Jego studio było przede wszystkim miejscem poświęconym sztuce, tworzeniu, całej tej urzekającego go idei rzeźbiarstwa, lecz równocześnie służyło często za swego rodzaju samotnię, gdzie mógł zaszyć się, by dłoniom dać zajęcie, a myślom, tym przykrym i dobrym, pozwolić swobodnie przepływać przez jego głowę, która starała się je poukładać, zrozumieć.
Po wycieczce do lasu z Seymourem Vi potrzebował całego dnia w otoczeniu marmuru.
Zawsze tak było – mógł wysłuchać każdej krzywdy, która spotkała bliską mu osobę, zaoferować pomoc i pocieszyć w miarę możliwości, lecz potem przychodził moment, gdy serce potrzebowało zapłakać, jak gdyby samo doznało opisywanych bólów i cierpień. Przeżywał skalę tego, przez co przechodzili inni, bo głęboko zakorzeniona w jego charakterze wrażliwość wchłaniała w siebie usłyszane bolączki jak gąbka, nigdy nie pozostając obojętną. Pamiętał, jak w dzieciństwie mama go znalazła skulonego na podłodze w pokoju, z czerwonymi oczami i w kółko powtarzamy „nie rozumiem” przez wygięte w przykrym grymasie usta. Nie rozumiał, dlaczego mama Dantego sprawiała, że jej syn nie chciał wracać zawsze do domu, nie rozumiał jej krzyków i nieczułych słów kierowanych do młodego syrena, gdy on tak bardzo cierpiał potem przez nie, aż szczęka bolała go od zaciskania się, zaś we wnętrzu dłoni robiły się czerwone wgłębienia po paznokciach. Widział smutek przyjaciela i łamało mu to serce.
Do teraz została z nim prośba mamy, tulącej go, głaszczącej powoli głowę, by nigdy nie zamykać się na innych, by cenić w sobie tę troskę i nie pozwolić nikomu powiedzieć, że jest ona słabością. Virgil odetchnął, odsunął drżące dłonie od rzeźby, przymknął oczy. Nie, nie było to słabością, lecz potrafiło uderzyć w niego mocno. W szczególności, gdy chodziło o Seymoura.
Wyobraźnia znów podsunęła mu obraz byłego czarodzieja, który jego własnego słowa wykreowały. Sam, wiecznie pijany i bez ciepłego miejsca do spania, szafirowe spojrzenie zgaszone, zmęczone, tatuaże pozbawione radosnego blasku. Przełknął gulę w gardle, zmarszczone boleśnie brwi nie chciały się rozluźnić. Gdyby kroki nie poniosły go do tego jednego baru, gdyby nie chuderlawy Ignis z chłopakami grali wtedy na scenie…
Oparł łokcie na kolanach, twarz schował w dłoniach, nie bacząc na pył na opuszkach. I załkał cicho.
Poznałoby go tylko dno puszki po piwie, a nie cały świat razem z wilkołakiem, który już nie wyobrażał sobie życia bez niego. Vi dziękował losowi za poprowadzenie Seymoura ku muzyce i przeklinał każdy dzień, gdy nie mógł zrobić nic dla byłego czarodzieja, bo ich życia toczyły się w dwóch różnych miejscach. Pociągnął nosem, szklącymi się oczami spojrzał na popiersie oczekujące dalszej obróbki. Znajome, szlacheckie rysy kawałek po kawałku wyłaniały się z kamienia.
Ale w końcu go znalazł, pokaleczonego i obolałego, a tak mocno kochającego. Tamte mroczne czasy już nigdy nie miały prawa spotkać Seymoura, bo Virgil zamierzał tego dopilnować.
Poczekał, aż nieco się uspokoił, głos się nie łamał, do oczu nie cisnęły łzy. Dopiero wtedy sięgnął po telefon, wybrał numer z góry listy kontaktów. Rozbrzmiały dwa sygnały i wilkołak był prawie pewien, że Seymour o mało gitary na podłogę nie upuścił, próbując wyciągnąć szybko komórkę z kieszeni.
— Vi!
— Seymour — odpowiedział miękko, uśmiechając się. Jak dobrze było go usłyszeć, wyłapać w tonie ciepło i radość.
— Co tam, coś się stało? — W tle ktoś, chyba Ignis, rzucił jakimś komentarzem, były czarodziej pospiesznie sklął delikwenta.
— Nie, nic, chciałem tylko powiedzieć, że cię kocham.
Chwila ciszy, kąciki wilczych ust powędrowały wyżej na myśl o pulsujących magią tatuażach, błyszczących się nagle intensywniej, w ten uroczy sposób dając mu znać, że słowa dotarły do głębokich zakamarków duszy.
— Ja ciebie też, Pluszaku — odparł czule Seymour. — Widzimy się potem u mnie?
— Jasne, że tak.
Muzyk na szybko zaczął wykłócać się z Zapałką, o której mają dzisiaj skończyć, Vi się roześmiał, Seymour w końcu też, coś jeszcze było o pizzy, o większej ilości piwa do kupienia, nikt nie chciał się rozłączyć, ale ktoś musiał, może to on szybciej kliknął czerwoną słuchawkę, może czarodziej. Szybka rozmowa się w każdym razie skończyła, a Virgil został z sercem mniej ściśniętym niż jeszcze chwilę temu.
Pewniejszymi dłońmi chwytając dłuto, wrócił do rzeźbienia.
Siedział z głową wspartą o plecy Seymoura tak, że jedno ucho bez problemu wyłapywało bicie serca, drugie mogło skupić się na melodii płynącej ze strun gitary, na miękkim głosie niestrudzenie śpiewającym dla swego Pluszaka. Vi poprawił się, podsunął bliżej, ciaśniej objął mężczyznę, mimowolnie przymykając oczy przez spokojne dźwięki delikatnie otulające zmysły. Uśmiech błąkał się po wargach, gdy Seymour brzmiał na rozluźnionego, śpiewającego z przyjemności i niedoszukującego się w każdej zagranej nucie powodu, by dołować się nazywaniem siebie „śmiertelnikiem pośród pierdolonych bóstw muzyki”. Będąc razem odciętymi od reszty świata, skupionymi tylko na tym, że w sypialni jest Seymour i Vi, nikt więcej, nic więcej, łatwiej szło zapomnieć o problemach i niepewnościach.
Rozkoszował się grą swego Księżyca jeszcze trochę, trwając w tej wygodnej pozycji, wtulony bokiem do smukłego ciała, aż potrzeba obdarzenia Seymoura drobną pieszczotą wzięła nad nim górę, pokierowała dłonie ku rozpuszczonym, jasnym kosmykom. Znów się przekręcił, podniósł nieco, by lepiej widzieć pasma włosów, po czym chwycił ostrożnie ich część, rozdzielił na trzy, zaczął zaplatać niedbałe warkoczyki. Nie wiedział, czemu akurat to przyszło mu do głowy, chciał po prostu zapewnić jakoś swego czarodzieja, że słowa żadnej piosenki nie były mu obojętne, że słucha każdego akordu, każdego głębszego zabarwienia emocjami refrenu, odzwierciedlającego również i jego uczucia. Seymour leciutko przekrzywił głowę, kącik ust uniósł się w górę.
Po chwili melodia dobiegła końca, swobodna cisza objęła pomieszczenie.
— Jeszcze jedną. — Przerwał ją Vi, opierając podbródek na ukochanym ramieniu, prosząc słodko.
Śmiech wyrwał się z czarodziejskiej piersi, kciuk szarpnął za przypadkową strunę, muzyk odchylił głowę w tył, zerkając na niego błyszczącym się radością szafirem.
— Jesteś gorszy od widowni, która domaga się bisu — odparł, lecz Vi doskonale widział w spojrzeniu mężczyzny te psotne iskierki, skore do droczenia się z nim. Siedzieli już tak od dłuższego czasu, jak zwykle gubiąc rachubę, ile minut i godzin minęło. Gdyby Seymourowi naprawdę przeszkadzało to ciągłe śpiewanie, dawno by o tym powiedział. Z drugiej strony i tego Vi nie był pewny, bo czasami odnosił wrażenie, że czarodziej grałby tak długo, jak wilkołak by sobie życzył, niezależnie od zmęczenia.
— Proszę — szepnął rzeźbiarz, przyciskając mocniej policzek do ramienia, te maślane oczy wyszły mu same, nawyk od bycia po części wilkiem. Szafirowy wzrok błądził po jego twarzy, udając brak przekonania, lecz ciepło na dnie tych pięknych oczu zdradzało czarodzieja i jego dawno podjętą decyzję.
Seymour nie odpowiedział, po prostu z uśmiechem przygarbił się znów nad instrumentem, Vi ucieszył się szybko. Złożył za szyi swego Księżyca przelotnego całusa w podzięce, przesiadł się przed niego, wbijając rozkochane spojrzenie w mężczyznę.
— Wise men say… — Przekrzywił nieznacznie głowę, rozmarzając się na pierwszych słowa. Jego Księżyc zerknął, z zadowoleniem przyjął wilczą reakcję. — Only fools rush in.
Nie dał mu nawet spokojnie zaśpiewać pierwszej zwrotki, pchany w stronę ukochanego rozczulonym sercem. Wilkołak pochylił się, wsparł na dłoniach, wciąż w pewnym odstępie znajdując się od muzyka, jednak metaliczne spojrzenie coś w sobie zapowiadało i nie przeszło niezauważone.
— But I can’t help — zaczął Seymour, ale sam nie skończył, drugi głos dołączył się do niego, nieco cichszy — falling in love with you.
Vi uśmiechnął się miękko, zbliżył jeszcze trochę.
— Shall I stay? — Śpiewali dalej, lecz szafir przeniósł teraz znaczną część swojego skupienia jego twarzy, a raczej z trudem patrzył gdziekolwiek indziej, niż na usta poruszające się ledwie centymetry od tych miękkich i czarodziejskich. Virgil przymknął nieznacznie oczy, jego Księżyc poszedł za tym przykładem, dźwięki gitary stały się jakieś ospałe, wolniejsze. — Would it be a sin?
Ciepły oddech mężczyzny połaskotał go w wargi, zamrowił dobrze znanym doznaniem, lecz za każdym razem tak samo ekscytującym. Vi subtelnie musnął swego czarodzieja ustami, zostawiając niewielką przestrzeń między nimi, którą mogli wypełnić piosenką.
— If I can't help — wrażliwa skóra otarła się o siebie, wilcza z czarodziejską, dreszcz mknący po plecach od bliskości ukochanego był tak odurzająco przyjemny — falling in love with you.
Ostatni akord rozpadł się nieco, gdy palce przedwcześnie puściły instrument, ujmując jego twarz w dłonie, przyciągając do siebie i ogrzewając ciało oraz duszę pocałunkiem, jakiego z niczyich ust Vi wcześniej nie zaznał.
Dom Seymoura stał się domyślnym miejscem spotkań, gdy praca w biurze była skończona, bądź gdy chłopaki zagrali ostatni kawałek i Ignis pozwalał zespołowi pójść spać. Vi zauważył, jak instynktownie zaczął obierać trasę prowadzącą go na próg nowoczesnego mieszkania, nie wskakiwać w tramwaj zabierający go pod kamienicę. Lecz tym razem bar, w którym brygada zebrała się na picie, znajdował się zaledwie trzy przecznice od lokum wilkołaka, zaś zalanie się alkoholem do tego stopnia, że Seymour był nazywany ,,niebieską żaróweczką”, a Virgil „kruchym ciasteczkiem”, zachęcało do położenia się szybko spać, bez potrzeby podróżowania przez połowę miasta.
Łóżko było co prawda dużo mniejsze od tego Seymoura, ale wciąż dało się na nim wygodnie przewalać, zagrzebywać w kołdrze i zapadać ponownie w skacowane drzemki, nie wiedząc, gdzie kończy się jedno ciało, a zaczyna drugie. Najważniejsze, że byli razem, splątani, uśmiechnięci, ze skórą rozgrzaną snem oraz leniwymi pocałunkami.
Bardzo leniwymi, bo komuś ledwo się chciało podnieść powieki, a co dopiero dać się wyciągnąć na spacer, żeby przewietrzyć zmuloną głowę i wrócić do drugiego domu.
— W sumie to mógłbyś założyć tamtą szarą koszulkę — mówił Vi, próbując wybrać coś świeżego ze swojej szafy dla muzyka. Leżał w poprzek łóżka, wzrokiem biegając po wieszakach wystających z szafy, Seymour wylegiwał się gdzieś za nim, więcej uwagi poświęcając smukłej ręce rzeźbiarza niż czemukolwiek innemu.
— Mhm — mruknął, muskając wargami wilczy nadgarstek.
— Albo nie, bo chłodniej ma być dzisiaj. Mam taki cienki, czarny sweter w gwiazdki. — Wilkołak uśmiechnął się szerzej, już widząc oczyma wyobraźni, jak uroczo wyglądałby w nim Seymour z rozpuszczonymi włosami.
— Mhm.
— I spodnie też ci dam jakieś moje.
Usta powędrowały dalej, ukochały okolice łokcia.
— Mhm.
— Mogą być te ciemne, co ostatnio miałem na sobie i ci się podobały?
Karesy pomału docierały do ramienia.
— Mhm.
Virgil zerknął w bok. Były czarodziej słuchał go może jednym uchem, policzek tuląc do ciepłego barku, jakby miał zasnąć zaraz na nim. Z wytatuowanej piersi umknęło ciche, błogie westchnienie, potargane kosmyki zsunęły się na bladą twarz, usta rozchyliły… Vi przechylił głowę, rozczulony słodkim obrazkiem, który tworzył ukochany. Nacisnął delikatnie palcem zgrabny nos muzyka.
— Odłamek do Seymoura — powiedział łagodnie, obserwując, jak jego Księżyc otwiera oczy, jak zaspanie ustępuje psotności.
A potem poduszka wymierzona w tył głowy Virgila rozpoczęła wojnę.
Nie trwała ona długo, lecz wystarczyło, żeby pościel ogarnął jeszcze większy nieład, a oddech każdego z nich stały się szybszy, zmęczony, choć nikt nie wyglądał na gotowego do poddania się. Vi trzepnął poduszką muzyka, ten z wręcz teatralnym wyolbrzymieniem poleciał na plecy, lecz gdy wilkołak próbował znów przyatakować z góry, znikąd utworzyła się przed nim bariera z otoczonych szafirową poświatą poduszek. Wpadł w nie, stracił równowagę, a te się rozstąpiły, z jednego pierzastego nieba wpuszczając go do drugiego – piersi i ramion Seymoura, które momentalnie oplotły się na nim, zacisnęły, uniemożliwiając ruch i ciągnięcie dalej walki.
— Oszust — burknął z uśmiechem Vi, wtulając się w drżący od śmiechu tors muzyka.
Na moment wrócili do ciszy, zwykłego rozkoszowania się swoją bliskością i wolnym dniem, poznawania od nowa linii swoich ciał, bo na to właśnie mieli ochotę, bo w słodkim lenistwie nie było niczego złego. Dłoń Seymoura akurat przesuwała się w górę i w dół jego pleców, śledząc opuszkami niewielkie wgłębienie na ich środku, gdy metaliczny wzrok spoczął na leżącej obok poduszce, mimowolnie ściągnięty tam przez wciąż utrzymujący się, intensywny zapach magii wypuszczonej z wytatuowanych dłoni. Spojrzenie zaszło na chwilę zamyśleniem.
— Seymour — odezwał się cicho, trochę niepewnie, muzyk coś mruknął w odpowiedzi. — Nie uważasz, że ogólnie magia czarodziejów jest zła, co?
Dłoń na plecach sięgnęła wyżej, palce wplotły się w ciemne loki przy karku. Mężczyzna westchnął cicho.
— Nie, ogólnie to nie. Ja mam jej po prostu dosyć.
Vi przekręcił się w jego objęciach, ułożył brodę na mostku, z zatroskaniem popatrzył na twarz Seymoura.
— Ale nie nienawidzisz jej też tak do końca, prawda?
Muzyk zerknął na niego.
— To znaczy?
— Mówiłeś, że tak jest, przez to jak bardzo się zmuszałeś do nauki i spełniania woli swojego taty. Ale używasz jej, gdy jesteś ze mną. I nie wydajesz się krzywić przez to za każdym razem.
Te parę miesięcy temu, zanim jeszcze Virgil prawie nabawił się zapalenia płuc, próbując w końcu wyznać swoje uczucia, dziwnie było siedzieć w studiu i słuchać żartów chłopaków o tym, jak Ignis prawie przez barierkę wypadł, gdy Seymour powiedział, że zrobi mu amulet do ukrywania twarzy. To niepodobne do niego było, niecodzienne… Tylko że Vi kompletnie nie znał go od tej strony, tej pełnej niechęci do korzystania z magii, bo przecież to Seymour otworzył zaklęciem zamek do kancelarii Valeriusa, to Seymour zrobił to samo, w ramach czystej zabawy, w muzeum i to Seymour bez wahania naprawił na jego oczach zepsuty całkowicie telefon. Nie był to szczyt jego umiejętności, ale jednak wciąż coś, czego zwykle się nie podejmował.
— Bo… — Były czarodziej uciekł wzrokiem na sufit, nim przyciągnął wilkołaka bliżej swoich ust, pocałował miękko, czynem odpowiadając na pytanie. — Z tobą jest inaczej, Vi — szepnął. — Tak, zbrzydła mi magia przez cały ten rozpierdol z ojcem, ale jeśli mogę jej użyć, żeby tobie sprawić przyjemność, to nie odpycha mnie to tak, jak tworzenie chociażby golemów. — Stwardniałe od strun gitary opuszki pogłaskały śniady policzek. — To samo było, gdy jeszcze Vox potrzebował każdego sposobu, żeby wybić się ponad inne zespoły, a trochę iluzji potrafiło zdziałać cuda. Dobrze było widzieć, jak tłum się bawi i przyciąga do siebie innych.
— Jednak w końcu przestałeś to robić.
— Przestałem, bo ludzie zaczęli w końcu zostawać dla muzyki. — Ten łobuzerski uśmiech wypłynął na usta Seymoura. — Za to nie wiem, czy mógłbym przestać oglądać, jak marszczysz brwi, gdy rysik przypadkiem wylatuje ci z dłoni.
Virgil również się uśmiechnął, lecz było w tym coś więcej niż czyste rozbawienie. Za serce łapały słowa, według których samą swoją obecnością wilkołak już coś zmieniał, a jednak nie dowierzał po tym, co zdążył usłyszeć. Jak on jeden mógł już tak obrócić świat Seymoura?
I wtedy spojrzał w szafir, napotkał w nim to kochające go ciepło, identyczne do tego, które sam czuł i odpowiedź przyszła sama.
— Naprawdę nie czujesz się źle z tym? — dopytał z troską.
— Jakbym się czuł źle, to bym chodził wkurwiony tak jak zwykle i chuja czarował. A dla ciebie fajnie jest ściągnąć szybko kapsel z piwa, czy coś naprawić… — Seymour urwał wypowiedź, zaczepność wybrzmiała w głosie, gdy Vi nieudolnie próbował skulić się na piersi muzyka i ukryć rumieniec. — Co?
— Nic, nic.
Wytatuowane dłonie śmignęły, dopadły wrażliwe na łaskotki żebra, Vi zsunął się na materac, próbując umknąć przed wpijającymi się w ciało palcami.
— Mów!
— Nie!
— Vi!
— Mów! — Całkowita ucieczka z łóżka niewiele dała, Seymour go po prostu złapał w pasie przy próbie podniesienia się, zamknął w uścisku, dłonią pokierował podbródek tak, by wilkołak musiał na niego spojrzeć. Seymour miał zdecydowanie za ładny i zbyt rozbrajający uśmiech jak na łobuza, którym był. — Mów — powtórzył miękko.
Wilkołak wywrócił oczami, musnął mimowolnie błyszczące pogodnym blaskiem tatuaże.
— Ładnie wyglądasz, gdy rzucasz zaklęcia — mruknął.
— Tak? Co ci się dokładnie podoba?
Chwycił najbliższą poduszkę, walnął nią byłego czarodzieja.
— Jesteś głupkiem, każąc mi to opisywać.
Głupek się roześmiał, wyszczerzył, skradł całusa.
— Jestem głupkiem zakochanym w tobie i uwielbiającym słuchać o tym, jak ty jesteś zakochany we mnie.
Z tym nie dało się już kłócić. Więc Vi westchnął, pokręcił głową i opowiedział mu, jak próbował w rysunkach odzwierciedlić ten szafirowy blask otulający sylwetkę czarodzieja, gdy korzystał ze swych umiejętności, opowiedział o roztargnieniu, które go ogarnęło, przy oglądaniu tych sprawnych dłoni naginających pęknięte szkło telefonu do swojej woli, opowiedział o pierwszym locie na miotle, o każdym kolejnym i swym nieustającym zachwycie magią przepływającą przez szafirowe wzory.
— Dobrze je widać w nocy. I jeszcze, wiesz, mogę cieszyć się z tobą tym uczuciem oderwania się od wszystkiego, co w dole…
— Wiem — przerwał mu łagodnie muzyk. — Świat zupełnie inaczej wygląda wtedy.
— Prościej?
— Trochę tak. Trochę traci na znaczeniu, jak zapierdalasz między chmurami i największym zmartwieniem staje się to, czy dasz radę zrobić większą beczkę od tej poprzedniej.
— Chciałeś kiedyś z tego zrezygnować? — zapytał Vi po chwili zastanowienia.
— Z miotły? W życiu — prychnął. — Pierdolnąłbym.
Wilkołak parsknął śmiechem, zgodnie pokiwał głową.
— To dobrze. Bo ja bym chyba pierdolnął, widząc cię na rowerze.
Żarty przejęły scenę, pogrążyli się w chaosie wymyślania alternatywnych środków transportu dla Seymoura, lecz na dnie serca Virgila wciąż kręciło się to szczere rozczulenie, które nie dawało mu spokoju i nie zamierzało się ułożyć spokojnie, dopóki nie zostanie wprost przekazane czarodziejowi. Więc gdy jedna salwa śmiechu przeszła, gdy oddech się trochę wyrównał, wilkołak ujął w dłonie twarz swego Księżyca, uśmiechnął się, oglądając, jak ten odpływa nieco przez ciepło wilczej skóry.
— Skarb z ciebie dla ludzi, Seymour. Dla mnie — odparł z czułością, gładząc blade policzki i nie odrywając wzroku od oczu muzyka. — Przez tyle niepotrzebnego cierpienia przeszedłeś z magią, ale żeby uszczęśliwić kogoś bliskiego, jesteś w stanie nadal po nią sięgnąć i tym razem naprawdę cieszyć się z uśmiechu, jaki to wywołuje. To piękne.
Słowa chyba dotarły, przynajmniej tak myślał, widząc to łagodne, szafirowe spojrzenie i pulsujące tatuaże w rytmie poruszonego serca. Seymour nie musiał już odpowiadać, Vi zobaczył wszystko, co chciał, więc muzyk pozwolił swej psotnej naturze znów dojść do głosu.
— Cóż, magia na pewno się sprawdza, gdy chcę… — Opuszki spoczęły na bokach wilkołaka, szafir na rękach rozbłysł i fala nowych, silniejszych łaskotek przeszła przez ciało.
— Seymour!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz