— Wiesz co, muszę się zastanowić. I pogadać trochę z Falkorem.
— Pogadać z Falkorem? — spytał Souel, patrząc na niego ze zdziwieniem.
— Znaczy, nie żeby Falkor gadał, czy cokolwiek, no taki zdolny to on nie jest… Ale sporo rozumie i ogarnia, więc może jak mu pokażę zdjęcia gryfa i zobaczę, czy się do nich ślini, czy raczej cieszy, to coś spróbuję z tego ogarnąć. — Merlin zamyślił się na chwilę. — W sumie to Falkor nigdy nie polował na nic, niczego nie zabił i nie zeżarł. Więc istnieje szansa, że no… Nie ogarnie, że gryfa można w ogóle zaatakować.
— Dużo dzikich zwierząt poluje instynktownie — zauważył genashi.
— Wiem, wiem, spoko… Jak mu się ten instynkt odpali, to będzie słabo, nie, ale może da radę. — Czarodziej zamilkł na chwilę, popatrzył na snującego się po wolierze gryfa. — Poczytam w necie, jak to sprawnie ogarnąć, pogadam z opiekunami tutaj i potem to zaplanujemy. Jak my zaplanujemy, to nie ma mocnych, co nie?
Souel uśmiechnął się lekko.
— Pewnie.
Merlin siedział na dywanie w swoim pokoju. Falkor zaś siedział naprzeciwko, wyprostowany jak struna, wpatrując się uważnym spojrzeniem w czarodzieja, od czasu do czasu zerkając na trzymaną przez niego kartkę z rysunkiem.
— To jest gryf — powiedział z powagą Merlin. — Twój przyszły kolega.
Falkor przekrzywił zabawnie głowę.
— Taki kolega, jak Souel. Albo Song An, tak? Tylko no, on nie jest człowiekiem, ani nic. I ma skrzydła, widzisz? — Merlin wskazał lśniące w słońcu pióra. — Może latać tak, jak ty.
Smok wyciągnął szyję, obwąchał kartkę, prychnął.
— Serio może latać. Nie jest tak, że musi mieć totalnie identyczne skrzydła, jak ty, żeby tego dokonać. Souel trochę lata, co nie?
Falkor zamyślił się, przestąpił z łapy na łapę.
— No, tylko że ja powiedziałem, że on może latać, ale nie że to robi…
Smok wydał z siebie brzmiący zdziwieniem dźwięk, znów przekrzywił głowę, tym razem na drugą stronę.
— Dobra, ja wiem, że to jest trochę skomplikowane, ale nie martw się. Bo z tym gryfem to jest tak, jak z tobą kiedyś, pamiętasz? Jak się bałeś latać.
Przypominanie Falkorowi o jego dziecięcej słabości nie było najmądrzejszym pomysłem, ale powiedzmy, że mądre pomysły nie były specjalnością Merlina. Smok zjeżył się i nastroszył, ogon gniewnie pacnął o dywan, a kościane brwi zmarszczyły.
— No nie bocz się na mnie, ja nie mogę! — westchnął czarodziej, przejechał dłonią po twarzy, spróbował z inną taktyką. — Okej, to inaczej zrobimy. Wiesz, bo jak ty jesteś już no… ten… specjalistą od takich problemów… — Falkor prychnął gniewnie. — To mógłbyś mu pomóc. Poinstruować chłopa. On się na pewno ucieszy, jak mu pomożesz.
Smok patrzył na niego z powątpiewaniem, ale ogon nie tłukł już przynajmniej o dywan, a kolce zaczęły się nieznacznie wygładzać.
— On się ucieszy, ja się ucieszę, i opiekunowie w schronisku też. I Souel będzie, wiesz? Jemu na pewno też będzie miło.
Falkor nadal wyglądał na nieprzekonanego.
— Dobra, niech ci będzie, jeszcze ciastka ci upiekę.
Smok zaskrzeczał radośnie, rozłożył skrzydła, z nosa popłynęła smużka dymu.
— Zapasiesz się do reszty — mruknął Merlin, lecz Falkor puścił to mimo uszu. Dostał to, czego chciał i tylko to się liczyło.
Dzień, kiedy przyszło do zapoznania obu panów nadszedł szybko. Merlin starał się nie stresować, a przynajmniej tego nadmiernie nie okazywać, bo Falkor zrobił się serio dobry w wyczuwaniu wszelkich jego zmian nastroju i teraz nic się nie dało przed nim ukryć. I oczywiście, że mimo najlepszych chęci, młody smok wyłapał lekki niepokój swojego czarodzieja – przez całą drogę do schroniska podnosił na niego wzrok, prychał cicho, trącał dłoń nosem. Merlin głaskał go po łuskowatym łbie, obiecując, że jak tylko wysiądą z autobusu, to zaraz zdejmie mu kaganiec.
Wysiedli, Merlin zdjął ten kaganiec. Nie zdążyli nawet przysiąść, gdy z kolejnego autobusu wyłonił się Souel. Genashi przywitał Falkora, przywitał też Merlina, temu ostatniemu skinął głową.
— Gotowy?
— Na tyle, na ile można być gotowym na nieznane.
Merlin wzruszył ramionami i całą trójką ruszyli w stronę schroniska. Falkor niedługo cieszył się swą wolnością – smoczy pysk zaraz znów wylądował w koszyku, Merlin zaś uspokajającym tonem tłumaczył, dlaczego to absolutnie konieczne i jakim dobrym smokiem jest Falkor, że tak grzecznie to wszystko znosi. Falkor prychnął.
Lecz to nadąsanie związane z ograniczeniem jego smoczej wolności zaraz zniknęło, gdy do wrażliwych nozdrzy dotarł zapach podopiecznych schroniska, uszy wychwyciły nieznane smokowi dźwięki, aż w końcu pojawiły się klatki i woliery, mieszczące przygarnięte zwierzęta. Falkor co prawda wychodził dużo z domu, jednak jego spacery, choć długie, ograniczały się do wypadów do lasu albo parku, rzadziej gdzieś do miasta, gdzie mógł popatrzeć sobie na jeżdżące samochody, latające miotły bądź błyszczące światełkami reklamy. Niespecjalnie jednak miał okazję obejrzeć sobie to, co czaiło się w głębszych partiach lasu i starannie unikało jakiejkolwiek ludzkiej obecności.
Merlin odciągnął Falkora od kojca, po którym brykał dzik z fioletową sierścią, i zaprowadził go do woliery gryfa-nielota.
— Zobacz, to jest twój przyszły kumpel — powiedział, wskazując na pierzastą istotę.
Gryf łypnął na smoka, smok na gryfa i przez pewien czas po prostu mierzyli się tak wzrokiem, oceniając jeden drugiego, aż gryf nie rozłożył skrzydeł. Falkor poszedł za jego przykładem, rozciągnął się ile wlezie, aż mu gdzieś w kręgosłupie trzasnęło. Nastroszył do tego grzbiet, wstały wszystkie kolce. Gryf zaskrzeczał, pióra zafalowały.
— Falkor, ale wy się macie zaprzyjaźnić, a nie prężyć muskuły, tak?
Smok wyszczerzył zęby, zjeżył się jeszcze mocniej.
— Kurde, to będzie trudniejsze, niż myślałem…
To, że coś okazywało się trudne, wcale nie znaczyło, że niemożliwe. Po początkowym szczerzeniu się na siebie, gdy Merlin trochę tracił nadzieję, że cokolwiek z tego będzie, nastąpił przełom. Przyszli koledzy widać wyjaśnili sobie rzeczy w jakiś swój unikalny sposób, a agresywne zachowania zniknęły, zastąpione chęcią rywalizacji i pokazania temu drugiemu, kto ma bardziej błyszczące pazury. Jasne, że gdy tylko Falkor oderwał się od ziemi, z gracją wybił w przestworza i wykręcił eleganckie kółko nad głową Merlina, gryf aż otworzył dziób z zachwytu, a potem stroszył się i wydawał z siebie jakieś dziwne, ptasie dźwięki. Lecz po tym wydarzeniu gryf zaczął próbować czegoś na własną łapę, machać skrzydłami, gdy nikt (w szczególności Falkor) nie patrzył, usiłując dźwignąć ciało w górę, bo przecież jak smok potrafił, to gryf tym bardziej.
I choć początkowe starania zdały się na niewiele, owocowały też tym, że gryf spadał ze wszystkiego, na czym próbował się oprzeć, to jednak w końcu udało się ogłosić sukces, bo oto podlotek oderwał się od ziemi, doleciał na wyższą platformę.
Pewnego dnia Merlin przyszedł wraz z Falkorem, tylko po to, by zobaczyć, jak gryf wyciąga się na posłaniu wśród koron drzew, w nowym gnieździe, które uwił sobie sam. Zwierzak zerkał z wysokości swej podniebnej fortecy, spojrzenie ptasich oczu rzucało wyzwanie. Smok prychnął, Merlin się zaśmiał.
— No to chyba problem latania mamy rozwiązany.
Był przyzwyczajony do tego, że jeśli szykowały się jakieś wyjazdy, jakieś dodatkowe zajęcia czy inne tego typu atrakcje, to Guinevere była w bloczkach startowych, dostawała się do programu, a potem potrafiło ją wywiać na parę tygodni, podczas których dziewczyna goniła w piętkę z nauką i zajęciami, ale wracała w końcu szczęśliwa i zadowolona. Bo wiadomo, nowe doświadczenia, nowa wiedza, odmienne podejście, podróże i tym podobne – wszystko było super i ciekawe, Merlin w to nie wątpił, samemu preferując przebywanie we własnym domu, chodzenie do swojej szkoły i niejeżdżenie dalej, niż to było konieczne. Opowieści Guinevere mu wystarczały, sam nie musiał przeżywać przygód.
Oczywiście, że gdy człowiek chce po prostu szczęścia i spokoju, rzeczywistość stwierdza, że tego jednego mu odmówi, i w ten sposób Merlin znalazł się w busie zmierzającym w stronę lotniska, po raz setny sprawdzając, czy na pewno wydrukował kartę pokładową i czy ma ze sobą paszport.
— Nie potrzebujesz paszportu do Medwi — próbował uspokoić go stojący obok Souel.
Wiatr z otwartego nieopodal okna rozwiewał włosy genashiego, bawił się tym charakterystycznym piórkiem.
— Wiem, wiem… Ale i tak się denerwuję. — Młody czarodziej westchnął, odłożył w końcu ten paszport. — Ile zmian bielizny wziąłeś?
Souel rzucił mu spojrzenie.
— Tyle, żeby starczyło i niewielki zapas…
Merlin złapał się mocniej poręczy, gdy bus wziął szerszy zakręt.
— Za bardzo się tym wszystkim stresuję, co nie?
— Trochę tak — odparł Souel. — To tylko wyjazd naukowy, na pewno sobie z nim poradzisz.
— Ale jakim kosztem? — odparł Merlin, nim uciekł wzrokiem w stronę okna.
Na horyzoncie zamajaczył rozmyty kształt lotniska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz