I cisza, na tyle długa, że myślałem, że jednak będę musiał sam przejrzeć każdy stos starych sprzętów w tym mieście.
— Dlaczego? — wymsknęło mu się, gdy uniósł wzrok na swoją miłość. Echo życia spędzonego bez kogoś, komu by równie mocno zależało, zawisło na dłużej w powietrzu.
Czułość w uśmiechu Bashara prawie wyrwała nowy szloch z jego piersi.
— Ponieważ cię kocham, Dante, i nie jestem obojętny na twoje krzywdy — odpowiedział, ujmując jego twarz w swe gładkie dłonie, dzięki którym nic nie bolało. — Gdy tylko powiedziałeś mi o tej maszynie, to wiedziałem, że nie mogę tego tak zostawić. Nieważne, ile trudów się z tym wiązało i ile czasu miało to zająć. Przeszedłbym przez to wszystko jeszcze raz, jeśli by trzeba było.
Rubin zalśnił na moment nieludzką głębią, która równie dobrze mogła być przywidzeniem.
— Los był mi przeciwny, ale nagiąłem go do mojej woli, bo chodziło o ciebie.
Bashar uśmiechnął się szerzej, ucałował go w czoło, a Dante, bez słów wyrażających w pełni podzięki, bez siły w drżących mięśniach, złożył głowę na lekarskich nogach, pozwalając dawnym żalom wylać się z niego, by zrobić więcej miejsca na miłość i szczęście.


Odpalając czwartego i zarazem ostatniego papierosa, Dante żałował, że nie wyciągnął od Zapałki piątego. Siedząca naprzeciwko Sappho skomentowała to tylko zawiedzionym westchnieniem, jednym z wielu.
Nigdy nie potrafił pozbyć się jej całkowicie ze swojego życia. Nigdy nie był pewien, czy tego właśnie chciał, nieważne ile gniewu urodziło się między nimi przez te lata, ile nerwów by zaoszczędził, darując sobie kontaktowanie się z nią więcej niż raz w roku, na Yule czy inne święto, ta trudna do wytłumaczenia więź łącząca syna z matką powstrzymywała go przed zdecydowanym ignorowaniem Sappho. Nie umiał powiedzieć, że jej nienawidzi, lecz również nie uważał, że ją kocha, trwał tak zawieszony ponad wiecznie kotłującymi się falami ich relacji na cienkiej linie, którą stanowiła jego potrzeba rodzinnego ciepła i dziecięca naiwność, że tym razem będzie inaczej. Tym razem nie wpadnie w sam środek morskiego bałwana, dławiąc się złością na oceniające spojrzenie matki, tym razem moment spokoju na morzu potrwa dłużej, a on nie będzie gubił się w bezdennej toni frustracji, nie będzie zaciskał dłoni szukających ujścia furii w przemocy. I chociaż ani razu nie było inaczej, to podnosił on telefon, przychodził na kolejne obiady, szedł do restauracji, doskonale wiedząc, jak to się potoczy. Szedł, bo coś czuł do niej jako syn, ona do niego jako matka, troskę okazywali sobie przez wypomnienia, radość zamykali w obojętnych spojrzeniach.
Zamówił jedzenie u kelnera z koszulą wyprasowaną pięć razy i włosami przylizanymi drogim żelem, rozłożył się praktycznie na dwóch krzesłach z miękkimi, aksamitnymi poduszkami i udawał nonszalancje, puszczając dym w przestrzeń ogródka restauracji, podrygując wysuniętą w prawie całości nogą z rozcięcia sukienki. Ubrany i rozwalony dokładnie tak, jak Sappho tego nie lubiła. Ona, w swych klasycznych krojach, wyprostowała się jeszcze bardziej, jakby kulturą starała się nadrobić za ich dwójkę. Zwyczajowe nagany z początku ich spotkania już ją zmęczyły.
Narzekała, że zdecydowanie za dużo pali. Dante cierpko uśmiechnął się kątem ust. Ciekawe, że nigdy nie odkryła źródła tego. Albo to zrobiła i karcenie go było tylko kolejną formą unikania bezpośredniej rozmowy.
Cisza po ostatniej przepychance słownej się przeciągała, syren uparcie wpatrywał się w punkt ponad głowami innych gości lokalu, nie mając w zamiarze znów odzywać się pierwszy. Sappho poprawiła serwetkę, próbując czymś zająć dłonie, w końcu westchnęła ponownie, przyjęła neutralny ton głosu, wystawiła białą flagę.
— W zakładzie wszystko w porządku?
Dante prychnął. Czyli jednak nie biała flaga, lecz kolejna szarża. Od czepiania się ogólnie jego osoby przeszli do wyciągania bardziej konkretnych rzeczy, jak praca, boks, „nadal przyjaźnisz się z Virgilem?”. Zaciągnął się solidnie papierosem.
— Po staremu — mruknął, obłok dymu zasłonił charakterystyczne okulary. — Szef marudzi, że gonimy w piętkę z zamówieniami, ale ostatnie suknie i garnitury na ślub oddaliśmy chwilę przed terminem.
— Jak szef cię tak denerwuje, to może założyłbyś coś własnego.
Popiół spadł na obrus, gdy syren zacisnął mocniej palce na papierosie.
Skoro już musi żerować na ludzkim nieszczęściu, to mógłby chociaż być lekarzem.
Skoro już musisz być tym krawcem, to bądź lepszy.
Podejście Sappho niewiele różniło się jego zdaniem od tamtej wariatki ze szpitala, która chciała się rzucić na Bashara. Tylko że dla matki nigdy nic, co robił jako krawiec, nie było wystarczająco dobre – mógł bardziej się postarać na ostatnim wybiegu, stworzyć interes na własną rękę, pierdolone pierwsze miejsce zdobyć większą przewagą punktów. Gratulacje nie potrafiły jej przejść przez gardło, duma z takiego problemu, jakim był jej syn, wydawała się nie na miejscu. Wiecznie surowa dla siebie, wiecznie surowa dla niego, przecież dzięki temu będzie silny i wytrwały.
— Nie.
— Pomogłabym ci znaleźć lokal.
— Czego nie rozumiesz w słowie „nie”? — rzucił oschle, marszcząc brwi i wpatrując się gniewnie w matkę.
Wytrzymała jego spojrzenie, choć widział frustrację malującą się na jej twarzy, gdy nie mogła zajrzeć dalej niż za zasłonę różowych szkiełek. Tam mógł dotrzeć tylko pan doktor.
— Nie chcę, żebyś się marnował, Dante — spróbowała inaczej, mówiąc nieco łagodniej, subtelnie prosząc, by zrozumiał jej troskę. Syren prychnął krnąbrnie.
— To przestań dopowiadać sobie historie o moim życiu.
— W takim razie co takiego przyniosła ci praca tam?
I znów zmiana, znów nieco ostrzejszy ton, bo marchewka nie zadziałała. Potarł przegubem dłoni czoło, czując, że chyba zaraz dostanie bólu głowy. Choć raz Sappho mogłaby przestać manipulacją wyrażać pokrętnie swoje uczucia, ale co on się łudził.
— Kontakty, tylko że ani jednego nazwiska nie znasz — burknął, ucinając temat. Matka westchnęła.
Zerknął na nią kątem oka i ze zdziwieniem odkrył, że jakoś pożałował swojej reakcji. Właściwie nic go nie kosztowało przełknięcie złości ma jej niechciane rady, wytłumaczenie, kim są ludzie, których poznał w pracy i co dzięki nim osiągnął. Sappho skupiła się na podziwianiu równo przyciętych krzewów w doniczkach i wypatrywaniu kelnera z ich zamówieniem, nie zauważyła, jak na ustach Dantego zagościł przelotnie uśmiech, pierwszy tak szczery od początku spotkania.
Kiedyś nakręciłby się, wybrał podjudzanie swojej złości od próby poprowadzenia rozmowy, lecz nie opartej na dogryzaniu sobie i fuknięciach, a bardziej na spokoju i cierpliwości. Ciepły, letni wiatr podwiał złote loki, tak jak wtedy, na wzgórzu pośród ruin w Solmarii, przyniósł wspomnienie nadziei, zasianej w jego sercu przez czułe słowa, że niektóre rzeczy jest w stanie wciąż naprawić, jak relację z matką. Nie uratować kompletnie, nie uczynić normalną, bo to było chyba proszenie o za wiele, ale bardziej znośną, wyrozumiałą, łagodną. Wymagało to zaciśnięcia zębów, porzucenia starych nawyków, lecz gdy Dante wiedział, że jest ktoś, kto mu pomoże przez to przejść, łatwiej było syrenowi zmienić swoje podejście.
Vox Metallica — zaczął, powoli wypuszczając strużkę dymu przez nos. Poczuł spojrzenie matki na sobie. — Zespół, który rzucił dobrym słowem o mnie w branży muzycznej. Soren Acedia, model, bardzo prestiżowy, promuje moje rzeczy. I cała lista ludzi, których poznaję na pokazach i którzy potem chcą składać zamówienia u mnie. — Podniósł wzrok, a wyraz uwagi pomieszany z lekkim zaskoczeniem na twarzy Sappho wziął za dobrą kartę. — Robię dzięki nim to, co lubię, mamo.
Napięcie zelżało, pobliźniona szczęka się rozluźniła, kobiece ramiona opadły nieco. Chwila ciszy na morzu, którą matka skwitowała prawie niezauważalnym skinieniem głowy. Róże szkiełka uciekły na wazon z pojedynczym liliowcem, nim Dante znów się odezwał, wyzbywając się z głosu wszelkiej zgryźliwości, która zwykle szła w parze z imieniem partnerki matki.
— Nie wspominałaś jeszcze, co u Tris.
— Nie wiedziałam, że chcesz o niej słuchać.
— W końcu to twoja żona, nie? — Odchrząknął, prawie topiąc w tym dźwięku kolejne słowa. — Część rodziny, czy coś takiego.
— Chyba pierwszy raz tak o niej mówisz. — Sappho nawet nie kryła zdziwienia. Dante posłał jej kwaśny półuśmiech.
— Nie każ mi żałować tego po dziesięciu sekundach.
Kelner zakręcił się przy nich, wypełnił na nowo kieliszki białym winem, przeprosił za opóźnienie w przygotowaniu posiłku i zniknął ponownie. Patrząc po jego postawie, znalezienie się w przestrzeni Selachiniusów było dla niego teraz nieco łatwiejsze niż poprzednio.
— Tris ma się dobrze — podjęła Sappho — chociaż ostatnio się trochę przepracowywała. Stresowała się naszą rocznicą, tak myślę.
— Miałyście rocznicę?
Pewnie powinien o tym pamiętać, jednak matka puściła jego zaskoczenie mimo uszu.
— Parę tygodni temu. Powiedziała, że tym razem ona coś zrobi i… — Urwała, nagle spoglądając pytająco na syna, jakby nie wiedziała, czy kontynuować. W końcu Dante zawsze się spinał, gdy temat Beatrice pojawiał się między nimi, zachowując się opryskliwie i nieznośnie.
Spróbował zachęcającego uśmiechu, machnął ręką, zgasił żarzącą się końcówkę papierosa w popielniczce.
— Jak już zaczęłaś, to mi opowiedz wszystko.
Kąciki jej drobnych ust uniosły się i chociaż syren nie wiedział, czy to zrobiła przez niego, czy przez wspomnienie rocznicy spędzonej z Tris, było miło zobaczyć ten cień radości u niej. Słowa dobierała uważnie, zdania mówiła powoli, cały czas spodziewając jakieś ostrej reakcji, lecz Dante słuchał, nie przerywał i gryzł się w język przy każdym złośliwym komentarzu, aż w pewnym momencie nie musiał nawet tego robić, szczerze zainteresowanym zwiedzaniem oceanarium przez Sappho i Tris. Przestało mu brakować tej kolejnej fajki.
To był pierwszy i ostatni sygnał, że za bardzo się rozluźnił.
Matka umilkła na chwilę, gdy podano im talerze z pieczonymi łososiami, Dante bezmyślnie chciał skorzystać z okazji, dodać coś od siebie.
— Bashar też…
Zamknął pospiesznie usta, lecz Sappho usłyszała dostatecznie.
— Bashar? — prychnęła, marszcząc brwi, a jego ciało momentalnie spięło się jak do walki. Czarne chmury znów zbierały się na linii horyzontu, sceptyczny ton matki wzburzył nowe fale. — Kim jest Bashar?
Nie wiedziała. Według Dantego wcale nie musiała.
Było oczywiste, że nie da rady wiecznie ciągnąć tej szarady, ale póki mógł, robił z Bashara tę część swojego życia, do której Sappho nie miała dostępu. Nie uważał swojego szczęścia za interes matki, która tyle razy doprowadzała go do łez; nie zasługiwała, by jej powiedzieć o tym, jak odnalazł się w życiu i ktoś stał się całym jego światem.
I tak mu nie zamierzała uwierzyć.
Mroźnobłękitne oczy łypnęły ponad okularami na Sappho, sztućce w obu parach rąk zamarły. Dante odłożył je na talerz, nabrał głębiej tchu. Wszystkie rozmowy wokół stały się odległe, wyciszone.
— Bashar jest… — nikim, kolegą, klientem. Gdyby nie chodziło o jego doktora, pewnie w ten sposób by skłamał, wywinął się, lecz nie odkąd zapałał szczerym uczuciem, a Bashar je odwzajemnił. Syren ściągnął okulary, położył je na stole. — Bashar jest moją miłością — dokończył, wpatrując się w matkę i czekając.
Wpierw zaniemówiła. A potem gniew przyszedł do Dantego wraz z powątpiewającym uśmiechem matki, próbującej ukryć go w łyku wina.
— Coś cię bawi? — odparł chłodno.
Kelner wyglądał, jakby chciał do nich podejść, lecz ostatecznie minął ich stolik pospiesznie, ledwo przebijając się przez gęstniejącą atmosferę.
— Wybacz, ale… — Pokręciła lekko głową. — Nigdy nie sądziłam, że usłyszę takie słowa z twoich ust.
— Jakie?
Sappho przesunęła wymowne spojrzenie z góry na dół po nim, silne dłonie instynktownie zwinęły się w pięści. Doskonale znał ten wzrok, przeznaczony dla puszczalskiego syna, który najdłużej interesował się kimś przez kilka nocy, w dobrym humorze może dwa tygodnie.
Czas rodzinnego pojednania minął bezpowrotnie i potrzeba uderzenia w coś wezbrała w nim jak na zawołanie.
— Dante, skąd ty nagle masz partnera? — zapytała, choć widział w oczach matki, że to wciąż brzmiało zbyt absurdalnie dla niej. — Kto to w ogóle jest? Ile się znacie?
— Ponad rok.
— Nie kłam.
— Jebaną prawdę ci mówię — wycedził przez zaciśnięte zęby.
Cofnęła się, ale tylko na moment.
— Dante, dziecko. — Wychował się z tym pouczającym głosem, który uważał, że zawsze wie lepiej. Szykował się na obelgę skrytą za dobrą radą. — Faceta z baru, który był trochę lepszy w łóżku od całej reszty, nie nazywa się miłością.
Pięść Dantego uderzyła w stół, uciszając nie tylko Sappho, lecz również jakąś połowę ogródka restauracji. Syren nie przejął się tym.
— Nie waż się nigdy więcej tak o nim mówić — warknął, a gdy otworzyła usta, walnął jeszcze raz, aż zatrzęsły się kieliszki. — Nigdy.
— To jest kolejny jednorazowy wybryk — odparła mimo to, myśląc, że jest taka sprytna, nie dając mu się oszukać i wytrzymując jego wyzywające spojrzenie. — Przecież wiem, ile takich robisz.
— Gówno wiesz.
Wzdrygnęła się lekko.
— Dlaczego nie mówiłeś mi o nim przez rok?
— Bo Bashar jest najlepszym, co mnie w życiu spotkało. — Półuśmiech, który jej posłał, opływał poirytowaniem i ledwo wstrzymywaną agresją. — Ale dla ciebie by się zaraz liczyło tylko to, że jest lekarzem, ma kasę i dobre życie. Do takich wartości byś go sprowadziła.
— Może mi jeszcze powiedz, że z nim zamieszkałeś, jak jest taki cudowny.
Cisza odpowiedziała za niego, a to niedowierzanie malujące się na twarzy Sappho prawie poprawiło mu humor.
— Dante, jesteś nieodpowiedzialny!
— A ty nawiedzona! — krzyknął, wyrzucając ręce w powietrze. — Powiedziałem ci właśnie, że w końcu z kimś jest mi dobrze, a ty pierwsze, co robisz, to obrażasz mnie i jego!
— Bo próbuję cię zmusić do przejrzenia na oczy! Co ty sobie wyobrażasz, przeprowadzając się do jakiegoś przypadkowego mężczyzny?!
Kły błysnęły w prowokacyjnym uśmiechu.
— Och, ty chcesz rozmawiać o życiu z przypadkami, mając mnie przed sobą?
— Dante!
— Jeszcze jedno słowo na Bashara — fuknął — a połamię ten stół i będziemy nad drzazgami się kłócić.
Sappho zmrużyła oczy, wracając do spokojnego głosu, kierując ostrze noża gdzie indziej.
— To w takim razie może on jeszcze nie wie, jaki jesteś? Ile czasu minie, nim pan doktor się na tobie zawiedzie i wyrzuci cię na bruk?
Dante zamrugał. Tyle razy w życiu przyjął już od niej cios, że kolejny prawie nie bolał. Prawie spłynął po nim, prawie stał się żartem godnym niczego więcej a kpiącego prychnięcia. Prawie. Wstał z piskiem krzesła.
Coś się zmieniło w szaroniebieskim spojrzeniu, surowym jak sztormowe morze, a nie mroźna krawędź lodowca. Chciał myśleć, że to skrucha, lecz znał matkę za dobrze. Zirytowała się tylko na siebie przez złe dobranie słów, tracąc klienta w delikatnej rozmowie biznesowej.
— Dante — westchnęła, gdy postąpił krok, płynnym ruchem zgarniając okulary i wsadzając je na nos. — Dante, ja się po prostu… — Przeszedł obok niej, a Sappho złapała go wręcz czule za nadgarstek.
Oswobodził się jednym ostrym szarpnięciem ręki, po czym wyszedł, nie oglądając się przez ramię.


Wyrzuci cię.
Zostawi.
Zniszczysz sobie wszystko.
Dante warknął, wyprowadzając nowe uderzenie w worek treningowy, głuchym dźwiękiem ciosu starając się uciszyć potok myśli. Jeśli to nie działało, zawsze zostawał ból przemęczenia, promieniujący na całe ciało, obezwładniający i zwalający z nóg, gdy organizm osiągał swoje limity. Pot lał mu się po twarzy, jego słony posmak zlizywał z warg i walczył o każdy głębszy oddech, podczas gdy te brzmiały coraz bardziej płytko i świszcząco. Czy on zrobił sobie jakąś dłuższą przerwę? Chyba nie, lecz burza emocji dalej kotłowała się w piersi, napędzając kolejny cios.
Tylko tak potrafiła wyglądać troska matki – albo inni byli gorsi i zamierzali go skrzywdzić, albo to on zmierzał ponownie ku destrukcji i próbowała wyjaśnić mu konsekwencje jego działań zawczasu. Przecież zawsze coś niszczył, siebie, innych, nie mogło być dobrze, bo gdy robiło się za dobrze, Dante dbał o to, żeby się spieprzyło. I Sappho nie obchodziło, że to było kiedyś. Jej syn się tak łatwo nie zmieniał.
Prawy sierpowy walnął w worek na tyle mocno, że łańcuch przy suficie jęknął. Dante zawahał się przed następnym uderzeniem.
Worek bujał się niekontrolowanie, źle wymierzone w czasie trafienia napędzały tylko jego ruch, błąd wielu nowicjuszy. Syren zmusił płuca do wzięcia głębokiego, wolnego oddechu, po czym złapał worek, zatrzymał, oparł się o niego głową. Dawno stracił skupienie i zaczynał coraz częściej się mylić. Petrus by go dojechał, gdyby był na sali.
— Ostatnia seria?
Obrócił się momentalnie, w ułamku sekundy rozpoznając głos. Rozwichrzone włosy, o tę pary razy za dużo przeczesane z poirytowania, skórzana torba, patrzące z uczuciem rubinowe oczy – Bashar stał kawałek za nim, śląc mu lekko rozbawiony uśmiech, choć spojrzenie nie podzielało tej wesołości.
— Bashar — powiedział ze zdziwieniem, jak i ulgą, bo wszystkie bóle zdawały się zelżeć po wypowiedzeniu tego jednego imienia. W paru krokach znalazł się przy lekarzu, zamknął go w objęciach, zdając sobie sprawę, jak bardzo tego w tym momencie potrzebował, tych dłoni zaciskających się na jego talii, obojętnych na spływający po niej pot. Odsunął się nieznacznie, przebiegł wzrokiem po bladej twarzy. — Coś się stało?
Troska w rubinie jednoznacznie wskazywała, że to lekarz raczej zamierzał o to zapytać. Sięgnął pobliźnionego policzka, Dante prędko wykorzystał okazję, wtulił się w gładką skórę, czując, jak złość pod dotykiem Bashara odpływa z jego ciała, zostawiając drżące ze zmęczenia nogi i ręce.
— Zmartwiłem się, gdy napisałeś, że po spotkaniu z matką pojechałeś prosto do klubu i przyjechałem najszybciej, jak mogłem — odparł, gładząc drobne blizny, poprawiając wysunięty z warkocza złoty kosmyk. Ciepło zakołysało się na dnie ściśniętego serca.
Dante westchnął, uciekł wzrokiem na bok.
— Nie wyszło najlepiej. — Wzruszył ramionami, uśmiechnął się gorzko. — Nic nowego.
Dłoń przesunęła się nieco niżej, łagodnie ujęła syreni podbródek, przyciągając na powrót jego spojrzenie.
— Może wyjdziemy i mi opowiesz? — zaproponował miękko Bashar, a Dante pokiwał głową. Właściwie o niczym innym teraz nie marzył.
Ogarnął się pospiesznie w szatni, wziął zimny prysznic, zarzucił luźniejsze ubrania, przy okazji zauważając, że w głowie zrobiło się trochę ciszej, spokojniej. Wystarczyło, że jego doktor się pojawił.
Jednak świeża kłótnia z matką nie dała mu jeszcze zupełnie spokoju. Jej słowa gdzieś tam wciąż były, w środku, kłując i ściskając gardło, lecz Bashar był cierpliwy. Prowadził go za rękę przez park, obierając ścieżki najmocniej skąpane w słońcu, nie przejmując się, że już raz którąś przeszli – jeśli Dante wciąż potrzebował mówić, to nie było problemu, by chodzili po tym samym parku aż do nocy, pozwalając smutkom w swoim tempie opuścić syrenie usta. Gdy dotarł do momentu opuszczenia restauracji, ponury śmiech umknął z szerokiej piersi.
— Przekaz był w sumie jasny — prychnął, próbując ignorować piekące go powieki. — Że sam coś w końcu spierdolę i będziesz miał mnie dość.
Bashar zatrzymał się gwałtownie, ścisnął jego dłoń.
— Dante.
Cokolwiek miało pojawić się po jego imieniu, zamarło na ustach lekarza na widok syreniej twarzy. Dante spojrzał na ukochanego, ściągnięte smutkiem oblicze przełamując determinacją.
— Nie zawiedziesz się na mnie, Bashar, obiecuję — powiedział, desperacko walcząc z łamiącym się głosem.
Smukłe ręce oplotły się wokół jego szyi, przyciągnęły do lekarskiego barku, do zapachu lawendy, domu i bezpieczeństwa.
— Mój Dante — szepnął czule Bashar, całując ucho, uspokajająco głaszcząc silne ramiona, gdy te zadrżały. — Przecież wiem o tym. Wiem.


Wieczór zleciał szybko na rozmowie, jedzeniu dobrej kolacji, naśmiewaniu się z pacjentów i klientów, trzeba już było tylko posprzątać w kuchni. Zwykle robili to razem, ale tego dnia Dante uparł się, że jego miłość ma iść na kanapę, wybrać im jakiś film do obejrzenia i niech nawet nie próbuje się z nim kłócić, inaczej siłą go tam usadzi. Bashar droczył się z nim jeszcze chwilę, w końcu odpuścił, syren został sam przy pakowaniu zmywarki.
Jeden niewłaściwy obrót, wyprostowanie ręki, ustawiona na kancie blatu szklanka poleciała na ziemię, rozbiła się z głośnym trzaskiem.
— Kurwa — zaklął, wpatrując się rozbieganym spojrzeniem w szkło. — Kurwa. Kurwa. Przepraszam. Kurwa.
Nie był pewien, dlaczego właściwie się zestresował, co go napadło, skupił się tylko o tym, że właśnie coś zniszczył, zepsuł, gdy wystarczyło być nieco bardziej ostrożnym. Miał nadzieję, że nikt nie zacznie krzyczeć, że Bashar się nie zezłości, ale jak się miał zezłościć, jego lekarz? A co jeśli? Dante uklęknął, zaczął naprędce zbierać odłamki, mniejsze i większe, bez różnicy, jak szybko posprząta, nic się nie powinno stać, prawda?
— Dante. — Nie zauważył, kiedy doktor podszedł, nie zwrócił uwagi na spokojny ton. Coś z tyłu głowy podpowiadało mu, że to jedynie preludium do gniewu, coś z głębi serca tłumaczyło, że nie w przypadku Bashara. — Dante, Skarbie, nie rękami… — Słowa jednak dalej nie docierały, więc dłonie sięgnęły pobliźnionej twarzy, ujęły ją, kciuki łagodnie pogłaskały policzki. Błękit uniósł się, zmartwione spojrzenie wlepiło w przykucniętego mężczyznę, w zatroskany rubin. — Dantuszka. Dlaczego zbierasz szkło rękami?
Gdyby tylko on wiedział. Gdyby potrafił zrozumieć strach, jaki spiął barki, gdy usłyszał pękanie szkła, z łatwością kojarzone przez niego z awanturami. Wykręcało mu żołądek na drugą stronę na samą myśl o tym, że miałoby do takowej kłótni dojść między nim a Basharem.
— Ja… — spróbował się odezwać, żadne logiczne wytłumaczenie jednak nie nadchodziło. — Przepraszam — szepnął, już nie mając pojęcia, za co. Może za wszystko po trochu.
— Nie przepraszaj. — Bashar posłał mu uśmiech, ucałował w czoło. — Nie masz za co. Nic sobie nie zrobiłeś? — Silne dłonie wypuściły pozbierane odłamki, szkarłatna stróżka spływała po jednym z palców. — Nie szkodzi. Zaraz plasterek ci nakleję i tu zamiotę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz