Zieleń terenów wokół posiadłości rozciągała się jak okiem sięgnąć. Niebo, o dziwo tego dnia wcale nie gniewne i pochmurne, raczyło Seymoura łagodnym błękitem i ciepłem wychylającego się spomiędzy gałęzi słońca. Wokół pachniało żywicą, świeżością, słonym morzem i odległymi klifami. Muzyk miał wrażenie, że samo Thornhaven cieszy się na przybycie tego jednego, specjalnego gościa. Czarodziej powiódł wzrokiem wśród starych, rozłożystych drzew, poprawił plecak i przytroczoną do niego miotłę, uśmiechnął się.
Vi, olbrzymia góra gęstego futra i mięśni, właśnie lawirował wśród chaszczy, z nosem błądzącym tuż przy wilgotnym mchu, z postawionymi uszami i lekko merdającym ogonem. Wilkołak próbował tłumaczyć Seymourowi, co jest takiego fascynującego w całej tej palecie zapachów leśnej ściółki, muzyk zaś przyjmował to na wiarę, nie do końca będąc w stanie zrozumieć drogi, jakimi wtedy podążał wilczy umysł. Nie rozumiał, lecz nie musiał. Po prostu kochał, a z tą miłością przychodziła akceptacja każdego elementu, który definiował Vi, bez względu na to, czy miało to dla niego sens, czy nie do końca.
Wilk potruchtał gdzieś dalej, Seymour zaś przystanął, zdjął plecak, odpiął miotłę. Czarne ucho wychwyciło dźwięk odpinanego suwaka, Vi oderwał się od węszenia i spojrzał wprost na Seymoura. Czarodziej uśmiechnął się, wykorzystał to, sięgając do plecaka, wydobywając z niego charakterystyczny, wściekle żółty obiekt.
— Hej, Pluszaku! — zawołał go, Vi zaś już do niego biegł, sprawnie wymijając opadłe gałęzie i próchniejące pniaki. — Patrz, co dla ciebie mam!
— Piłka!
Radość rozbłysła ciepłem w tym jednym słowie. Seymour parsknął śmiechem, przerzucił piłkę z dłoni do dłoni, tatuaże zalśniły, posyłając w nią nieco magii. Tenisówka urosła nagle do rozmiaru piłki do koszykówki – odpowiedniego dla Vi, by na pewno nie połknął jej w trakcie zabawy – a następnie poleciała w stronę pobliskiej polany, rzucona z całej siły przez czarodzieja.
Wilk poleciał za nią, Seymour zobaczył tylko wyciągniętą, czarną strzałę, mknącą między drzewami. Wielki pysk kłapnął, Vi zakręcił, już leciał do swojego czarodzieja, niosąc w zębach zdobycz.
— Moja!
— Daj, to ci rzucę!
Vi zwolnił, wyhamował, przeszedł przed Seymourem, podrzucając w pysku piłkę, z dumą prezentując zdobycz. Czarodziej roześmiał się, pokręcił ze zrezygnowaniem głową.
— No daj mi piłkę!
— Może ci dam, a może nie.
— Poważnie? — Seymour popatrzył na niego z niedowierzaniem, nie mogąc przestać się śmiać. — Daj, rzucę ci ją!
— Nie dam!
— Vi!
— Nie! — Czarny ogon zamerdał wesoło, Vi skoczył, przypadł do ziemi. — Chcesz piłkę, to mi ją zabierz!
Seymour przetarł dłonią twarz.
— Nie mogę z tobą. — Spojrzał znów na kręcącego się przed nim wilka, wciąż bawiącego się zdobyczną piłeczką. — Jak tak chcesz się bawić, to proszę bardzo.
Czarodziej wyciągnął dłonie, te rozbłysły magią, zalśniły tym charakterystycznym szafirem. A potem utkane z czegoś między mgłą i kryształem pasma wyciągnęły się w stronę wilka, chwyciły piłkę.
Czy Vi ją oddał? Jasne, że nie. Zaparł się wszystkimi czterema łapami, zacisnął zęby na piłce, z wysiłku zjeżył grzbiet, gdy magia usiłowała pozbawić go zabawki. Seymour pociągnął mocniej, szarpnął to w jedną, to w drugą stronę, Vi pojechał trochę, drąc ściółkę, lecz zaraz odzyskał grunt, samemu szarpnąwszy za magiczne pasma. Seymour nie zamierzał dać się pokonać, palce wyprężyły się, by zaraz zacisnąć się mocniej, posłać silniejszy strumień magii, pociągnąć ze wszech sił.
Vi puścił, aż zatoczył się do tyłu. Seymour nie czekał, momentalnie posłał piłkę w stronę polany, wilk zaś puścił się za nią pędem, błyskawicznie złapał w locie i już wracał do swojego czarodzieja, ciesząc się zdobyczą.
Magia już na niego czekała, gotowa przeciągać się o zabawkę tyle, ile będzie trzeba, Vi zaś już czekał, gotów na to, by nie dać sobie zabrać piłki. Brykał i unikał, potrząsał łbem, usiłując wyszarpnąć swoją własność z magicznego uścisku, nim Seymour włożył w zaklęcie tyle siły, by piłka w końcu opuściła wilczy pysk. I już, żółta plamka mknęła w stronę polany, wilk zaraz za nią, ze skupionym spojrzeniem i wywalonym ozorem.
Seymour nie liczył, ile czasu tak spędzili, na tej prostej zabawie w ganianie, zabieranie piłki i jej rzucanie. Nie liczył, ile czasu się śmiał, nie zwrócił nawet uwagi na to, że twarz go już boli, że ręce opadają z sił i że brzuch odezwie się chyba następnego dnia zakwasami, jeśli Vi jeszcze raz naszczeka na uciekającą piłkę. Bawili się, aż słoneczny blask nabrał łagodnego ciepła zbliżającego się wieczora, a Vi legł w końcu w trawie, dysząc ciężko, nie mając sił już na nic, poza niemrawym merdaniem ogonem.
— Wybawiłeś się? — spytał Seymour, podchodząc do swojego pluszaka, siadając ciężko w trawie.
Odpowiedziało mu szczęście, spokój, miłość, przelewające się przez ich telepatyczną więź, rozgrzewające jego własne serce, rozświetlające duszę. Seymour popatrzył na Vi z czułością, zanurzył dłonie w czarnej sierści. Gładził ją powolnymi, coraz szerszymi ruchami, z każdym gestem coraz mocniej pochylając się nad wilczym ciałem, aż w końcu oparł się o nie, wtulił w tę powódź futra. Całym sobą czuł to bijące szybko serce, wielkie i gorące, przepełnione uczuciami. Uśmiechnął się, wtulając nos w miękką sierść.
— Kocham cię, Vi.
— Ja ciebie też.
Virgil poruszył się, dźwignął nieco, zwinął powoli w kłębek, otaczając Seymoura zwałami futra, przytulając go na swój własny, wilczy sposób. Czarodziej poprawił się, ułożył wygodniej. Dłonie sięgnęły puchatych uszu, palce w zamyśleniu zanurzyły się w tej nieco rzadszej sierści, tuż za uchem.
— Dobrze mi z tobą, Vi — powiedział cicho. — Zanim cię poznałem, nie wiedziałem nawet, że człowiek może być aż tak szczęśliwy. I aż tak zakochany.
W jednej chwili Seymour tonął w futrze, w następnej tracił równowagę. Vi, nagi i potargany, z włosami oprószonymi kawałkami kory i strzępkami mchu, wpakował mu się na kolana, naparł całym ciężarem ciała. Smukłe ramiona oplotły tors czarodzieja, zacisnęły się na nim mocniej, niż ktokolwiek mógłby sądzić, wyduszając oddech zupełnie tak, jakby nie zrobiły tego wargi, gorączkowo wpijające się w usta Seymoura. Muzyk nie poczuł nawet, kiedy przeważyło go do reszty i razem z Vi po prostu zaległ w trawie, zapominając o całym świecie, z jego troskami i zmartwieniami, z obowiązkami i wymaganiami, i ze wszystkim tym, co nie było ciepłe, miękkie i pluszowe. Seymour otoczył drugiego mężczyznę ramionami, przesunął dłońmi po cudownie rozgrzanej skórze, uśmiechnął się w bajecznie długim pocałunku. Dla niego miłość i szczęście miały zapach wilka.
Zapierdalał na miotle na tyle szybko, by uciec przed Virgilem, ale na tyle wolno, by nie wjebać się na drzewo.
Leśna gęstwina wokół Thornhaven stanowiła doskonałe miejsce na przeróżne zabawy z wielkim wilkiem – gdy był jeszcze dzieckiem, Seymour fantazjował o tym, jak wesoło byłoby pobiegać tutaj z własnym psem, lecz dziecięca wyobraźnia nigdy nie pobiegła tak daleko i odważnie, by zamiast pupila wyobrazić sobie olbrzymiego, kochanego wilka, z którym na dodatek można pogadać i poprzewalać się razem w trawie. Vi nie dawał się łatwo wyprowadzić w pole, nadążał za miotłą, a przez poszycie mknął sprawnie niczym duch.
Co oczywiście wcale nie znaczyło, że Seymour nie próbował go wyprowadzić w pole, albo że grał czysto.
Czarodziej wyhamował tak gwałtownie, że aż go zarzuciło na tym kiju, następnie wrzucił wsteczny, wycofał się kawałek idealnie wzdłuż drogi, którą tu dotarł. A potem wziął zakręt i pomknął w zupełnie inną stronę. Może Vi straci nieco czasu, starając się wyniuchać, która ze ścieżek szafirowego zapachu zaprowadzi go tam, gdzie powinna. Jeszcze tylko dotrzeć do strumienia, polecieć nieco w górę płynącej wody, tuż nad przelewającą się, spienioną powierzchnią, akurat tak, by lodowate fale rozmyły woń magii, i w końcu można było odbić z powrotem w stronę lasu, do tamtego wielkiego wykrotu i starej, krzywej sosny. Seymour zwolnił, dotarłszy do charakterystycznego drzewa, następnie zaś powoli wzniósł się między jego konary, parkując gdzieś wśród gałęzi. Gdy jego stopy dotknęły pnia, w głowie rozległ się pełen podniecenia i zapału głos.
— Szukam!
Muzyk sięgnął do kieszeni, wydobył lornetkę. Spojrzał przez nią w stronę rozciągającego się w dole lasu, usiłując wśród zieleni poszycia dostrzec ten rozbrykany, ciemny kształt.
— Tam jest.
Wilk mknął między pniami, gładko omijając zwalone gałęzie, rozłożyste krzewy i butwiejące pniaki. Co jakiś czas znikał Seymourowi z radaru, kryjąc się przelotnie za jakimś bardziej rozłożystym drzewem, niknąc w leśnym cieniu, lecz zaraz wyłaniał się w jakimś prześwicie, błyskając jasnymi pasmami futra i wyszczerzonym w wilczym uśmiechu pyskiem. Seymour sam uśmiechnął się pod nosem.
— Nicpoń!
Vi wykręcił ciasne kółko tam, gdzie Seymour usiłował zmylić go zapachem, następnie pognał w stronę strumienia. Gdzie, żeby woda go powstrzymała – wpadł prosto w nurt, pognał po kamieniach, rozbryzgując wokół krystaliczne pióropusze, w okamgnieniu znalazł się na drugim brzegu. Na moment zniknął za jakimś pagórkiem, Seymour szukał go chwilę, ledwie parę sekund, nim wreszcie dojrzał, tuż przy wykrocie. Pokręcił głową.
— Szybki jest — mruknął do siebie i od razu tego pożałował.
Czarne ucho zastrzygło, poszukując źródła dźwięku. Wilk zatrzymał się pod krzywą sosną, obwąchał pień, nos skrupulatnie zbadał ślad zapachu. Coraz wyżej i wyżej, Vi wyciągał się, aż dostrzegł szafirowy blask wśród koron.
— Mam cię! Znalazłem!
Seymour parsknął śmiechem, odbił się od konaru, powoli sfrunął z powrotem w dół. Vi brykał triumfalnie pod drzewem, ogon merdał tak intensywnie, że cała tylna strona wilka aż chodziła z radości. Gdy tylko Seymour puścił miotłę, od razu dostał wielki czarny łeb do wygłaskania, napierający na niego całą swą pogodną pluszowością.
— Myślałeś, że mnie zmylisz tym cofaniem się po śladach?
— Myślałem, że znalezienie mnie zajmie ci dzięki temu trochę więcej czasu.
— Nie doceniasz mnie!
Virgil trącił go nosem, dmuchnął w ucho, Seymour zaśmiał się, nie dostrzegł nadciągającej katastrofy. Vi, wciąż mokry po przebiegnięciu przez strumień, cofnął się pół kroku, następnie zaś zrobił to, co dyktowała mu natura.
— Kurwa!
Tyle tylko zdążył krzyknąć Seymour, nim wilk się nie otrzepał, wylewając czarodziejowi na głowę całą kurtynę zimnej wody.
— Teraz jesteśmy kwita — przekazał mu w myślach, szczerząc się w uśmiechu i wywalając język.
— Kwita to będziemy, jak się dobrze schowasz, a nie tak, jak ostatnio — odparł Seymour, odgarniając z czoła przemoczoną grzywkę.
— Hej! Po prostu oszukiwałeś, to dlatego.
— Chciałbyś.
Vi fuknął.
— Licz do dwudziestu, a potem powodzenia ze znajdowaniem mnie.
Seymour posłał mu uśmiech.
— Raz…
Vi zadrobił w miejscu, przypadł do ziemi.
— Dwa…
Odwrócił się, zamerdał ogonem.
— Trzy…
A potem śmignął między gałęzie, zniknął w poszyciu i tylko oddalający się dźwięk łap uderzających o leśną ściółkę świadczył o tym, że jeszcze przed chwilą wilkołak tu był. Seymour uśmiechnął się, pokręcił głową, wznowił swoje liczenie.
Dojechał do trzydziestu, wskoczył z powrotem na miotłę i wzniósł się między korony drzew, dobywając jednocześnie swej lornetki. Oficjalne zasady były takie, że musiał jakoś Vi wypatrzyć, ale zobaczenie czarnego kształtu skrytego w powodzi leśnej zieleni to było zadanie innej kategorii, niż podążanie wzrokiem za poruszającym się celem. I niby Seymour mówił, że pewnie, wypatruje Virgila i to przez te jasne łatki jest w stanie go dostrzec, ale mijał się z prawdą. Bo Seymour nie wypatrywał Vi, tylko wyczuwał to, co mu kiedyś dał.
Jak po sznurku ruszył za wilkiem, lecąc niespiesznie pośród drzew i wypatrując swojego Pluszaka, jak skrył się między gałęziami.
— Nie mogę z nim — powiedział Seymour, zatrzymując miotłę, wpatrując się w przyciągający jego wzrok element otoczenia.
Góra liści i potrzaskanych gałęzi może i zapewniała świetną ochronę, sprawiając, że cokolwiek się pod nią władowało, maskowało się idealnie w poszyciu, lecz musiało władować się pod tę osłonę w całości. Vi prawie tego dokonał, wcisnął jakoś wilczy łeb i tułów, lecz tył pozostał na zewnątrz, wraz z ogonem. I ów ogon, niczym obdarzony własną wolą, postanowił zamerdać intensywnie na sam dźwięk głosu Seymoura.
— Gdzie on mógł się podziać? — powiedział muzyk, wiedząc bardzo dobrze, że jego słowa dotrą do wilczych uszu.
Ogon znów zamerdał.
— Ale się schował.
Parę gałązek poleciało, z ogonem merdał też już chyba cały wilczy tył.
— No, kurwa, nie znajdę chłopa.
Ogon merdał i merdał, idealnie zdradzając lokalizację wilkołaka. Seymour w końcu nie wytrzymał.
— Tu jest!
Były czarodziej przyskoczył, złapał za ogon. Vi podskoczył, gałęzie poleciały. Wilkołak obrócił się, spojrzał na muzyka.
— Oszukiwałeś!
Seymour ledwie dawał radę nie udusić się ze śmiechu. Puścił ten nieszczęsny ogon, pozwolił mu merdać wolno, otworzył ramiona, a Virgil instynktownie przypadł do niego, dał się poprzytulać i pogłaskać.
— Nie oszukiwałem, Vi. Ja cię po prostu wszędzie znajdę — powiedział Seymour, drapiąc wilka za uszami. — Jesteś moim Pluszakiem. Myślisz, że dałbyś radę się przede mną ukryć?
Vi zamruczał, w końcu naparł łbem na tyle mocno, że muzyk stracił równowagę, runął w leśną ściółkę.
— Dogrywka! — Wilk wyłożył się zaraz u jego boku. — Ale najpierw będziesz mnie głaskał.
Weekendowy piknik gdzieś nad wodą brzmiał zajebiście. Seymour chętnie wyciągnął miotłę, zapakował jakieś jedzenie, napoje i duży, puchaty koc, następnie zgarnął Virgila i już lecieli na południe, poza granice Stellaire. Miasto szybko umknęło im, gdy magiczny środek transportu rozwijał prędkość, Seymour zaś cieszył się na spędzenie miłego, leniwego popołudnia ze swoim ukochanym Pluszakiem. Nie przewidział tylko jednej rzeczy – że będzie tak koszmarnie gorąco.
Wyłożyli koc nad jakimś jeziorkiem, wokół żywej duszy. Przy brzegu trawa rosła jak chciała, owady darły się w chaszczach, a cień drzew, okrywający litościwie szuwary i jakiś zapomniany pomost, nie dawał wystarczająco dużo chłodu, by dało się wysiedzieć. W ferworze przygotowywania przekąsek i myślenia o tym, jak w międzywymiarowym koszyku, będącym większym w środku, niż na zewnątrz, dobrze przechować butelki schłodzonego piwa, żaden nie sprawdził dokładnie pogody na ten dzień i im obojgu umknął początek fali obłędnych upałów przetaczających się właśnie przez kraj.
Posiedzieli, poskubali jakieś owoce, zimna woda wyszła w okamgnieniu, słońce zaś ledwie wspięło się ku zenitowi. Seymour przeczesał palcami włosy, te lepiły się już do skroni.
— Słońce napierdala jak pojebane — zauważył uprzejmie muzyk, zwrócił się do wilkołaka. — Popływałbyś ze mną?
Vi uśmiechnął się szerzej.
— Nawet statkiem pirackim na koniec świata — odparł, unosząc się na łokciu.
— No to dawaj, kto pierwszy do jeziora — zawołał czarodziej, zrywając się z koca.
Seymour momentalnie ściągnął koszulkę przez głowę, sięgnął zapięcia spodni, w okamgnieniu poleciały gdzieś w trawę. Niby spakowali coś do kąpieli, ale on miał na to wyjebane, do jeziora postanowił wskakiwać w bieliźnie.
— Hej, nie ma oszukiwania! — krzyknął, gdy tylko łysnęły mu pośladki Vi, a potem wilkołak przemienił się w swą zwierzęcą formę i na pełnej prędkości wleciał wprost do wody. — Kurwa! — Woda rozprysła się na wszystkie strony, zimne krople sięgnęły nagiego torsu, zamoczyły jasne włosy.
Seymour zaśmiał się, podszedł do brzegu, zamoczył nogi po kostki.
— I co, zadowolony z siebie?
— Jeszcze jak! — Vi odpłynął kawałek, wykręcił półkole, zawrócił z powrotem do Seymoura. — Wygrałem!
Czarodziej parsknął śmiechem.
— Jakże by inaczej.
Postąpił jeszcze parę kroków w stronę jeziora, woda zakryła łydki, musnęła kolana, dojechała do ud, w końcu i do bioder. Seymour przystanął, ochlapał się wodą, zadrżał z zimna. Jak słońce grzało jak pojebane, to woda mroziła na całego. Idealne połączenie.
Czarodziej przeciągnął się, a następnie dał nura w ciemną toń.
Pływał dobrze, lecz najczęściej jednak w morzu, którego silne fale stawiały opór, potrafiły złapać nieostrożnego śmiałka i porwać ze sobą w sobie tylko znanym kierunku, więc jezioro zdawało się dla niego takie proste i spokojne, niemalże jak dziecięcy plac zabaw. Przepłynął kawałek pod wodą, wynurzył się nieco dalej, zaraz znalazł wzrokiem wilczy łeb wystający ponad powierzchnią.
— Pełno glonów — odezwał się Vi. — Plączą mi się wokół łap.
— Popłyniemy dalej – tam jest głębiej, nie będą sięgać.
— Dobra! — Virgil na moment zanurzył się pod wodę, a gdy znów spojrzał na Seymoura, metaliczne oczy błyszczały łobuzersko. — Będę pierwszy!
— Próbuj — mruknął Seymour, nim zanurkował pod wodę, nie zamierzając dać swojemu pluszakowi wygrać.
Pływał szybko, prawda, ale prześcignięcie wielkiego wilka to było nie w kij dmuchał. Tatuaże zalśniły z wysiłku, Seymour zasuwał kraulem, jakby od tego zależało jego życie, lecz Vi pruł wodę jak mała motorówka, nie dając swojemu czarodziejowi żadnych szans.
— Pierwszy! — zawołał, zatrzymując się gdzieś na środku jeziora, odwracając się, by dostrzec Seymoura. — Seymour?
Po czarodzieju nie było śladu, nawet kręgów na wodzie ani pękających baniek powietrza.
Lecz nim wilk zdążył się na dobre zdenerwować, coś złapało czarny ogon, zalśniło szafirem.
— Seymour!
Muzyk roześmiał się, pojawiając nad taflą wody.
— Zmęczyłem się, Vi, przepłynęliśmy niezły kawałek — powiedział, łapiąc się gęstej sierści, stopniowo podpływając bliżej, ładując w końcu na wilczy grzbiet.
— Hej! — zaprotestował wilk.
— Będziesz moim dzielnym wilkiem ratowniczym. — Seymour wyciągnął się na czarnym grzbiecie, objął swojego pluszaka. — Poszukamy jakichś dojebanych patyków, to ci porzucam. Chcesz?
Ogon rozchlapał wodę.
— Chcę!
— To dawaj na drugi brzeg – widziałem tam takie naprawdę wielkie.
— Wszystkie moje!
Seymour wtulił twarz w mokrą sierść, śmiejąc się do rozpuku ze swojego wilka, aż płuca nie potrafiły nabrać dobrze tchu. Vi był cudowny, absolutnie niereformowalny, czuły i kochany, szczery i przy tym łagodny, a w swej wilczej formie roztapiał mu serce, zachowując się tak naturalnie.
— Vi?
— Co?
— Jesteś najlepszy. Kocham cię.
Poczuł falę ciepła i oddania przebiegającą przez ich telepatyczną więź.
— Ja ciebie też, Seymour. — Łapy przyspieszyły, gnane szczęściem. — Mój Księżyc.
Czarodziej wtulił się w niego jeszcze mocniej.
— Mój wilk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz