11 czerwca 2024

Od Seymoura do Virgila

Seymour popatrywał z rozczuleniem na brykającego mu po mieszkaniu wilkołaka.
Vi po prostu roznosiło – mężczyzna przypadał do stojącego na kuchennym stole pudła, wyciągał stamtąd jakiś bibelot, następnie chodził od szafki do komody i z powrotem, zastanawiając się na głos, gdzie ów przedmiot ma się znaleźć.
— Tutaj chyba będzie dobrze — powiedział, na próbę ustawiając drewnianego tygryska tuż koło tej jakże chwiejnej rzeźby z Bharatu. — Seymour, co sądzisz?
— Gdzie nie postawisz, to będzie idealnie — odparł były czarodziej, sam podchodząc do pudła, wyławiając z niego ramkę ze zdjęciem. Uśmiechnął się na jej widok. — Patrz, nasz pierwszy piknik w parku.
Vi zostawił rzeźbę, w paru krokach znalazł się przy Seymourze.
— Szukałem tego! — Ramka zaraz zmieniła miejsce, spoczęła w dłoniach rzeźbiarza. — Ostatnia do zawieszenia.
I już go nie było, już leciał w stronę gołej do niedawna ściany, teraz udekorowanej śmiechem i wspomnieniami.
Mieszkanie Seymoura, wystarczająco duże i przestronne, by pomieścić i dziesiątkę gości, zmieniło się nie do poznania, gdy zamieszkał w nim jeden wilkołak. Puste miejsca zapełniły się urokliwymi drobiazgami, z białych ścian spoglądały uśmiechnięte twarze, a w przedpokoju, na tym niskim stoliku, gdzie Seymour rzucał klucze do mieszkania i trzymał parasolkę, spoczęła miska pełna piłek tenisowych, z tą jedną zaklętą, lśniącą szafirową magią. W przepastnej szafie przybyło koszulek, spodni i swetrów, choć przecież już od dłuższego czasu koszulkom Seymoura przybywało towarzystwa. Na pustych do tej pory parapetach zagościły kwiatki, każdy inny, każdy w swojej unikalnej doniczce.
Virgil ostatni raz podleciał jeszcze do pudła, wybebeszył resztę pakuł i pogniecionego papieru, lecz pudło było puste. Wszystko, co w nim podróżowało, znalazło już swe miejsca w ich wspólnym mieszkaniu. Wilkołak westchnął, uśmiechnął się, następnie złożył pudło, odrzucił je na czekającą na wyniesienie stertę.
— Koniec pracy — powiedział, omiatając wzrokiem salon i kuchnię, podchodząc bliżej do Seymoura.
Były czarodziej stał, opierając się luźno biodrem o kanapę. Gdy tylko Vi zaczął się zbliżać, otworzył zapraszająco ramiona.
— I koniec odpierdalania szajsu — dodał, zamykając wilkołaka w objęciach.
Ten poruszył się lekko, zamiast oprzeć głowę na jego piersi, podniósł ją, spojrzał ze zdziwieniem.
— Jakiego szajsu?
— No z tym, żebyś u mnie został na noc — wyjaśnił muzyk, szczerząc się jak debil.
— Co?
Seymour parsknął śmiechem, przegarnął te ciemne loki.
— Myślałeś, że to przypadek, że próby kończyliśmy akurat tak, jak ty kończyłeś pracę? I za każdym razem, jak potem przypadkiem szliśmy do restauracji, to jakoś tak szczęśliwie był z niej zajebisty dojazd do mnie, a chujowy do ciebie?
Vi zaniemówił, patrzył na niego przez chwilę z wymalowanym na twarzy niedowierzaniem, gdy kolejne puzzle wskakiwały na swoje miejsce i wilkołak uświadamiał sobie, że Seymour nie żartował. Humor byłego czarodzieja był nie do zepsucia.
— Ale teraz koniec już tego. Koniec jeżdżenia do mnie albo do ciebie. Teraz będziemy wracać razem. Wiesz, gdzie? — Uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Do nas.

Deszcz siąpił za oknem, wiatr wiał niemiłosiernie, a ten mokry i zimny, nieprzyjemny wieczór, nie nastrajał do wyjścia gdziekolwiek. W sumie to i do niczego produktywnego nie nastrajał – Seymour doszedł do wniosku, że chyba ciśnienie spadało, bo nuty mu się jakoś nie kleiły, piosenki nie chciały się pisać, i ogólnie nie chciało mu się po prostu nic. Vi był chyba w podobnym nastroju, i w chwili obecnej obaj polegiwali na kanapie, rozmawiając na przypadkowe tematy, aż w końcu ich dyskusja spłynęła na kino i to, co tam ostatnio w nim leciało.
— Raam się strasznie ekscytował jakimś filmem akcji z Bharatu, ale powiem ci, że im więcej o nim gadał, tym mniej rozumiałem, o czym on w ogóle jest — powiedział Seymour, w zamyśleniu przeczesując palcami ciemne loki. — Oglądałeś kiedyś jakieś filmy stamtąd?
Vi zamyślił się na moment.
— Nie przypominam sobie, chyba nie… Ale widziałem jakieś memy w sieci.
— Z tego najnowszego filmu?
— Nie, tak ogólnie. Wiesz, o filmach z Bharatu.
Seymour uniósł brew.
— Co w nich memicznego?
— Fizyka? — Vi wzruszył ramionami. — Ogólnie podobno są bekowe.
Czarodziej pokiwał głową. Jakoś nie odniósł wrażenia, żeby Raam uważał filmy ze swej ojczyzny za bekowe, no i na pewno nie mówił nic podobnego, jeśli chodziło o ten najnowszy.
— Ty, to może obejrzymy jakiś film stamtąd? Coś powinno być na Netfilmsie, nie?
Vi poprawił się na kanapie.
— Pewnie tak.
Seymour odpalił telewizor, wyszukał szybko odpowiednią kategorię. Zalały ich podpowiedzi filmów, każdy z kadrów bardziej kolorowy, niż poprzedni. Opisy, pełne długich imion i zachęcających zdań, szybko zamąciły w głowie i sprawiły, że w końcu wybrali losowo jakiś film z zeszłego roku.
Czołówka przywitała ich egzotyczną muzyką i szerokimi ujęciami krajobrazów, przeplatanych zbliżeniami na twarze poszczególnych aktorów, z dramatycznymi minami i niemożliwymi do odczytania podpisami.
— Włączę napisy — mruknął Seymour, słysząc, że narrator chyba już coś mówi, ale zdecydowanie nie jest to żaden ze znanych mu języków.
Rozwinął menu, popykał chwilę na pilocie, lecz w rozwiniętej liście zobaczył jedynie kolekcję dekoracyjnych szlaczków, które dla niego nie tworzyły niczego sensownego.
— No nie wierzę, że nie mają nawet ekwilango… — Seymour zmarszczył brwi. — Dobra, to tyle było z oglądania…
— Nie, czekaj — Vi złapał za trzymającą pilota dłoń. — Mam pomysł.
Muzyk uniósł brew.
— Jaki?
— My wymyślimy dialogi.
Seymour obdarzył go zdziwionym spojrzeniem.
— Ale jak?
— Normalnie — Vi wyszczerzył zęby. — To jakiś film akcji, niby historyczny, ale damy radę. Fabuła musi być do zgadnięcia. Dawaj, oglądamy!
Drugi mężczyzna jeszcze przez chwilę procesował pomysł, nim parsknął śmiechem, skinął głową.
— Dobra, spróbujemy.
Spróbowali. Po jakichś dziesięciu minutach Seymour już nie dawał rady. Na ekranie pojawiła się jakaś bogato odziana kobieta, oskarżycielskim gestem wyciągnęła palec w stronę jakiegoś dostojnika.
Zdradziecki Chatrapati! — zawołał Vi dramatycznym głosem. — Twoje dni są policzone!
Chatrapati, czy jakkolwiek się ten dostojnik nazywał, wywrócił oczami, rozdziawił usta, wzniósł ręce w pełnym emfazy geście. Ktokolwiek montował wszystkie sceny, postanowił dodać każdy możliwy efekt, byle tylko zwiększyć dramatyzm momentu, jednocześnie podkładając pod całość najbardziej chwytającą za serce muzykę.
Usta mężczyzny poruszyły się, popłynęły z nich jakieś słowa. Seymour poczuł kuksańca pod żebrami.
— Hej, teraz kwestia Chatrapatiego! No dajesz!
Ale czarodziej nie był w stanie wydusić z siebie słowa, zwijając się ze śmiechu i walcząc o oddech. Vi wyratował go z opresji.
O wielka maharani Vishnuvajjhula! Twe oskarżenia padają na niewinnego, bogowie osądzą twe okrutne serce!
Słowa nie spięły się z długością wypowiedzi, trafiły obok ze znaczeniem, Chatrapati zaś znikąd wyciągnął latający dywan.
— Kurna, tego nie przewidziałem!
Tymczasem zaś na ekranie zły dostojnik wybuchnął szyderczym śmiechem. Vi pociągnął łyk piwa, zakołysał butelką.
Nie umiesz liczyć, maharani, jeśli sądzisz, że udało ci się policzyć moje dni!
— Dodawanie tak trudne — wtrącił Seymour, sięgając po miskę z popcornem.
Parę kolejnych kwestii opuścili, nie potrafiąc sformułować niczego koherentnego. Następne dialogi też okazały się obok tematu, mężczyźni w końcu odpuścili, wrzucali pojedyncze kwestie, by potem umrzeć ze śmiechu na kanapie. Film płynął, postaci kłóciły się, walczyły, przeżywały, zaś ich widzowie niespecjalnie przejmowali się tym, co reżyser faktycznie dla nich przewidział. Aż w końcu doszło do ostatecznej walki, gdzie prawa fizyki nie miały już żadnego zastosowania, Seymour zaś spędził większość sekwencji wtulony w bok Vi, próbując nie popłakać się ze śmiechu. Wilkołak przyciskał go do siebie, samemu walcząc o oddech przy bardziej absurdalnych scenach. I gdy wydawało się, że czas będzie dzwonić po karetkę, na ekranie pojawiły się napisy końcowe, rozbrzmiała skoczna muzyka i film się zakończył.
— Ja pierdolę — podsumował Seymour. — Nie wiem, jak Raam może to oglądać.
Vi otarł kąciki oczu z łez.
— Też nie wiem… Chcesz go o to spytać?
— Żeby zajebał mi gonga? Podziękuję! — odparł czarodziej, przyciągając bliżej swojego Pluszaka. — Ale film był spoko.
— Szczególnie z twoim dubbingiem.
— Szczególnie z twoim — odparł Seymour, wsuwając dłoń pod koszulkę Virgila, niezobowiązująco głaszcząc żebra. — To co, idziemy spać?
— Idziemy spać — odparł wilkołak, całując go w czoło.

Telefon brzęczał na stole, niski dźwięk rozlegał się w salonie. Seymour nie poruszył się, pochłonięty całkowicie gitarą, ze słuchawkami kryjącymi uszy, całkowicie odcinającymi muzyka od reszty świata. Telefon znów zabrzęczał, Vi podszedł, chwycił urządzenie.
— Seymour?
Głos nie przebił się przez dźwięk strun, wilkołak musiał podejść, złapać muzyka za ramię. Trzymany w dłoni telefon, wciąż wibrując, zawisł przed zagrzebanym w nutach nosem. Dopiero to wyrwało Seymoura ze świata muzyki. Palce zostawiły struny, słuchawki zawisły na szyi, muzyk sięgnął po urządzenie, odebrał.
— Hej.
— Seymour! Odebrałeś za pierwszym razem, to prawdziwy cud!
Były czarodziej westchnął.
— Miałeś szczęście, Nico. Co tam słychać? Coś się stało?
— Czy coś się musi stać, żebym zadzwonił do własnego brata?
Muzyk prychnął, ale się uśmiechnął. Lubił pogadać sobie z Nico, choć nie czynili tego często, a sam Seymour nie do końca w ogóle okazywał swe uczucia, prychając tylko na kolejne telefony i marszcząc brwi, gdy Nico usiłował go nakłonić do odwiedzin w domu.
— I jak tam u Mari? — spytał Seymour, myśląc o swej przyszłej bratowej.
Widzieli się w zeszłe Yule, gdy Nicholas przyprowadził Mari wraz z jej rodziną, by zapoznać wszystkich wokół świątecznego stołu. Seymour, jak nigdy nie jeździł na Yule do domu, tak ten jeden raz dał się zaciągnąć i nawet potem tego nie żałował.
— W porządku, dzięki, że pytasz. Ostatnio właśnie…
I tak Nico pogrążył się w opowieści, w której pierwsze skrzypce grały przygotowania do ślubu. Na razie dosyć luźne i zachowawcze, oboje jeszcze badali wody, przebierali w opcjach, nie mieli żadnych konkretnych dat, terminów czy pomysłów. Seymour kiwał głową, mruczał coś pod nosem, podpytywał, kręcił się, w końcu wyplątał się z gitary i słuchawek, usiadł po ludzku na kanapie. Vi siedział zaraz obok – podał Seymourowi telefon, teraz zaś wrócił do swojego projektu, rysik śmigał tylko po ekranie tableta.
— Rozmawialiśmy z takimi naszymi znajomymi, nie wiem, czy ci opowiadałem…
Rozmowa z Nico zapowiadała się na raczej dłuższą, niż krótszą. Vi zerkał co jakiś czas na Seymoura, w końcu wstał, usta poruszyły się w bezdźwięcznym pytaniu.
Piwo?
Pewnie.
Z drugiej strony słuchawki Nico zrobił małą pauzę.
— Jesteś z kimś?
Seymour spiął się instynktownie, wydał z siebie jakiś mało koherentny dźwięk.
— Pozdrów Ignisa — dorzucił Nico bezwiednie. — I trzeba było mówić, że siedzisz z chłopakami, nie zawracałbym ci tyle głowy.
— Jak już dzwonisz, to pogadaj.
— Jak chcesz, żebym pogadał, to sam czasem zadzwoń, co?
Seymour prychnął, jego brat kontynuował.
— Przyjedziesz do Thornhaven?
Odpowiedź nadeszła w okamgnieniu.
— Nie.
Nico westchnął, ponarzekał coś na to, że Seymoura więcej widuje w telewizji, niż na żywo. Muzyk trochę go słuchał, a trochę nie, myśląc o tym, że w sumie pierwszy raz zamiast powiedzieć „Nie” miał ochotę powiedzieć raczej „Nie wiem”. Mężczyzna zerknął na Virgila – wilkołak wrócił z kuchni, wyciągnął w jego stronę butelkę z piwem.
Dzięki.
— Dobra, nie będę cię dłużej zagadywał — powiedział w końcu Nico. — Ale pomyśl czasem o rodzinie, co? I mów na bieżąco, co u ciebie słychać. Kiepsko by było, gdybym ważnych rzeczy o tobie dowiadywał się z tabloidów.
— Pewnie — mruknął Seymour.
Jeszcze parę słów, ostatnie pożegnanie, w końcu muzyk dotknął czerwonej słuchawki, rzucił telefon na stół. Pociągnął długi łyk piwa, butelka z pełnej stała się prawie pusta. Mężczyzna westchnął ciężko, skrzywił się.
— Co się stało? — spytał Vi z niepokojem.
— Jeszcze nic — odparł po chwili Seymour. Jasne brwi ściągnęły się. — Ale stanie się, jak tak dalej pójdzie.
Tablet dołączył do telefonu na blacie, Vi przesiadł się bliżej, dłonią odnalazł rękę Seymoura.
— Seymour? Martwię się.
Były czarodziej przechylił się, oparł w końcu głowę na jego barku, dał się otoczyć ciepłym ramieniem.
— Vi, kurwa… Ile ja bym dał za to, żeby mieć taką fajną rodzinę, jak ty. Normalną i sensowną, z którą można po prostu wziąć i pogadać, a nie tylko mieć rozpierdol.
Poczuł, jak Vi wtula usta w jego włosy.
— Wiesz, Nico cię pozdrawiał — podjął po chwili. — Tylko no… Nie ciebie, tylko Ignisa. Pytał, kto u mnie siedzi, pewnie usłyszał coś na linii, jak to piwo było... I myślał, że to Ignis. — Mała pauza. — Nie powiedziałem im o tobie.
Brzmiało to chujowo. Nie było tak, że Vi niewiele znaczył dla Seymoura, albo że mężczyzna wstydził się takiego partnera. Wręcz przeciwnie. Wiele by dał, by móc sobie po prostu pochodzić, trzymając Vi za rękę, zabierać go ze sobą na wyjazdy, koncerty, pokazać ludziom i chwalić się tym, jakiego ma zajebistego chłopa. Tylko w przypadku Seymoura to nie było takie proste, i to, co normalni ludzie mieli za darmo i w pakiecie, u niego urastało do rangi jakiegoś nierozwiązywalnego problemu. Ścisnęło go gdzieś w środku.
— Przepraszam.
Vi przyciągnął go bliżej.
— Seymour, nie przepraszaj mnie. Wiem, że miałeś powód. — Ciepła dłoń wylądowała na jego piersi, tuż nad sercem. — I wiem, że cię to gryzie.
Muzyk jedynie parsknął pozbawionym wesołości śmiechem.
— Widzę, że świetnie się z tym kryję.
— Przede mną nie musisz się z niczym kryć.
Ironiczny śmiech, ta typowa zasłona, za którą Seymour krył wszystko to, co bolało i źle się goiło, obrócił się w ciszę, w końcu w westchnienie.
— Wiem. Masz rację.
Milczenie przeciągnęło się, dłoń rzeźbiarza delikatnie przesunęła się po materiale koszulki, bezbłędnie podążając za skrytymi pod nim szafirowymi tatuażami. Seymour już dawno nauczył się kojarzyć to ciepło i pieszczotę z bezpieczeństwem, spokojem i zaufaniem. Ściśnięte niepokojem serce powoli wracało do swojego naturalnego rytmu.
— Wiesz, jak tak patrzę, to tradycją mojej rodziny są golemy, tatusy i rozpierdol związkowy — podjął po chwili Seymour. — Ojciec poznał matkę w liceum, zabujał się w niej od razu, hajtnęli się szybko, a potem rozstali na tyle wcześnie, że nawet nie pamiętam, jak wyglądała. I nie, nigdy mnie nie odwiedziła, nie kontaktowała się, a próby rozmowy o niej z ojcem zawsze kończyły się rozpierdolem. Nico też olała, a początkowo chciała go zatrzymać i o to też była jakaś inba, ale sam już nawet nie znam szczegółów. Pamiętam tylko, że Nico długo nie było, za to często przychodził jakiś palant w garniturze, a ojciec bez przerwy gdzieś wychodził i zostawałem sam z Jarvisem i golemami.
Virgil nabrał głębiej tchu, powoli wypuścił powietrze.
— Seymour, tak mi przykro.
— Było, minęło, rozpierdol został. — Muzyk wzruszył ramionami. — I, kurwa… Ja poszedłem w ślady ojca.
Znów dłuższe milczenie, gdy Seymour zbierał się, by kontynuować historię.
— Byłem w liceum, myślałem, że pozjadałem wszystkie rozumy i że jak ja sobie kogoś znajdę, to na pewno nie zrobię sobie takiego syfu w życiu, jak mój ojciec-debil, co się nie zna na ludziach i niczego nie ogarnia. — Ironiczny uśmiech wrócił, gdy Seymour znów instynktownie skrył się za swą ulubioną tarczą. — Wyobraź sobie mnie, takiego kretyna z liceum, jak przyprowadza do domu jakąś pierwszą z brzegu laskę i mówi, że słuchaj tato, jesteśmy razem, to na poważnie, to ta jedyna. No ojciec się oczywiście wkurwił, stwierdził, że mnie popierdoliło, tylko wiesz, użył takich bardziej kulturalnych słów, żeby mi to powiedzieć, no i powiedział, że się na stówę przejadę na niej, bo to za wcześnie, a ja jestem idiotą. I zgadnij, co, Vi?
Nie czekał na odpowiedź. Uśmiech zniknął, odsłaniając na powrót szczere serce i ziejącą w nim ranę, niezaleczoną mimo upływu czasu.
— Nazywała się Megajra. I nie wiem, ile bym dał, żebym jej nigdy w życiu nie spotkał.
Gdy słowa nie wystarczały, gdy każde zdanie okazywało się zbyt płytkie i proste, niepotrafiące pomieścić głębi emocji i uczucia, wtedy zostawał dotyk, przepełniony ciepłem i czułością. Zostawały ramiona, szczupłe lecz zaskakująco silne, ściskające żebra, ściskające tak mocno, że to popękane serce w środku na powrót zaczynało się zrastać i sklejać.
— Seymour… — głos Vi załamał się na imieniu. — Mówiłeś mi wcześniej… Wtedy, w lesie… Że porozmawiałeś z kimś, i wtedy rzuciłeś studia.
— Tak — odparł były czarodziej. — I tak, to była ona.
— Co ci powiedziała?
— Prawdę. Tyle czasu kisiłem w sobie tę postępującą niechęć do magii, robiło mi się niedobrze na samą myśl o tym, że muszę w ogóle otworzyć książkę, i w pewnym momencie pierdolnęło. Musiałem z kimś o tym porozmawiać, padło na nią, bo z kim innym mogłem coś takiego przegadać, na pewno nie z ojcem albo Nico. Powiedziałem jej, że nie dam rady, mam tego dosyć, i że chyba zwariuję, jeśli spędzę na uczelni chociaż jeszcze jeden miesiąc. No to mi odpowiedziała, tak konkretnie. — Seymour zamilkł, słowa nie przychodziły łatwo, a gdy już popłynęły, to z prędkością wodospadu. — Żebym nie pierdolił, że całe życie miałem wszystko podstawione pod nos, niczym nie musiałem się przejmować, tatuś mi zabezpieczył całą przyszłość, a jedyne, co miałem robić, to się grzecznie uczyć. I co? I nawet to spierdoliłem.
— Seymour!
— Powiedziała, że mam wypierdalać i nie wracać, aż się nie ogarnę. Więc wypierdoliłem. I nawet nie próbowałem się ogarnąć.
Podniósł spojrzenie na Virgila i przez ten krótki moment blask w oczach przygasł, szafirowe spojrzenie stało się puste, zupełnie tak, jak puste było, nim Seymour trafił na Ignisa. Muzyk nabrał tchu, by się odezwać, lecz reszta wypowiedzi utonęła w pocałunku, gdy rozgrzane wargi, drżące wstrzymywanym płaczem, zamknęły mu usta, dzieląc się powodzią emocji. Seymour nie potrzebował więcej, pozwalając Virgilowi wspiąć się na jego kolana, otoczyć jeszcze ciaśniej ramionami, skryć go pod naporem wilkołaczego ciała.
— Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że znalazłeś muzykę — powiedział cicho Vi, opierając się czołem o jego czoło. — I jak bardzo żałuję, że nie było mnie wcześniej przy tobie.
— Vi, Pluszaku… — Seymour uśmiechnął się do niego, ciepło wezbrało w sercu. — Ale teraz jesteś. I jest już dobrze.
Trwali tak przez dłuższą chwilę, po prostu ciesząc się swoją bliskością, myśląc o tym, jak szeroko musiał uśmiechnąć się los, by skrzyżować ich ścieżki i jak wiele kanciastych, raniących elementów w duszy jednego, potrzebowało tego ciepła i miękkości, które znajdowało się w sercu tego drugiego.
— Nico ma narzeczoną, pamiętasz? — podjął po pewnym czasie Seymour.
— Pamiętam, nazywa się Mari, opowiadałeś o niej.
Muzyk skinął głową.
— Też poznał ją w liceum, zakochał się od razu… Jeszcze nie jebło, ale ojcu jebło dopiero po ślubie, także jest jeszcze czas…
— To, że tobie i twojemu tacie nie wyszło, nie znaczy, że twój brat też będzie nieszczęśliwy.
— Niby tak… — Seymour westchnął. — Ale powiedzmy, że nie zdziwię się, jak też pierdolnie.
Virgil sam przyciągnął go bliżej, Seymour złożył skroń na jego piersi. Pozwolił, by wyrobiona pracą z marmurem dłoń łagodnie pogładziła skroń, swym ciepłem i czułością odegnała bolesne myśli.
— Ciężko z nami, nie? Wybrałeś sobie chłopa z niezłym bagażem — rzucił, otaczając ramionami wąskie biodra. — Dlatego się boję, co będzie, jak cię przedstawię reszcie rodziny. To nie jest tak, że nie chciałem tego zrobić, Vi. Wiele dla mnie znaczysz, kocham cię i chcę, żeby ojciec i Nico cię poznali. Tylko że… Nawet te przepytywania twojej mamy brzmią jak spacer w parku, w porównaniu do tego, co by było w Thornhaven.
— Seymour, czy twój tata… On chce dla ciebie jak najlepiej, prawda?
— Chuj go wie — odparł Seymour, westchnął ciężko. — Jakby chciał jak najlepiej, to by mnie nie wkopał w magię i golemy. — Muzyk umilkł na dłuższą chwilę. — Wiesz, że przez pewien czas on był ostatni.
— To znaczy?
— Ostatni z rodu. Ostatni Silverthorn. Gdyby jego zabrakło, ród by wygasł…
Nieczęsto się nad tym zastanawiał, ale kiedyś przyszło do niego to wyobrażenie – młody Cedric, przechadzający się posępnymi korytarzami posiadłości, kompletnie sam, bez żywej duszy u swego boku, otoczony jedynie bezdusznymi golemami, z ramionami przyciśniętymi ciężarem rodowej tradycji i oczekiwań. Seymour doszedł do wniosku, że jego zmiażdżyłoby w okamgnieniu, nawet nie musiał się długo nad tym zastanawiać.
Virgil milczał, trawiąc jego słowa. Seymour kontynuował.
— On tak w miarę zaakceptował Mari, ale to głównie dlatego, że dziewczyna jest też czarodziejką, no i marzy się jej duża rodzina. W każdym kątku po dzieciątku, czy jak to tam szło…
Trochę pożałował, że to powiedział, ale z drugiej strony nie chciał mieć przed Vi tajemnic. Żadnych. Naprawdę żadnych.
— Seymour…
— Hm?
— Myślisz, że twój tata może mieć problem z tym, że jestem mężczyzną?
— Nie, spoko — Seymour pokręcił głową. — Z dzieciakami to jest tylko kwestia tatuaży i wykształcenia, nie genetyki. On po prostu… Ja sam nie wiem, czego on chce. Nie wiem, czy on sam wie, czego chce. Z ojcem to zawsze chuja było wiadomo – czepiał się o durnoty, ale nie wkurwiał, jak był większy rozpierdol. No, tylko się wkurwił, jak rzuciłem studia, ale to wiadomo…
Dłoń gładziła go jeszcze przez chwilę, kojąc myśli i uczucia. W końcu Vi się odezwał.
— Seymour — zaczął, a w głosie słychać było siłę postanowienia. — Chciałbym pojechać z tobą do Thornhaven.
Muzyk zmarszczył brwi, uniósł głowę.
— Vi, to będzie rozpierdol stulecia, a ja nawet nie wiem, jak cię przez niego przeprowadzić...
— Wiem — odparł, a w oczach zalśnił uśmiech. — Ale jeśli to oznacza, że poznam twoją rodzinę, jestem gotów na każdy rozpierdol. Nie musisz się martwić. Poradzimy sobie. — Vi uśmiechnął się szerzej. — Razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz