17 czerwca 2024

Od Dantego – Twój budowniczy był wzniosłym artystą

Dopiero teraz zaczął zauważać, ile piękna zawartego w innych gałęziach sztuki omijało go przez ostatnie lata. I to nie tak, że nie lubił muzeów, tematycznych wystaw bądź teatrów – problem tkwił w motywacji, braku odpowiedniego towarzystwa. Próbował parę razy chodzić sam, zmusił się, przełamał i rozczarował, bo jego zainteresowanie pływało od ściany do ściany z zawieszonym rzędem obrazów w ciężkich ramach, nie potrafiło się zatrzymać i dać pochłonąć na dłużej. Potem głowa próbowała rekompensować sobie nudę poprzez zastanawianie się, czy ktoś będzie chciał się z nim spotkać, czy ktoś na sali jest wart uwagi, może lepiej po prostu wrócić do domu i się upić? Zanim się obejrzał, kończył zwiedzanie całego budynku, nie zapamiętawszy nic. A każdy, kogo zabierał do muzeum, tknięty jakąś wątłą nadzieją, że może urok miejsca przestanie mu umykać dzięki dzieleniu się z tym doświadczeniem z drugą osobą, wcale nie był szczególnie zaangażowany w powolny spacer i przyglądanie się dziełom. Przejść, szybko wyjść i może po jednym drinku sprawdzić, czy blond syren całuje tak dobrze, jak wygląda.
Dante uśmiechnął się w pocałunku, gdy między muśnięciami Bashar szepnął „łobuz”, wzięty z zaskoczenia nagłym obrotem i dłonią kierująca jego bladą twarz ku górze.
— Myślisz, że dobrze odwzorowałem ten obraz? — zamruczał pełen dumy z samego siebie, kiwnął lekko głową w stronę siedemnastowiecznej pary, która znajdowała się w równie czułym uścisku, co oni teraz.
— Myślę, że byłeś jeszcze lepszy, niż modele artysty — odparł Bashar z psotną iskrą w oku, zachęcającą do dalszych wybryków. Syren parsknął pogodnym śmiechem, ścisnął lekarza w swych objęciach.
W końcu motywacja się znalazła, towarzystwo też, i Dante nie wymieniłby go na żadne inne.
Do domu wrócili na obiad, szczęśliwie już wcześniej ugotowany, wystarczyło tylko odgrzać, pokręcić się chwilę w kuchni, by móc zaraz śmiać się nad talerzami, starać się zetrzeć plamę na brodzie, której jakoś dziwnym trafem nie dało się namierzyć, musiał pan doktor się jej pozbyć. Brudne naczynia zostawili na razie na wierzchu, zbyt zmęczeni jeszcze po wyciecze, żeby myśleć o czymkolwiek innym, niż legnięciu razem na kanapie.
— To co podobało ci się dzisiaj najbardziej? — zapytał Bashar, wygodnie ułożony na jego piersi, która służyła mężczyźnie za poduszkę. Bokserska dłoń leniwie przesunęła się po żebrach lekarza, półuśmiech pojawił się na ustach.
— Ty.
Jego miłość zaśmiał się cicho.
— Z obrazów — sprecyzował.
— Nadal ty. — Tym razem Bashar uniósł głowę, spojrzał z lekko zmarszczonymi brwiami na syrena, lecz uśmiech błąkał się po twarzy. — Mówię poważnie. Wiesz, jak czasami widzisz coś i od razu przychodzi ci do głowy jakieś skojarzenie? — Lekarz skinął. — To najbardziej mi się podobały obrazy, które kojarzyły mi się z tobą.
— Które?
— Na pewno ten z palmiarnią.
Bashar przelotnie zmarszczył brwi mocniej, uśmiechnął się szerzej, zaintrygowany.
— Dlaczego palmiarnia?
Carl Blechen, Palmiarnia, 1832–1834
— Ciepła ostoja, bezpieczny cień roślin, egzotyka, którą nawet jak nazwiesz „wspaniałą”, to wydaje się to za mało? — odpowiedział Dante, z przyjemnością oglądając, jak spojrzenie jego lekarza nabiera tego wspomnianego ciepła. — Moim zdaniem wszystko się zgadza.
Dla niektórych klimat panujący w palmiarni mógł być duszący, ale syren w tej nieco wyższej temperaturze i wilgotnym powietrzu odnajdywał ukojenie, wyciszenie myśli, takie samo, które oferowały lekarskie dłonie i głos Bashara. Mógłby spacerować godzinami po białym kamieniu i wsłuchiwać się jedynie w lekki szum liści, jak czynił to z szeptami swego lekarza, kochliwymi, przepełnionymi szczerym uczuciem. A gdyby cokolwiek się stało, gdyby przeszłość próbowała ścigać go choćby we śnie, schronienie czekało zawsze w ramionach Bashara, uspokajających mokre od zimnego potu ciało, służących za jego prywatny cień przed koszmarami. Piękno zaś tego miejsca mówiło samo za siebie.
— Rozłożyłbym tylko koc tam i już bym się czuł jak w domu. — Wyciągnął się nieco, musnął ustami czoło Bashara. — Jak przy twoim boku.
— Następnym razem mamy pójść do ogrodu botanicznego? — zaproponował lekarz, poprawiając wpadający w oko złoty lok.
Eugène Delacroix, Tygrys i Wąż, 1862
— I do zoo.
— Zoo?
— Dla tygrysów. — Bashar zmrużył oczy, starając się podążyć tą samą ścieżką, co syrenie myśli i chociaż Dante bawił się świetnie, to nie kazał mu długo się głowić. — Był taki obraz tygrysa szczerzącego zęby na węża.
— Ten też skojarzył ci się ze mną?
— Oczywiście — zamruczał na podobieństwo wielkiego kota, pan doktor znów się roześmiał. — Ty też masz takie zęby, tylko u ciebie są one twardymi słowami i upartością, z jaką nie zgadzasz się na nic, co zostanie ci narzucone.
Nieważne, czy to ordynator się mylił, czy gra komputerowa próbowała kazać Basharowi coś zrobić, zawsze trzymał się swojej racji, swego postanowienia, które podtrzymywał twardym, lekarskim spojrzeniem, odwagą i odpowiedzialnością, z jaką brał na siebie konsekwencje swoich działań. Sam los nie był bezpieczny ze swoimi knowaniami i próbami zmienienia doktora Karima, gdy ten się zaparł. Tylko raz dał radę przechytrzyć jego ukochanego.
— I to czyni w twoich oczach ze mnie tygrysa? — odparł doktor, posyłając mu uśmiech.
— Cóż — głos Dantego zszedł o ten rozkoszny ton niżej — na pewno to, jak bardzo jesteś rozciągnięty i cudownie zgrabny przy tym, ma też swoje znaczenie.
Wspólny śmiech wypełnił salon, zaginął nieco w przedłużonym pocałunku, nim syren znów się odezwał, miękko szepcząc resztę swej myśli.
— Oraz troska. Bo może nie rzucasz się akurat na jakieś węże, ale na rany i nie pozwalasz, by cokolwiek bolało.
Bashar przekrzywił lekko głowę rozczulony, pogłaskał pobliźniony policzek.
— Bo to ty dajesz się pokąsać — poprawił, Dante odpowiedział mu uśmiechem.
— Zawsze i wszędzie dla ciebie — szepnął.
Syrenie usta ukochały blade palce, błogie westchnienie owiało je łagodnie.
— Coś jeszcze rzuciło ci się w oczy?
— Tak, taka jedna martwa natura z księgami i kielichem. Była tam jeszcze jakaś wstążka w kwiaty…?
— Pamiętam.
— Bardzo podobnie wyobrażam sobie zwiedzanie twojej głowy.
Joseph Jurutka,
Martwa natura z książkami i rzymskim szkłem,
rok nieznany
Lekarz nie krył rozbawienia na twarzy.
— Ach tak?
— Wiesz, jak dokładnie ją widzę? — Bashar patrzył na niego pogodnie, czekając na ciąg dalszy. Dante podniósł na chwilę dłonie ze smukłego ciała, przesunął nimi na boki, próbując przekazać ogrom swojej wizji. — Są tam całe masy regałów z takimi księgami, każda zapisana tym twoim ślicznym pismem, na które nie mogę się napatrzeć w naszym dzienniku. I czujesz ten ciężar wiedzy wokół siebie, próbujesz sobie wyobrazić, jak to jest codziennie z tego korzystać i… — Krótka pauza, błyszczący uwielbieniem błękit spotkał się znów z rubinem. — Jesteś na nowo pod wrażeniem tego, co za człowieka o cudownym umyśle poznałeś i pokochałeś.
Jeśli coś poza granicami kanapy istniało, Dante zdecydowanie o tym zapomniał, skupiony tylko na znajomym ciężarze drugiego ciała na swojej piersi, na dłoniach trzymających czule jego twarzy i słowach, których nie musieli wypowiadać, bo bicie serca wystarczyło. Bashar pochylił się, obdarzył go ciepłym pocałunkiem, a Dante pamiętał, co chciał powiedzieć, tylko dlatego, że było to związane z jego miłością.
— Ale wiesz co? — odparł cicho, na krótko przerywając pieszczotę.
— Mhm?
— Choćbym połączył wszystkie znane światu dzieła w jedno, to nie stworzyłbym niczego piękniejszego od ciebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz