Silnik samochodu zgasł. W taksówce zapadła chwilowo przytłaczająca, nieprzyjemna cisza. Deszcz, niedawno jeszcze zapowiadający zaledwie lekką, wiosenną mżawkę, opadał ciężko na szyby pojazdu w nierównomiernym, twardym staccato, tworząc wraz z przebijającymi się do środka odgłosami miasta nieprzyjemną i chaotyczną symfonię. Pomimo nadchodzącego lata oraz ciągłego wzrostu temperatur, dzisiejszy dzień był szary, ponury. Ciemne chmury ułożyły się gęsto na rozległym firmamencie, całkowicie przesłaniając słońce, które mimo ciągłych niedogodności i znacznie większej siły swego przeciwnika, wciąż i wciąż próbowało przebić się swym blaskiem przez grubą warstwę czarnego puchu. Przechodnie mijali żółty samochód w zupełnej obojętności i marazmie, kolorowe lakiery aut bladły we wszechogarniającej ulice mgle, a powietrze, gęstsze i cięższe niż zazwyczaj, mąciło w krótkim, ludzkim szczęściu, dławiąc mieszkańców stolicy trzeźwą oceną szarej rzeczywistości.
Stellaire spowiła aura znużenia oraz frustrującej drętwoty.
Asher sięgnął dłonią do kieszeni czarnej skórzanej kurtki, wyciągnął kilka, pozostałych mu jeszcze, banknotów. Pieniądze trafiły do milczącego taksówkarza, a równie milczący pasażer otworzył drzwi samochodu, w pośpiechu opuszczając terkoczące auto. Zimny powiew wiatru osunął się lekko po odsłoniętym karku, wsunął między kosmyki długiego, siwego włosa – dziś wyjątkowo wolnego, nieupiętego w kucyka, bądź niesfornego, luźnego koka. Asher poczuł, jak nieprzyjemny dreszcz przepełznął szybciutko przez długość kręgosłupa, zatrzymując się dopiero na obolałych, spuszczonych barkach. Nie wiedział tylko, czy owe ciarki wywołane były przez wszechogarniające stolicę zimno, czy ściskający serce strach.
Nie chciał tutaj wracać. Widok luksusowego, wdzierającego się w szare chmurzyska wieżowca wypełniał umysł obrazami tamtego wieczora, przypominał o wypowiedzianych w złości słowach, o beznadziei i rozczarowaniu, które od dłuższego czasu kiełkowało w świadomości najemnika. Przypominał o bólu. Bólu przedzierającym się wprost do myśli, wpychającym w zaszufladkowane idee, zasady oraz wartości. Bólu dostającym się do mięśni, wdrapującym po skórze i kościach, paraliżującym ciało. Był to raz jeszcze ból istnienia, nieznośny i nie do wytrzymania, gdy znów zdał sobie sprawę, że jest zaledwie pionkiem, wyzutą, odrzuconą i wyśmianą za uczucia marionetką.
Asher zacisnął dłonie w pięści, gdy oddech ugrzązł z nagła w gardzieli, a targane negatywną emocją serce zabiło nieco mocniej. Nie chciał tutaj wracać. Nie miał również jednak innego wyjścia. Gdyby nie litość Dantego i fakt, iż syren postanowił mu pomóc, mimo że chwilę wcześniej wymieniali się twardymi ciosami, Handrahan nie miałby gdzie się podziać. Z dala od wszelakich bliskich, oddzielony od krainy, którą nazywał domem przez niesforny portal oraz magię, której nigdy nie rozumiał i której nie chciał nigdy pojąć. Jak miałby samotnie poradzić sobie w świecie, gdy jedyna rzeczywistość, którą znał, to ta, która odbierała brutalną siłą i brutalnej siły wymagała, by pokonać stawiane przez nią przeszkody?
Jagoda miałaby niezły ubaw, pomyślał w duchu, kierując się wreszcie ku głównemu wejściu. Przez chwilę mógłby przysiąc, że słyszy jej chichot – dochodzący zza ramienia wybuch skrzekliwego śmiechu nasiąkniętego doskonale słyszalną lodowatością, kpiną, ignorancją, ale również ukrytym pod warstwą przekłamanego grubiaństwa zmartwieniem i współczuciem. Jagoda dumnie, ze wpisaną w swe jestestwo buńczucznością, ruszyłaby za nim. Wraz z Aurelionem pokonałaby obrotowe drzwi (cóż to za dzika, nieznana im magia napędzała to ustrojstwo?), spojrzeniem groźnym, mówiącym o gotowości dziewczyny do ewentualnego ataku, zmierzyłaby sylwetę siedzącego za biurkiem portiera i – zaobserwowawszy, jak jej przyjaciel przyzywa windę jednym, prostym przyciskiem – wydęłaby wargi, dopiero teraz odczuwając na sobie ciężar nieuchronnego spotkania z bratem.
Nie pozwoliłaby mu dojść do głosu. Nim Lilian zdołałby wypowiedzieć choć jedno, krótkie słowo, dziewczyna rzuciłaby się na niego z pazurami, z zalegającym we wspomnieniach żalem, z toczącym umysł gniewem i wyrzutem, że tak jak ją samą, zranił również jej przyjaciela. Krzyki trucicielki rozniosłyby się echem po wszystkich korytarzach piętra, niosąc za sobą jedyne kolejne wulgaryzmy i niecenzuralne wyzwiska.
Po tych kilku chwilach udawanego ubawu, bez wahania stanęłaby w jego obronie. Tak jak Aurelion nieraz sam bronił jej własnym ciałem, tak jak nie pozwalał nikomu podnosić na nią głosu, tak jak zawsze był dla niej, gdy i ona była dla niego. Przez te kilka lat wspólnej pracy Jagodzie i Asherowi szybko udało się utworzyć więź, która sprawnie zastąpiła im utracone rodzeństwo, uwięzionych w przeszłości bliskich. Jedyna różnica polegała na tym, że brat trucicielki – ten, który wydawał się na zawsze ją porzucić – w istocie miał się zupełnie dobrze, urządzając huczne przyjęcia na dwudziestym piętrze jednego z najwyższych wieżowców Stellaire, gdy Viorica, jego biedna, niczego winna Viorica, leżała właśnie dwadzieścia metrów pod ziemią, dawno przeżarta przez kotłujące się w glebie robactwo.
Zautomatyzowany głos windy obwieścił dotarcie na odpowiednie piętro. Nim Asher zdołał całkowicie wyrwać się z pułapki pędzących po głowie myśli, płyta stalowych drzwi rozsunęła się, odsłaniając prosty, sterylnie biały hol. Handrahan wziął głęboki wdech, zrobił jeden, niepewny krok w przód. Korytarzowe powietrze wydawało się suche, drapiące. Dusiło, drażniło płuca, zupełnie jak tamtej nocy, w jego rodzinnym domu, gdy w ostatecznej próbie wymazania całej krwi, którą przelał, pozostawił rozpalone łuczywo na złachanym okapie strzechy.
Ułożył dłoń na framudze windy, powstrzymując ją przed ponownym zamknięciem go w środku. Chciał uciekać. Schować się w ciemnym kącie pokoju, oddać się toczącym pomieszczenie cieniom, przyciągnąć kolana do piersi, całkowicie odciąć się od świata i… płakać. Pozwolić sobie na chwilę słabości.
Pierdolone ubrania, przeklął w duchu, decydując się wreszcie na dalszą podróż przez dwudzieste piętro owego wieżowca. Pierdolone ubrania i pierdolona Auranthia.
Pięść najemnika wylądowała na plastikowym przycisku dzwonka, uruchamiając za drzwiami tak doskonale znany mu już dźwięk. Szmery, które dobrą chwilę temu sprawnie przebijały się przez grubą płytę drzwi, ucichły z nagła, pozwalając ciszy raz jeszcze ciężko osadzić się we wszystkich zakamarkach mieszkania. Asher wiedział, że Lilian jest w środku. Wiedział, że tak samo, jak on zupełnie nie ma ochoty na to spotkanie i że te kilka, dzielących ich właśnie metrów wydawało się największą przepaścią, przez jaką kiedykolwiek przyszło im przeskakiwać.
Nie musiał słyszeć jego kroków, by wiedzieć, że się zbliża. Obecność Liliana jak zwykle emanowała przytłaczającą, zduszającą ego otaczających go ludzi, aurą. Promieniała niezwykle jasno, panowała nad otoczeniem i znacząco dawała do zrozumienia, iż nikt nie zdoła odebrać jej władzy. Z początku nienawidził tego uczucia. Braku kontroli, jej dominującej obecności, niepozwalającej mu się unieść siły. Jednak z czasem, gdy wreszcie zaczęli się do siebie zbliżać, gdy na widok muzyka wstrzymywał oddech, a walące w piersi serce przyspieszało, nieprzyjemnie uczucie zniknęło. Pozostało jedynie ciepło. I ten blask, który przestał oślepiać, a zaczął przeganiać wszystkie wątpliwości, które kiedykolwiek przemknęły przez najemnika umysł.
Lecz teraz wątpliwości powróciły. Powróciły, by raz jeszcze uczepić się jego kostek niczym metalowe kule.
Odwrócił spojrzenie, gdy Lilian – z dostrzegalną w niebieskich tęczówkach obojętnością – otworzył niechętnie drzwi, wpijając lodowate spojrzenie w asherową sylwetkę. Handrahan wziął głęboki wdech, zacisnął dłonie w pięści. Nie mógł spojrzeć w jego stronę. Po prostu nie mógł.
— Przyjechałem po swoje rzeczy — odparł sucho, nie ruszając się z miejsca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz