Zahra przysnęła na kanapie (a raczej po prostu zamyśliła się na tyle, że przestała się ruszać. I mrugać. Generalnie przestała wszystko. I kropka), więc z letargu wyrwał ją, tradycyjnie, stęk zardzewiałych zawiasów i rytmiczne stukanie umierającej w katorgach lodówki. Gideon podniósł na nią wzrok, zamglony zmęczeniem. Chociaż podobno to całe im dłuższe uszy, tym lepszy słuch to bujda na resorach, Gideon bardzo dobrze wpisywał się w stereotyp. Na przykład teraz, kiedy zorientował się, że Zahra już nie drzemie, a nie ruszyła się z miejsca ani trochę. No dobra, machnęła ogonem. Ale to tyle.
Gideon rzucił w nią czymś okrągłym, co po zderzeniu z nosem Zahry okazało się małym, czerwonym owocem. Drugi złapała już w usta i przełknęła jednym ruchem. Kształtem i odczuciem przypominała trochę piłki kauczukowe, ale te przynajmniej można było żuć. To coś miało połyskliwą skórkę i wyglądało bardziej, jak miniatura kuli do kręgli, niż owoc. Chociaż miało taki owocowy posmak. No i gałązkę wyłażącą z jednej strony. Gdy Zahra wyciągnęła język, żeby pochwalić się, jak szybko uporała się z jedzeniem, Gideon posłał jej nieco przerażone spojrzenie. Może dlatego, że nigdy nie widział kogoś, kto by tak szybko zjadł owoc.
– To są czereśnie. Je się przegryza i wypluwa pestkę. No ale może… Nieważne – podniósł się z kolan, zamknął lodówkę. W rękach trzymał talerz z czubatym kopczykiem biało-żółtej papki, pewnie swojej wegańskiej jajecznicy, której nagotował jak dla wojska, i przez ostatnie dni żywił się wyłącznie jej resztkami, odgrzewając ciapatą masę w mikrofali. Albo po prostu wsuwając ją na zimno. Jak teraz.
Jedzenie było, przynajmniej według Zahry, jednym z ulubionych form spędzania czasu, szczególnie po przeprowadzce do Stellaire, bo w mieście było po prostu tyle różnorodnych opcji. Jednak patrząc na potworną amalgamację zamieszkującą talerz Gideona, wyglądem i zapachem przypominającą bardziej bharackie wzgórza z grząskiego piasku, albo ośnieżone czubki gór w Medwii, zadecydowała, że mogłaby przeżyć bez spróbowania niektórych dań. Gideon podniósł wzrok na Zahrę, jakby wywąchał jej niesmak. Chociaż nosa akurat nie miał dużego, nie cierpiał na słaby węch.
– O, i – przełknął jajecznicę, kiwnął głową i widelcem w stronę Zahry, jakby jej dziękował – wesołego geja.
– Jeny, nie moja wina, że te twoje czerweśnie wyglądają bardziej, jak kule do bilarda, a nie jak owoce. A nimi też się da żonglować, więc cholera wie, może to była taka miniaturowa kula do miniaturowego bilarda, na przykład, nie wiem, dla chochlików albo coś – dopiero kiedy dotarła do blatu kuchennego, o którego opierał się Gideon, jej mózg przetrawił całą wiadomość – Zaraz, wesołego… co?
– No geja. Bo wiesz… – na bezradne spojrzenie Zahry westchnął, pokręcił głową, wylizał talerz – Nieważne. Chcesz iść z nami do klubu?
Zahra nie była pewna, co oznacza to całe my, ale klub wróżył same dobre rzeczy. Głośna muzyka, masa ludzi, kolorowe światła, kolorowe drinki (nigdy nie miała szansy ich spróbować, ale słyszała tak wiele) no cud-miód i wszystko, co najlepsze. Z udawaną nonszalancją wzruszyła ramionami.
– No w sumie czemu nie.
Stellaire wieczorami było głośne, jak żadne inne miejsce, które udało się Zahrze odwiedzić. Było coś niezwykle uzależniającego w neonach, klaksonach śmigających ponad przepisowo taksówek, sączącym się aż po chmury świetle lamp ulicznych. Gideon zaciągnął kilku znajomych ze studiów, którzy chętnie się z nią zapoznali, jeszcze chętniej po kilku piwach. Każdy z nich przywitał się enigmatycznym wesołego geja, co Zahra uznała za nowy slang fajnej młodzieży. W przeciwieństwie do wszystkich, ubranych w prześwitujące świecidełka, brokaty, odblaskowe slogany i wszystkie krewetkowe kolory, Gideon założył na siebie za dużą, podartą bluzę, a na ramię zarzucił wypchaną po brzegi torbę sportową, nie chcąc za nic podzielić się, co tam wcisnął.
– Niespodzianka. Na później – mrugnął w stronę Zahry, nie mówiąc o sprawie nic więcej. Ale stawił im po piwie w pierwszym barze, który nawiedzili, więc Zahrze w sumie nie przeszkadzała ta cała tajemniczość.
Kiedy wychodzili, niebo było jeszcze jasne, ale po wyczłapaniu z trzeciego, czwartego baru, miasto zdążyła pokryć gęsta ciemność, chociaż w sumie wcale nie ciemność - w końcu nie wysunęli się za granice Stellaire, a każda zaludniona ulica była upstrzona kolorowymi światełkami. Mimo to, wszystko tak jakby spoważniało, kiedy zaszło słońce. Zahra przydreptała do najbliższej jej osoby z ich grupki, która nie była zaaferowana rozmową. Padło na chyboczącego się na okropnie wysokich obcasach krasnoluda, którego włosy i broda, zaplecione w grube warkocze, miały przynajmniej z sześć różnych odcieni.
– A co to właściwie za okazja?
Krasnolud (którego imienia zdążyła już zapomnieć, ale dałaby się poćwiartować, że zaczyna się na N) otaksował ją wzrokiem, od stóp do głów, po czym wybuchnął tubalnym śmiechem.
– Ty już wiesz co.
Zahra zamrugała, nie chcąc znowu wyjść na kompletnego debila, zawtórowała śmiechem, udając, że wie co. Nie miała do chuja pojęcia co, ale trudno. Pewnie dalsza część wieczoru to wytłumaczy.
Zatrzymali się przy dużych, metalowych drzwiach, nad którymi wisiał migoczący neon tęczy. Znaczy się, kiedyś tęczy, teraz świeciły się tylko cztery kolory z… no, ile tam było kolorów w tęczy. Wszystko jedno. To, ile kolorów neonu się świeciło, było ich najmniejszym problemem, bo do drzwi prowadziła kolejka, która zakręcała aż w pobliską uliczkę.
– Chuj, nigdy się nie dostaniemy do… – Zahra zmrużyła oczy, chcąc przeczytać nazwę klubu, ale było w niej zdecydowanie za dużo liter dla jej nietrzeźwego mózgu. Na szczęście Gideon uratował ją od mamrotania bez większego sensu, bo gwizdnął na całą grupę znajomych, machając tym swoim workiem, przypominając bardziej śmigło helikoptera, niż człowieka. W sumie Gideon i tak nie był człowiekiem. Czy elfom było bliżej do helikopterów, niż ludzi?
– Tym nie musicie się martwić. Znam ochroniarzy.
Po czym pomknął wzdłuż kolejki, targając za sobą ten swój worek. Faktycznie, goryl pilnujący drzwi skinął głową na Gideona, odczepił aksamitną taśmę odgradzającą ich od wejścia, i wepchnął bezceremonialnie do środka.
– Dobra, ja muszę na chwilę zniknąć – wewnątrz było w cholerę głośno, ale jakimś cudem Gideonowi udało się przekrzyczeć łupankę – Jak powiecie, że jesteście ze mną, powinni wam dać na barze zniżkę.
Po tych słowach wszyscy się rozpierzchli. Zahrę pociągnął za rękę ktoś z grupy, i tak wylądowała przy barze. A przy barze, no cóż. Wreszcie poznała magię kolorowych drinków. Alkohol miał różne kolory, do jednego z zamówień dorzucili jej nawet małego, plastikowego rekina, którego od razu wepchnęła do kieszeni spodenek, nie mając zamiaru już nigdy się z nim rozstać. Po kilku zadziwiająco silnych drinkach parkiet stanął otworem. W tym stanie muzyka nie miała żadnego znaczenia, ale w sumie i tak nie była taka zła, można było poskakać, pokręcić się, no same dobre rzeczy.
W pewnej chwili tłum się jakby zwiększył, falą napierając na wszystkich, by po chwili wrócić do poprzedniego stanu. Trochę, jakby pół sali zdecydowało się zrobić falę, albo pogo. Nagle, w ferworze wirowania do kolejnego bitu, coś pociągnęło Zahrę jakby za biodro, w bok, z dala od środka parkietu. Zaczepiła się karabińczykiem. Zaczepiła się karabińczykiem o czyjąś nogę.
Zębaty, pokryty wystającymi kolcami (trochę jak jeż) karabińczyk wbił się w czyjeś kabaretki. Zahra automatycznie złapała za haczyk, nie myśląc o tym, że do kogoś muszą te rajstopy należeć. Podniosła wzrok na właściciela kabaretek (i nóg, jasnych jak jakaś stara rzeźba dawno zapomnianego boga). Zlustrowały ją zimne oczy, jakby całkowicie niezainteresowane. Jednak straciły odrobinę swojego chłodu, kiedy skrzyżowały się z jej własnymi. W ogóle cała dziewczyna wyglądała jak posąg. Taki ładny, zadbany mimo tylu lat istnienia, trzymany za gablotą w muzeum. Czy posągi też trzymało się za szkłem, jak obrazy? W każdym razie Zahra nie mogła oderwać wzroku od twarzy dziewczyny. Jak zaklęta. Długie, połyskujące w migających światłach włosy, ostry makijaż, łagodnie mówiąc czadowy styl. Zahra przełknęła ślinę, nie odrywając wzroku od nieznajomej, pociągnęła za karabińczyk, który, jak na złość, nie chciał puścić. Dziewczyna zaśmiała się nerwowo, Zahra złapała za zapięcie mocniej, drugą ręką przytrzymując jej udo. Bezgłośnie, przynajmniej w huku klubu, karabińczyk puścił. A raczej kabaretki puściły. Karabińczyk pozostawił po sobie sporą dziurę, odznaczającą się wielkością od pozostałych w rajstopach. No bo, jeżeli Zahra miała być szczera, dla niej kabaretki były bardziej dziurami, niż rajstopami. Przynajmniej procentowo.
Zanim zdążyła wydukać jakiekolwiek sorki, nieznajoma zaproponowała jej drinki. Wcześniej porównując ją do owcy ofiarnej. Owcy akurat Zahra nigdy nikomu nie ofiarowała, ale na pewno sama Zahra byłaby lepszą ofiarą, niż jakaś tam owca. Szczególnie jeżeli mogłaby być ofiarowana przez, albo dla owej nieznajomej.
– Cztery – mrugnęła kilka razy, próbując spojrzeć gdziekolwiek indziej, niż na dziewczynę, ale straciła jakby umiejętność ruszenia głową. I oczami – Ale ja stawiam dwa z nich.
Ruszyły w stronę baru, Zahra z tysiącem pytań pchającym się na język, jednym już gotowym na wykrzyczenie, kiedy coś, a raczej ktoś, zastąpił jej drogę.
– Ta-da! – krzyknął dwumetrowy, pierzasty krzako-ptak. Zahra próbowała stworzenie obskoczyć, ale to coś zdecydowanie zbyt dobrze blokowało jej drogę. Nieznajoma zniknęła w tłumie. Świetnie. Zahra westchnęła ciężko, podniosła głowę na żywą barierę, odgradzającą jej od anioła, który spadł jej z nieba. Tak leciał ten tekst na podryw, tak?
– Słuchaj, ja nie mam problemu z jedzeniem surowego drobiu. Ani roślin. Nawet tych niejadal–
To coś, stojące przed nią, chyba kiedyś było Gideonem. Tatuaże te same, uszy też, nawet nos podobny. Ale chyba został pochłonięty przez jakiegoś potwora. Miał na sobie wielkie szpilki, długą, brokatową suknię, szalik z piórami, no i na samym czubku - na głowie - wielką, puszystą perukę.
– Gideon?
– Poza godzinami. Teraz Miss Athrope – Gideon, a raczej Miss Athrope mrugnęła, i wdrapała się na scenę obok DJa. Może Zahra byłaby bardziej zaaferowana tą całą transformacją, gdyby nie to, że miała teraz w głowie co innego.
Obejrzała się za siebie kilka razy, ale za nic nie mogła dojrzeć tajemniczej nieznajomej z rozerwanymi kabaretkami. Jak za sprawą magicznej różki, gdy tylko Miss Athrope wkroczyła na scenę, obok Zahry pojawiła się reszta ich imprezy.
– Nie widzieliście może dziewczyny, ciemne włosy, ciemne ubrania, kabaretki z dziurami? – zaczęła klepać wszystkich znajomych Gideona po ramionach, rzucając to samo pytanie do każdego.
– Takich tu tysiące, znajdziesz kolejną – rzuciła wampirzyca (jakieś imię na literę T, znowu kto by tam to spamiętał), i zanim Zahra miała szansę odbić piłeczkę, że nie, nie będzie takiej samej, T wcisnęła jej w twarz garść banknotów – Masz. Będziesz rzucać naszej królowej.
Zahra wspięła się na palcach, rozejrzała się po powoli zwalniających taniec czubkach głów. Żadna z nich nie wydawała się rozpoznawalna. Zacisnęła pieniądze w garści, chcąc nie chcąc, zwróciła wzrok na scenę.
– Wesołego geja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz