17 czerwca 2024

Od Virgila – Gwiazda (I) [AU]

Trawa barwiła ubrania, źdźbła mieszały się z ciemnymi lokami, wypychały szlachetność z jasnych pasem, ubrania gniotły pod walczącymi w ramach zabawy ciałami. W pewnym momencie spokojne leżenie przy drzewku oliwnym, spowitym ciszą nocnej pory, przeszło w słowną zaczepkę, ta zaś przerodziła się w czyny i Vi teraz turlał się powoli w dół pagórka, próbując przyszpilić Seymoura do ziemi, nie mniej chcącego doprowadzić do tego samego. Nie wiedział już, o co poszło, co za głupotę tym razem udowodnić sobie mieli, przestało to być istotne w momencie, gdy śmiech jego ukochanego wypełnił milczący świat, a on zrobiłby wszystko, byle ten uroczy dźwięk trwał jak najdłużej.
Już go miał, a przynajmniej tak mu się wydawało. Trzymał jego jeden nadgarstek, miał złapać drugi, Seymour jednak sprawnie umknął przed chwytem, dłoń trafiła na trawę, niefortunnie ześlizgnęła się po niej. Straciwszy oparcie, Virgil runął w przód, co natychmiast wykorzystał bóg. Zanim się obejrzał, był na plecach, ze swym Księżycem wiszącym nad nim i silnie przyciskającym jego ręce do ziemi. Oboje dyszeli ciężko, nie mogąc za nic w świecie wyrównać oddechu, póki śmiech próbował się wydostać z ich piersi.
Oderwał ledwie na moment spojrzenie od szafiru, zaintrygowany żywym blaskiem na niebie.
— Alfa lupi. — Seymour zmarszczył brwi, więc spróbował pokazać mu brodą. — Mocno dzisiaj świeci.
Bóg obejrzał się na gwiazdozbiór, nie popuszczając swoich więzów. Gdy powrócił do niego wzrokiem, boskie ciało obniżyło się, prawie położyło na nim. Vi poruszył się nieznacznie, przełknął ślinę. Jego oddech znów przyspieszył.
— Chcesz ją? — Pytanie brzmiało szczerą powagą, nie mógł jednak się powstrzymać przed prychnięciem śmiechem.
— Gwiazdę? Nie żartuj.
— Naprawdę, Vi. — Seymour oswobodził mu ręce, by w delikatnej pieszczocie dotknąć dłońmi ciepłych policzków, czerwonych z wysiłku. Przez głęboki głos przebrzmiewało łapiące za serce uczucie. — Dałbym ci każdą gwiazdę, jaką byś chciał.
Vi zapatrzył się na nocne bóstwo. Włosy, gdy rozwiane wiatrem, przypominały migoczące szlaki ciał na niebie, wplatały się w konstelacje; dotykając jego jasnych pasm, dotykał najjaśniejszych punktów na niebie, do których inni mogli jedynie wznosić modły. Oczy, głębokie w swej barwie, odcinał od nocnego nieboskłonu jedynie obrys przystojnej twarzy, każdy jej fragment jak wyrzeźbiony, ukształtowany łukiem spadających gwiazd, będący uosobieniem sennych marzeń. Łuna, żywe i niepokornie lśniące na rękach znaki, przyciągające swym pięknem mocniej od bladego księżyca. W ich zakrętach i liniach kryło się tętno nocy, jakoby Seymour tworzył samo centrum, samo serce pory wykradającej ludziom światło słońca, by zapewnić im należyty odpoczynek.
Zrozumiał, że zrobił się zaborczy, bo dlaczego miałby prosić o gwiazdę, skoro niczego mocniej nie pragnął, niż zatopić się w ramionach wszystkich gwiazdozbiorów?
Złapał Seymoura za kark, przyciągnął się do niego, wplatając po chwili żarliwym gestem dłoń we włosy ukochanego, drżąc na całym ciele, gdy szeptał swe pragnienie w rozchylone, boskie usta:
— Chcę ciebie.
Nie był pewien, czy przypadkiem płynące prosto z serca słowa zaklęcia w sobie nie zawierały, gdyż długi pocałunek łudząco smakował wizją cudownej, wspólnie spędzonej wieczności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz