02 czerwca 2024

Od Cheoryeona – Skok w nowe buty

Drzwi autobusu zamknęły się, pojazd odjechał, pozostawiając na przystanku tylko jedną osobę.
Cheoryeon rozejrzał się dokładnie. Wysiadł zupełnie poza Stellaire, w jakiejś pobliskiej, małej miejscowości, w której nigdy nie miał powodu się zatrzymywać. Nie znał tu nikogo, też nie było niczego wartego zobaczenia. W dodatku wieś była na tyle mała, że mimo stosunkowo relatywnie normalnej godziny, dziesiątej rano, nikogo nie widział w zasięgu wzroku. Nikt nie szedł chodnikiem, nikt nie wyprowadzał psa. Jedynie samochody co jakiś czas przejeżdżały ulicą, a gdzieś w oddali przemknął bury kot.
Co w takim razie tu robił?
Może od początku.
Trochę czasu mu zajęło opanowanie skrzydeł. Z początku myślał, że w trakcie pracy zdalnej będzie musiał kombinować, nie wiadomo, co, żeby jakoś zakryć pierzaste kończyny, ale na szczęście(?) tak bardzo się zestresował, że same zniknęły. Potem sprawa wyglądała już coraz lepiej... za wyjątkiem pewnych sytuacji. Gdy odczuwał silne emocje, istniało ryzyko wypuszczenia skrzydeł, a najgorsze chyba było to, że wystarczyło go klepnąć w plecy, żeby stracił kontrolę nad własnym ciałem. Wspaniały Złotoskrzydły, co?
Mimo wszystko jednak zdążył się przyzwyczaić do pierzastych kończyn. Co więcej, zebrał sobie tyle odwagi, że podbił do Yonkiego i zapytał, czy nauczy go latać.
Tak.
Nauczy.
Latać.
Yonki.
C-Cóż, jak się miało skrzydła, to dobrze by było umieć z nich korzystać, prawda? Cheoryeon nie mógł po prostu je mieć, tym bardziej że był Złotoskrzydłym! Co z tego, że najprawdopodobniej będzie je ukrywał przed wszystkimi do końca świata – były skrzydła, więc musiało być też latanie na nich. Jakby tak zakrył swoją twarz, to mógłby po prostu polecieć do pracy i tyle by przy tym zaoszczędził! Hop, szybki lot do sklepu! Przecież to nic nie kosztowało!
Dlatego zadecydował. Yonkiego nie znał długo, też bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z jego boskiej profesji, ale chcąc nie chcąc, Yonki też miał skrzydła, w dodatku znał się z Raounem, a Raounowi Cheoryeon już trochę bardziej ufał, to znaczy, nie ufał, gdzie, zapyziały bóg-sróg jeden, jakie ufanie, gówno, nie ufanie!
Ekhem, w każdym razie!
Dobra, bez większego rozgrzebywania: chciał się nauczyć latać, więc poprosił Yonkiego o pomoc, a tamten się zgodził i wspólnie zadecydowali, że się umówią na najbliższą sobotę. Lokację podał mały bóg, mówiąc, że już znał okolice i wiedział, gdzie można było swobodnie rozwinąć skrzydła.
Czyli na jakimś totalnym zadupiu.
Szedł chodnikiem z dobre dziesięć minut, nim dotarł na zgadzającą się z opisem kolegi polanę. Wokół las, dzicz, brak życia, droga gdzieś zasłonięta drzewami. I Cheoryeon pośrodku stojący jak debil. Spodziewał się, że chaotyczny dzieciak już będzie na niego czekał, ale nieźle się zaskoczył, ponieważ nigdzie go nie widział. Czyżby Bóg Chaosu miał problemy z zegarkiem?
Wyciągnął z kieszeni komórkę, sprawdził godzinę. Westchnął ciężko. Odblokował ekran, wszedł na Teatalka, wyszukał konwersację z Yonkim. Napisał do niego; gdy przez kilkanaście sekund nie otrzymał odpowiedzi, po prostu schował urządzenie.
— Ja nie mogę, z tymi bogami to same problemy-AAAAAAAAAAA!
Coś pociągnęło go do góry i nim się obejrzał, ziemia pod jego stopami była coraz dalej i dalej. Wiatr targał włosami i kapturem bluzy, sam jasnowidz zaś targał strunami głosowymi, drąc się na całą okolicę.
Wreszcie podniósł głowę, ujrzał trzymającego go mocno...
— YONKI, CO TY, NA PRAWO RÓWNOWAGI, ROBISZ?!
— Zaczynamy trening! — odparł wesoło tamten z blaskiem w oczach; był wyraźnie podekscytowany.
Machnął skrzydłami, wzbił się jeszcze wyżej.
— GÓWNO, NIE TRENING, MASZ MNIE PUŚ... — przerwał. — NIE, NIE PUSZCZAJ MNIE, NIE PUSZCZAJ! PO PROSTU ODSTAW NA ZIEMIĘ, BEZPIECZNIE!
— Ale mamy teraz trening!
— A GDZIE JAKIEŚ PODSTAWY?!
Co to miało być?! Trening?! Yonki chciał go zabić?! Powinni zacząć od czegoś prostego, po prostu machania skrzydłami, żeby w ogóle polecieć! Nie, wpierw powinien nauczyć się bezpiecznie lądować, tak jak na sztukach walki wpierw uczono upadania! Nikt tam nigdy nie wrzucał w SAMIUSIEŃKI WIR WALKI!
— Wiesz, jak mama ptak uczy młode latać? — rzucił bóg.
Co?
— Yonki, nie — przeciągnął ostatnią literę.
— Yonki, tak!
— NIE!
— Lecisz!
I puścił jasnowidza.
Po całej okolicy rozległ się długi, przeraźliwy wrzask.
Cheoryeon spadał z zawrotną prędkością, wiatr bił go po twarzy. Czuł się dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy Raoun zrzucił go z góry. Szok, przerażenie, niedowierzanie. Niesamowicie szybko zbliżał się do ziemi, przed oczami mignął mu widok jego własnego ciała roztrzaskanego na twardym gruncie, zalanego krwią. Przecież on umrze!
Nie, miał skrzydła, na wszystkich istniejących bogów, MIAŁ SKRZYDŁA! Mógł się uratować! Wystarczyło, że je rozwinie i złapie w nie prądy powietrza! Nic trudnego! Yonki miał punkt, wiele ptaków uczyło swoje dzieci latać poprzez wyrzucenie z gniazda. Tak to właśnie działało.
Dobra, siup, skrzydła. Rozwinie skrzydła, poleci.
Rozwinie skrzydła, poleci.
Rozwinie skrzydła, poleci.
Rozwinie skrzydła...
Rozwinie...
— CZEMU NIE CHCĄ SIĘ ROZWINĄĆ?!
Wciąż spadał, wciąż się zbliżał do ziemi, skrzydeł nadal brak. W ten sposób to poleci do Zaświatów!
— Dajesz, Cheoryeon! — warknął sam do siebie.
Zawsze same wyskakiwały, to dlaczego teraz nie chciały?! Przecież tu na szali leżało jego życie! Dobra, w razie czego Yonki powinien go złapać, ale cholera, tu chodziło o naukę latania!
Bóg Chaosu z odpowiedniej odległości obserwował jasnowidza. Na jego twarzy gościł uśmiech, lecz stopniowo znikał wraz z malejącą wysokością chłopaka. Zerknął przelotnie na grunt, potem znów na swojego nowego ucznia. Wtem gwałtownie zmienił trajektorię lotu.
Cheoryeon zaczął widzieć detale na poszczególnych liściach trawy. Był na takiej wysokości, że nawet jakby w końcu udało mu się rozwinąć te nieszczęsne skrzydła, to z jego zdolnościami nigdy nie wyrobiłby się i skończyłby martwy na ziemi. Czyli co, czyli to już?
Na szczęście w ostatniej chwili pochwycił go Yonki. Uderzyli w ziemię, oboje przeturlali się kawałek, aż ostatecznie wylądowali.
Różnooki powoli się podniósł, poczuł ból wędrujący wzdłuż swojego ciała. Sprawdził pospiesznie wzrokiem swój stan zdrowia – na szczęście nic mu nie było poza tym, że się trochę poobijał. Chwała... w sumie nie wiadomo, komu. Tak niewiele brakowało do wędrówki w stronę następnego wcielenia.
Wstał, nogi ugięły się pod nim, ale zdołał odzyskać równowagę, nim runął na ziemię. Wyprostował się, wykonał kilka głębokich wdechów.
Parę metrów dalej pozbierał się Yonki. Starł ręką z twarzy krwawy ślad, poprawił włosy. Stanąwszy pewnie na nogach, odwrócił się na pięcie i popatrzył w kierunku jasnowidza.
— Dobra, to jednak nie był najlepszy początek — przyznał, podchodząc bliżej — ale wierzę, że potem będzie le...
— Prawie. Mnie. ZABIŁEŚ! — fuknął Cheoryeon.
Gdyby coś poszło nie tak, gdyby bóg nie zdążył...!
Nawet nie chciał o tym myśleć.
— Byłem pewien, że rozwiniesz skrzydła — próbował się bronić bóg. — Normalnie tak łatwo ci to wychodzi! — Skrzyżował ręce na piersi.
— Ale nie poszło zgodnie z twoim planem!
Dźgnął palcem mniejszego w obojczyk, aż tamten wykonał krok w tył.
— A tam, nic by ci nie było...
— Nie, Yonki, mylisz się — przerwał mu. — Ja nie jestem taki, jak ty. Upadek z takiej wysokości jest dla mnie śmiertelny!
Usłyszawszy te słowa, Yonki uniósł brwi. Zmierzył chłopaka wzrokiem z góry na dół, nie ukrywał przy tym niemałego zdziwienia.
— Przecież jesteś Złotoskrzydłym?
— Czyżby? — Pokazał mu prawą dłoń.
Bóg przyjrzał się widocznej na niej bliźnie. Nic nie powiedział. Cheoryeon wykorzystał moment, by odsłonić grzywkę, ukazując kolejną bliznę.
— Nie mam boskiej regeneracji. Ty możesz złamać sobie kark na stoliku koło kanapy i po chwili wstać, jak gdyby nic się nie stało, ale ja wpadnę pod auto i ląduję nieprzytomny w szpitalu!
Między dwójką nastała cisza.
Z początku Cheoryeon myślał, że wraz ze skrzydłami odblokuje inne atrybuty. Nawet okazał się mieć psychę, bo któregoś dnia specjalnie wykonał na własnej skórze niewielkie nacięcie, by zobaczyć u siebie boską regenerację. A co zobaczył? Tylko krew. Rana, choć niewielka, nie znikała – jedynie wytworzył się strup, a odbudowa tkanki trwała kilka dni. Nie miał boskiej regeneracji. Nie miał nic boskiego poza skrzydłami i oczami. Wciąż mógł ucierpieć. Wciąż miał śmiertelnicze potrzeby.
Wciąż był tylko bezradnym chłopakiem.
Yonki przyglądał mu się w milczeniu. Popatrzył na jedną bliznę, potem drugą, potem na wyraz twarzy. W pewnym momencie spuścił wzrok, usta przemieniły się w wąską kreskę.
Cheoryeon spojrzał na niego, przygryzł dolną wargę. Wziął głęboki wdech.
— Dobra, ja — na sekundę się zaciął — okej, ja rozumiem, że chciałeś dobrze. Po prostu zacznijmy tak bardziej po ludzku, od podstaw.
Z pewnym wahaniem wyciągnął rękę; zamierzał położyć na ramieniu boga, lecz nim zdołał choćby go dotknąć, tamten niespodziewanie podskoczył.
— Właśnie, ciało! — Yonki klasnął w dłonie. — Ty potrzebujesz boskiego ciała!
— Em, tak? — odparł niepewnie różnooki.
— Raoun może ci załatwić!
Teraz Cheoryeon był jeszcze bardziej zdziwiony.
— Załatwić mi ciało?
— Dokładnie to mówię! Chodź, idziemy do niego!
Mały bóg złapał go za rękę i zaczął ciągnąć w kierunku najbliższej wsi. Cheoryeon potknął się o własne nogi, prawie się wywrócił.
— Nie możemy do niego zadzwonić? — rzucił.
Słysząc to, Yonki zastygł w bezruchu.
— Ach, no tak, racja. — Wyciągnął swoją komórkę, zaczął stukać palcem w ekran.
Cheory stał tuż obok, zapuszczając żurawia przez ramię boga.
Mógł mieć boskie ciało? Naprawdę? To znaczy, tak trochę myślę, że może wraz z rozwojem odblokuje ten etap, ale nie przypuszczał, że w rzeczywistości to mogło być tak proste. Serio wystarczyło pogadać o tym z Raounem? Nie musiał nic więcej robić? Ale Bóg Spirytyzmu nie zrzuci go znowu z góry ani nie spróbuje utopić w rzece, prawda? To całe załatwianie boskiego ciała nie będzie obejmować żadnych ryzykownych akcji?
Boskie ciało. Cheoryeon mógł się stać prawdziwym bogiem. Prawdziwym Złotoskrzydłym. Czy wtedy jego potęga wróci? Wspomnienia?
Aż się nie mógł doczekać.



— Czemu... — poświęcił chwilę na zebranie oddechu. — Czemu musimy znowu się drapać po jakichś...? — Wdech, wydech. — Uch...
Podszedł do najbliższego drzewa, oparł się ręką o pień, chwilę rozważając położenie się na ziemi i zaparcie się, że dalej nie idzie. Obawiał się jednak, że jak zacznie się schylać, to nogi już całkiem nie wytrzymają i runie w jakieś niewygodne miejsce, najprawdopodobniej to, gdzie leżały kamienie lub wystawały korzenie.
Co za niesamowite déjà vu.
A nie, chwila, on serio już raz przez to przechodził.
Jeszcze zaledwie trzy tygodnie temu został zaciągnięty w góry. Strasznie się wymęczył, o wiele więcej się wydarł i najadał strachu. To była najgorsza wycieczka w jego wszystkich wcieleniach. Został oficjalnym hejterem gór.
I co, i znowu się drapał po jakichś wzniesieniach!
— Nie marudź, tylko chodź — rzucił do niego obojętnie Raoun. — Nie umiesz latać, więc musimy iść jak jacyś nędzni śmiertelnicy.
— Ja dalej jestem za tym, żeby po prostu go zabrać i polecieć! — zawołał wesoło Yonki, z jego pleców wyrosły skrzydła.
— NIE! — wrzasnął Cheoryeon (aż mały bóg odruchowo schował swoje pierzaste kończyny), po czym poświęcił kolejną chwilę na oddech. — Nigdzie z wami nie lecę!
Nie po tym, co się wydarzyło ostatnio.
Ostatecznie ruszyli dalej.
On się ledwo człapał, bogowie natomiast tradycyjnie szli przed nim, kompletnie niewzruszeni wędrówką. Wyższy coś przeglądał w komórce, niższy maltretował jakąś żabę, którą złapał z pomocą swojej przeklętej mocy. Nie przeszkadzał im wysiłek fizyczny, nie przeszkadzało to, że już dawno zboczyli ze szlaku i teraz cisnęli przez totalną dzicz; najprawdopodobniej nie zareagowaliby nawet na widok niedźwiedzia. Chociaż nie, Yonki pewnie od razu pobiegłby, bo chciałby pogłaskać misia.
I tak minęło dziesięć minut, dopóki Cheoryeon nie zażądał przerwy.
— Już nie mogę — to powiedziawszy, usiadł na ziemi i oparł się plecami o pień drzewa.
Raoun pierwszy się zatrzymał. Odwrócił głowę, zmierzył wzrokiem chłopaka.
— Cheoryeon, ty chcesz mieć to boskie ciało czy nie? — jęknął.
— Chcę — zaczął tamten — ale w takim tempie to go nie dożyję...
W odpowiedzi Bóg Spirytyzmu westchnął ciężko, przewrócił oczami. Marudząc o tym, że nie mają czasu na jakieś trywialne sprawy, podszedł do jasnowidza, złapał za tył koszuli i bez najmniejszego problemu podniósł, po czym przerzucił przez ramię niczym worek ryżu. Cheoryeon jęknął raz, drugi, jednak się nie buntował. Akurat w tej sytuacji ucieszył się, że nie musiał już iść...
Ziemia gwałtownie oddaliła się od niego.
Raoun się nie patyczkował. Po prostu poleciał w przestworza, jeszcze zawołał do siebie Yonkiego i bogowie polecieli, kompletnie ignorując drącego się przez pierwsze kilka sekund Cheoryeona. Jasnowidz wyobrażał sobie, jak zostaje bezlitośnie zrzucony z tak dużej wysokości, poddany kolejnemu pieprzniętemu testowi.
Na szczęście jego koszmar się nie ziścił – po prostu został zabrany wiele metrów wyżej i dalej, aż po paru minutach trójka bezpiecznie wylądowała.
Gdy wyższy bóg postawił go na twardym gruncie, wpierw nogi różnookiego się pod nim ugięły, a on prawie runął twarzą w ziemię, ale Raoun w porę złapał za koszulę. Jasnowidz wykonał kilka solidnych wdechów, wpierw na cześć strachu, potem na cześć zmęczenia, aż wreszcie się odwrócił.
Przed nim roztaczał się urzekający, górski widok. Szczyty skąpane były w promieniach słonecznych, gdzieś w oddali wolno sunęła w powietrzu jakaś latająca bestia. Puchate chmury przyozdabiały błękitne niebo, zielone od liści gałęzie drzew leniwie kołysały się na wietrze. Aczkolwiek nie widok przykuwał uwagę, a stabilnie stojący na tle tego wszystkiego, nieskazitelnie biały, wzorzysty, kamienny łuk.
— To jest... — zaczął Yonki, wskazując go ręką.
— Brama Światów — dokończył Cheoryeon.
Białoocy spojrzeli na niego.
— O, czyli coś pamiętasz — rzucił Raoun, podpierając się rękami na biodrach.
Nie, Cheory nie pamiętał. Po prostu wiedział, dokąd szli. Ale też Brama Światów w tym momencie wydawała mu się bardzo znajoma. Jakby wiele razy już ją widział.
Powoli podszedł bliżej, przyłożył dłoń do pewnego miejsca. Spod niej wysunęło się białe światło, które zaczęło wędrować wzdłuż wzorów, piąć się coraz wyżej i wyżej... lecz gdy prawie sięgało szczytu, nagle zastygło w kompletnym bezruchu.
Cheoryeon stał tak kilka sekund, w końcu zabrał rękę.
— Za mało energii — odezwał się Bóg Spirytyzmu, stając tuż przy nim. — Ale przynajmniej brama w jakikolwiek sposób odpowiedziała.
Jego dłoń spoczęła na barku jasnowidza. Nie była ona tak ciepła, jak u śmiertelnika czy Yonkiego, ale jej dotyk był dziwnie kojący.
Cheory odtrącił rękę boga, odsunął się na parę kroków.
Ostatecznie to Raoun otworzył Bramę Światów. Światło z jego dłoni dotarło do szczytu, z którego następnie opadła niemal niczym wodospad granatowa tafla. Bez dłuższego zwlekania grupka przekroczyła granicę.
Stanęli w wielkim, białym pomieszczeniu. Yonki czym prędzej pobiegł do stojącej na samym środku fontanny, by zanurzyć ręce aż po łokcie w ciemnoniebieskiej wodzie. Raoun podszedł do małego boga, zaczął go wypytywać, po co to robił. Cheoryeon zaś postanowił się rozejrzeć.
Zerknął na pnący się po kolumnach biały bluszcz, potem na rosnącą w okręgu wokół fontanny tego samego koloru trawę. Rośliny tutaj nie przeprowadzały fotosyntezy, toteż nie posiadały chlorofilu, który nadałby im zieloną barwę.
Rośliny to konieczność w tym miejscu.
Czego sobie nie zażyczy nasza wspaniała...!
Zamrugał parę razy. Te słowa nie były jego. Należały do kogoś innego. Kogoś, kogo powinien znać. Ale nie znał.
Przemknęły przez jego umysł niczym zamglone wspomnienie, pozostawiając po sobie tylko uczucie pustki.
Ruszył dalej, ewidentnie kierując się w stronę punktu, który już od dłuższego czasu chciał zobaczyć. Szedł, aż zatrzymał się i podniósł wzrok na wielki obraz w złotej ramie.
Przedstawiał on piątkę Złotoskrzydłych, którzy wydawali się iść w stronę obserwatora. Wszyscy ubrani byli w gustowne, niepasujące stylem do żadnej mody w Riftreach stroje, utrzymane w jasnych barwach z dominującą bielą. Każdy uśmiechnięty, pełny życia, wspaniałych myśli w swych biało-złotych oczach.
Wszyscy wyglądali znajomo.
Lecz ostatecznie Cheoryeon nie rozpoznawał nikogo poza jedną postacią.
Zerknął na drugiego od lewej mężczyznę. Był wysoki, choć nie najwyższy; ciemnobrązowe włosy miał splecione w warkocz, a za nogami ciągnął się długi, pofałdowany, biały materiał. Wyglądał dokładnie tak, jak na zdjęciu, które miesiąc temu pokazał mu Raoun.
Wyglądał dokładnie jak Cheoryeon.
Widząc obraz na żywo, jasnowidz nie potrafił oderwać od niego wzroku. Pomyśleć, że kiedyś był kimś wielkim, wspaniałym bytem o niesamowitej mocy, do tego jednym z założycieli Międzywymiaru.
A teraz?
Kim teraz był?
— Idziesz? — to pytanie wyrwało go z zamyślenia.
— Chwila! — odparł do czekającego Raouna.
Pospiesznie przyjrzał się pozostałej czwórce na obrazie, z pewnym bólem spojrzał na zamieszczone pod ramą podpisy, kto był kim. Imiona nie brzmiały znajomo.
Wreszcie dogonił resztę. Opuścili główny budynek, stanęli na kamiennej ścieżce prowadzącej aż do krańca ziemi. Dopiero wtedy jasnowidz zauważył, że znajdowali się na lewitującej wyspie, wokół której unosiło się wiele mniejszych – większość z nich z takimi samymi łukami, jak ten, którym się tutaj dostali. Jasnoszara ziemia i kamienie trzymały się stabilnie, nie przejmując się bezkresną przepaścią pod spodem. Ponad nimi zaś ciągnęło się jednolite, pozbawione chmur, lawendowe niebo, na samym środku którego zawieszona była w przestrzeni kula białego światła, do złudzenia przypominająca wielką gwiazdę.
Yonki rozwinął skrzydła, zamierzał się wybić z gruntu, gdy nagle został powstrzymany przez Raouna. Spojrzał na wyższego boga, uniósł brwi, ale tamten nic nie powiedział.
Bóg Spirytyzmu popatrzył na Cheoryeona, uśmiechnął się lekko.
— Tak, tyle portali się tu znajduje — rzekł — czyli do tylu światów mamy tutaj dostęp!
Rozłożył teatralnie dłonie, cicho się zaśmiał.
— Ale! — Sekunda pauzy. — Pewnie zastanawiasz się, jak my w ogóle dotrzemy do którejkolwiek z tych wysp? Chyba trzeba będzie znowu pole...!
— Mosty — przerwał mu wtem jasnowidz.
Między trójką nastała cisza.
— Już wiesz — odezwał się Raoun, mrużąc nieco wymownie oczy.
— Jestem jasnowidzem, nie wiem, czego ty oczekujesz. — Skrzyżował ręce na piersi.
— Jesteś Złotoskrzydłym — poprawił go Yonki.
— Cokolwiek.
Zakończywszy konwersację, zbliżyli się do krawędzi i ruszyli magicznym mostem, który im się ukazał. Dość szybko dotarli na odpowiednią wyspę, przeszli przez kolejny portal.
Przed nim pojawił się bogaty ogród. Postawili stopy na wysepce pośrodku małego stawiku, otoczeni zasłonami z długich gałęzi drzewa przypominającego coś między wierzbą a brzozą. Cheoryeon nie dostał chwili na zaznajomienie się z widokiem, ponieważ musiał szybko dogonić dwójkę bogów, którzy ruszyli już dalej.
Po przekroczeniu kamiennego mostu ruszyli ścieżką prowadzącą na taras wielkiego, białego budynku, wznoszącego się niczym najwspanialsza świątynia. Różnooki podniósł głowę, podświadomie otworzył usta w podziwie. Miejsce, w którym się znaleźli, przypominało dwór królewski. Duży ogród przepełniony najprzeróżniejszymi roślinami, kolorowe ptaki tworzące melodię natury, wyglądające zza drzew górskie szczyty. Chłopak był pewien, że znajdowali się gdzieś z dala od cywilizacji, ale to tylko nadawało tej lokacji wdzięku.
Kazano mu czekać na tarasie, podczas gdy bogowie udali się do środka. Cheoryeon posłusznie wdrapał się na jedno z mniejszych krzeseł. Niemal wszystko tutaj było większe, sugerujące, że gospodarzem był ktoś znacznie wyższy. Wzrostu Złotoskrzydłego.
Z tarasu miał bardzo dobry widok nie tylko na ogród, ale też górski pejzaż. Po wyglądzie szczytów doszedł do wniosku, że świątynia znajdowała się dosyć wysoko. Powietrze jednak nie było wcale rzadsze, a bardzo pełne, orzeźwiające, wręcz regenerujące. Cheoryeon wyraźnie czuł przepełniającą to miejsce moc, praktycznie widział złote drobinki unoszące się na wietrze.
Tak, zdecydowanie nie był w Riftreach.
Słysząc kroki, odwrócił głowę.
Otworzył szeroko oczy.
W wejściu do budynku stała niezwykle wysoka, szczupła, przepiękna kobieta. Długie, ciemnoróżane włosy miała w idealnym szyku, okalające głowę niczym spokojne fale rzeki. Nosiła nieskazitelnie biały płaszcz przyozdobiony złotymi nićmi i kwiecistym wzorem. Z pleców wyrastała ogromna para złotych skrzydeł, podobnego koloru oczy spoglądały na chłopaka, nie ukrywając wielkiego zaskoczenia... i jeszcze większej tęsknoty.
Tę samą osobę widział na obrazie w Międzywymiarze.
Złotoskrzydła na moment zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, z twarzy bił spokój. Pełne usta wykrzywiły się w ciepłym uśmiechu.
— Witaj w mojej głównej świątyni — powiedziała, podchodząc bliżej.
Głos miała przyjemny dla ucha, kojący, niemalże melodyjny. Taki, którego można było słuchać nieustannie, niezależnie od tego, jakie niósłby słowa.
Cheoryeon odruchowo wstał, poprawił swoje ubrania. Założył najlepszą koszulę i spodnie, jakie wygrzebał z szafy, też trochę wcześniej Yonki dopilnował, by nie był nigdzie ubrudzony po górskiej wspinaczce, ale nadal jasnowidz pomyślał, że ubrał się nieodpowiednio. Mógł jeszcze marynarkę zabrać...
Wykonał głęboki ukłon, dokładnie taki, jaki praktykowali mieszkańcy Yeongsanguk.
— Dzień dobry, Pramatko.
— Ach, już bez kłaniania, jesteśmy przecież na równi! — Pramatka machnęła niezgrabnie ręką.
Stanęła tuż przed o wiele niższym od niej chłopakiem, przyjrzała mu się dokładnie. Zaczęła rozkładać ręce, jak gdyby z zamiarem przytulenia go, ale szybko się powstrzymała.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że cię widzę! — Cicho klasnęła. — Siadaj, porozmawiajmy!
Oboje usiedli przy stoliku. Cheory spojrzał w stronę drzwi, wypatrując Yonkiego i Raouna; nigdzie ich jednak nie dostrzegł.
Ponownie spojrzał na Złotoskrzydłą, która wręcz pochłaniała go wzrokiem. Wziął nieco głębszy wdech, poprawił swoją pozycję na krześle.
— Słyszałem — zaczął wolno, ostrożnie — że ty i Cruinneirim, to znaczy, my — szybko się poprawił — przyjaźniliśmy się... wcześniej...
— Tak. — Kobieta przytaknęła.
Cheoryeon milczał. W głowie próbował jakoś wszystko sobie poukładać, ale nie szło mu to najlepiej. Wiedział, że spotkanie Pramatki będzie dla niego wielkim wydarzeniem, lecz nie spodziewał się, że okaże się to aż tak... trudne. Pramatka pewnie teraz niemal płakała na widok przyjaciela, którego lata temu straciła. A on...
A on...
— Mogę na chwilę twoją dłoń? — usłyszał.
Podniósł głowę, posłał Złotoskrzydłej pytające spojrzenie.
— Ach, um, tak — nieco się zająknął.
Wystawił rękę, którą następnie kobieta schowała w swoich o wiele większych dłoniach. Cheoryeon poczuł ciepło, przyjemną skórę, a nawet dobro bijące spod palców. Dało się to przyrównać do prawdziwego matczynego objęcia. Nic dziwnego, że Pramatka nosiła taki, a nie inny tytuł.
Złotoskrzydła muskała opuszkami dłoń jasnowidza, nie mówiąc nic przy tym. Wzrok miała niby na niej skupiony, ale jednocześnie jakiś nieobecny, być może wędrujący po odległych wspomnieniach.
Cheoryeon przygryzł dolną wargę.
— Przepraszam.
Usłyszawszy to słowo, Pramatka spojrzała na niego, uniosła nieco brwi.
— Przepraszam — powtórzył chłopak. — Pewnie teraz myślisz o tym wszystkim, co razem przeszliśmy, przywołujesz wspomnienia ze mną, cieszysz się niezmiernie, że wreszcie mnie widzisz, że żyję i w ogóle. Ale ja... — głos mu utknął w gardle. — Ja... Ja nic nie pamiętam.
Wcześniej jakoś tak nie myślał o Cruinneirimie. Zbyt zajęty był innymi aspektami, samym faktem, że w rzeczywistości należał do istot na boskim poziomie. Nie zastanawiał się tak bardzo nad tym, ile stracił z zapomnianego, najwcześniejszego wcielenia. Dopiero teraz, gdy spoglądał na wyraz twarzy Pramatki, zrozumiał, że braki w pamięci miał potworne.
Spuścił głowę, zaczął zębami skubać dolną wargę.
Pramatka musiała być w głębi duszy załamana. Dowiedziała się, że jej przyjaciel jednak żyje, ale zobaczyła, w jak przykrym stanie się znajduje w porównaniu do tego, kim dawniej był. Nie miał ponad dwóch metrów wzrostu – był w jej oczach małym chuderlakiem. Nie wyrastały z jego pleców majestatyczne złote skrzydła – nawet ich w pełni nie kontrolował, nie wspominając o lataniu. Nie podzielał tego samego, złotego z białymi źrenicami spojrzenia – na co dzień posiadał zwyczajną, śmiertelniczą heterochromię. Pod żadnym kątem nie przypominał Złotoskrzydłego Cruinneirima.
Był zaledwie jego smutnym cieniem.
— Cheoryeon.
Poniósł głowę, zaszklone oczy błysnęły w porannym słońcu.
Złotoskrzydła otuliła całkiem jego dłoń w swoich, uśmiechnęła się ciepło.
— Nic nie szkodzi, że nie pamiętasz — powiedziała. — Nic nie szkodzi, jeśli nigdy sobie nie przypomnisz. Liczy się tylko i wyłącznie to, że tu jesteś. Że żyjesz. Po prostu ponownie obejmę cię swoimi skrzydłami i poprowadzę przez życie.
Cheoryeon głośno przełknął ślinę. Wtem pociągnął nosem.
Widząc jego twarz, Pramatka otworzyła szerzej oczy.
— Och, no już, już.
Wstała z krzesła, okrążyła stolik, żeby znaleźć się tuż przy chłopaku. Uklękła na oba kolana, rozłożyła ręce, zapraszając go w ten sposób do siebie. Mały Złotoskrzydły się wahał, ale po zachęcających słowach kobiety również odszedł do stołu, żeby dać się zamknąć w uścisku. Ponownie pociągnął nosem, zamknął oczy, nie potrafił jednak powstrzymać łez.
Pramatka gładziła chłopaka po plecach, przytuliła mocniej do siebie.
Trochę czasu minęło, nim dwójka wróciła do rozmowy. Złotoskrzydła poprosiła Cheoryeona o opowiedzenie trochę o swoim życiu i choć tamten z początku niepewnie mówił, w końcu się oswoił. Opowiedział o tym, jak był detektywem, jak prowadził własną restaurację, jak powalał wszystkich przeciwników wyuczonymi sztukami walki, jak podbijał serca tysięcy na koncertach. Nie pominął też swojej obecnej siostry ani superaśnego szczura.
Nim się obejrzał, wcześniejszy smutek zniknął bez śladu.
— Właśnie, my tu sobie rozmawiamy, a przecież trzeba ci boskie ciało załatwić! — przypomniała sobie wtem Pramatka. — Gdzie Raoun?
Racja, przecież po to Cheoryeon tu przybył w pierwszej kolejności – zdobyć boskie ciało, dzięki któremu będzie mógł nauczyć się latać bez obaw, że się gdzieś rozbije. Łał, aż o tym zapomniał! Niesamowite.
— Dziękuję.
Złotoskrzydła uniosła brew na to słowo.
— Dziękuję — znów powiedział nieśmiało Cheoryeon. — Już teraz.
— Ależ nie ma za co — odpowiedziała od razu Pramatka. — Od tego tu jestem.
Posłała mu uśmiech, który został przez chłopaka odwzajemniony.
— Masz jakieś życzenia odnośnie swojego boskiego ciała? — spytała kobieta.
— Cóż — na moment się zastanowił — czy byłaby możliwość, żebym wyglądał tak samo, jak teraz? Chcę mimo wszystko móc dalej, wiesz, żyć w Riftreach. I jakby dało się też usunąć blizny, które mam, bo za nimi nie przepadam.
— Cheoryeon, wszystko jest możliwe.
Uff, to dobrze. Nie wyobrażał sobie być nagle mierzącym prawie trzy metry bytem z wielkimi skrzydłami. Nie było opcji, że mógłby w ten sposób wrócić do swojego codziennego życia. Wiedział, że prawdziwy majestat Złotoskrzydłego ukazywał się przy ich charakterystycznym wyglądzie, ale na razie tego nie potrzebował.
Uśmiechnął się szerzej, na co Pramatka bardzo się rozradowała.
Chwila.
— Czemu szukasz Raouna? — zapytał.
— Będzie nam potrzebny — odparła bogini. — Raoun!
Cisza.
— Raoun, wiem, że się chowasz, wychodź już!
Zza otwartych do środka drzwi wyłoniła się postać Boga Spirytyzmu. Wyszedł na taras, za nim podreptał swobodnie Yonki. Oboje znaleźli się przy reszcie.
Cheoryeon zmrużył oczy.
Czy to oznaczało, że ta banda ich podsłuchiwała? Co, może widzieli, jak się rozklejał przed Najwyższą Złotą Boginią?! A niech tylko spróbują to komukolwiek powiedzieć!
Ku jego niewidocznej uldze, dwójka nie odezwała się na ten temat. Raoun jedynie oznajmił, że jest gotowy do całego procesu, Yonki natomiast stanął z boku, żeby wszystko obserwować.
Jasnowidz został poproszony o wstanie i podejście do Boga Spirytyzmu. Zrobił to dość niepewnie, wciąż nie wiedząc, co się dla niego szykowało. Z każdą sekundą coraz bardziej sceptycznie na to spoglądał. Może powinien szybko sprawdzić w przyszłości, co się stanie? Tak na wszelki. Przezorny zawsze ubezpieczony, nikomu to nie zaszkodzi...
Niespodziewanie został złapany za bark i pociągnięty do tyłu. Z krzykiem stracił równowagę, wykonał kilka asekuracyjnych kroków. Gdy z powrotem stał pewnie, czym prędzej odwrócił się, żeby ujrzeć Raouna, który śmiał tak sobie nim ciągnąć jak jakąś lalką. Otworzył usta, by go zganić, gdy nagle zdał sobie z czegoś sprawę.
Coś było nie tak.
Bardzo nie tak.
Spuścił wzrok na swoje dłonie. Będąc w stanie dostrzec przez nie podłoże, uniósł powieki w przerażeniu.
Nie.
Nie.
Spojrzał za siebie, ujrzał bezwładnie opadające, własne ciało.
— AAAAAAAAAAAAAAAAAAAA! — zaczął się drzeć. — RAOUN, COŚ TY MI ZRO-AaAaAaAaA!
Znów stracił równowagę, tym razem dlatego, że został mocno popchnięty przez boga. Upadł na kamienne kafelki, o dziwo poczuł chwilowy ból. Szybko się zerwał do pionu, ponowił krzyk.
Wtem zamilkł.
Jego ciała nie było. Zniknęło bez śladu. Nie było też Yonkiego, ale Cheoryeon jakoś się na tym nie skupił. Krótko odchrząknął, wzrokiem błądził po otoczeniu. Wreszcie odważył się popatrzeć na samego siebie. Zmarszczył brwi w konfuzji. Ręce nie były półprzezroczyste. Poklepał sam siebie po ramionach. Czuł je normalnie. Miał ciało?
Raczej miał.
Ale czy to było jego ciało? Skąd się nagle w nim wzięło tyle energii?
Tyle mocy?
— I jak? — usłyszał.
Wyprostował się, spojrzał na uśmiechniętą Pramatkę. Kobieta wyciągnęła rękę, w której pojawiło się nieduże lusterko. Cheoryeon podszedł bliżej, przyjrzał się dokładnie własnemu odbiciu.
Oczy były złote, lewe jaśniejsze od prawego, a w samym środku tęczówek świeciły na biało źrenice. Poza tym wyglądał normalnie. Odsłonił fragment grzywki, zmierzył wzrokiem czoło, na którym już nie dostrzegał blizny. Sprawdził również prawą dłoń, teraz w pełni zdrową. Poruszył plecami, wtem zerknął za siebie. Akurat teraz zdał sobie sprawę, że miał skrzydła. Wyprostował je, lecz szybko złożył.
— Tak już na zawsze? — spytał tonem smutnego dziecka.
— Co ty! — zaśmiała się Pramatka. — To tylko twoja boska forma! Ludzka wygląda zupełnie normalnie. Wystarczy, że się trochę skupisz.
Okej, skupienie, Cheoryeon, skupienie.
Boska forma hop ze sceny, teraz miał grać ludzki wygląd.
Ludzki wygląd.
Przestał czuć skrzydła – kompletnie zniknęły. Spojrzał do lustra – oczy były normalne.
O bogowie, działało! Działało! Teraz miał boskie ciało! Boskie ciało!
— ŁAAAAA DZIĘKUJĘ, PRAMATKO! — zawołał, prawie załkał.
Podskoczył niczym rozweselony szczeniak, niemal rzucił się w objęcia Złotoskrzydłej. Kobieta ponownie się zaśmiała, pogratulowała mu.
Raoun również uśmiechnął się szeroko. Yonki, który wrócił, zaczął wesoło klaskać, cały podekscytowany.
— Widzisz, teraz jesteś prawdziwym Złotoskrzydłym! — rzucił Bóg Spirytyzmu.
Klepnął przyjacielsko chłopaka w plecy, gdy nagle oberwał prosto w twarz piórami. Oddalił się na parę kroków, rękami odepchnął skrzydła, które niespodziewanie wyskoczyły.
— YAAAAA! — wrzasnął na niego Cheoryeon. — TO MIAŁ BYĆ SUPER MOMENT!
— NIE MOJA WINA, ŻE NADAL TEGO NIE KONTROLUJESZ! — oburzył się Raoun.
— Możecie się nie drzeć na moim ogrodzie? — spytała z uśmiechem Pramatka.
Dwójka szybko się uspokoiła.
Grupka spędziła jeszcze trochę czasu na tarasie. Pramatka w skrócie zaznajomiła Cheoryeona z boskimi atrybutami, jasnowidz zaś wykorzystał okazję, żeby poprosić ją jeszcze o własny boski strój. No co, inni mieli, to on nie mógł być gorszy! Fajnie by było mieć taki ciuch, który mógłby w dowolnej chwili przywołać. Na pewno pomogłoby, gdyby przypadkiem wypuścił skrzydła, nosząc złą bluzkę.
Oczywiście, Złotoskrzydła bez mrugnięcia okiem się zgodziła. Nawet stworzyła kartkę i ołówek, żeby chłopak mógł przelać na papier swoją wizję. Przy okazji pochwaliła jego zdolności artystyczne. Cheory uśmiechnął się nieśmiało jak dziecko, które właśnie zostało pochwalone przez rodzica.
Jakiś czas później stał na tarasie, dokładnie badając wzrokiem swój nowy strój. Przyjrzał się czarnej marynarce ze złotymi zdobieniami i białą falbanką u spodu, przejechał ręką po prawym rękawie w czerwone kwiaty wiśni. Poprawił ciemny krawat, kontrastujący z białą koszulą i szarymi spodniami. Wykonał kilka kroków w wygodnych, czarnych butach na nieco grubszej podeszwie.
— Pasuje ci — powiedziała Pramatka.
— Wiem — odpowiedział Cheoryeon, uśmiechnął się dumnie. — Dziękuję.
— Nie wygląda najgorzej — przyznał Raoun. — Na pewno nie tak dobrze, jak mój strój, ale jest znośny.
— Jakieś głosy się rozchodzą, to miejsce jest chyba nawiedzone. — Różnooki nawet na niego nie popatrzył.
— Ty mały...! — Pogroził mu pięścią, ale szybko usiadł prosto, gdy poczuł na sobie wzrok swojej stworzycielki.
Jasnowidz jeszcze sprawdził, jak ubrania prezentowały się ze skrzydłami. Stanął przy wcześniej stworzonym przez Złotoskrzydłą dużym lustrze, uważnie się przyjrzał swojemu odbiciu. Tak, wyglądał dobrze. Ale w sumie z taką twarzą to nawet zwykła piżama mu pasowała.
Yonki wsunął ostatnie ciastko, chwilę siedział, wymachując nogami, którymi nie sięgał ziemi, aż w końcu nie wytrzymał. Zeskoczył z krzesła, w kilku susach znalazł się przy mniejszym ze Złotoskrzydłych.
— Dobra, to skoro Cheoryeon już ma boskie ciało, to teraz możemy iść na trening!
To powiedziawszy, złapał chłopaka za nadgarstek i zaczął gdzieś ciągnąć.
— Co? — Cheory otworzył szeroko oczy. — Nie? Yo-Yonki, NIE?! POMOCY! PRAMATKOOOOOOOO!
O dziwo Pramatka tylko oglądała, jak jej pobratymiec jest ciągnięty w stronę Bramy Światów. Zaśmiała się cicho, wzięła głęboki wdech.
— Raoun, opiekuj się nim w Riftreach, dobrze? — poprosiła swojego podopiecznego.
Siedzący wciąż na swoim miejscu bóg podniósł na nią wzrok. Chwilę się jej przyglądał, po czym znów skierował spojrzenie w stronę Cheoryeona. Westchnął niegłośno, oparł łokieć o blat, zaś podbródek na dłoni.
— Na dobrą sprawę już to robię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz