17 czerwca 2024

Od Seymoura – Gwiazda (II)

Tym razem ojciec był dużo mniej zaaferowany tym, że Seymour postanowił skorzystać ponownie z Kuźni i wykonać kolejny element biżuterii dla Virgila. Nie było to wcale spowodowane tym, że Cedric jakoś lżej i z większą obojętnością podchodził do działań swego najstarszego syna – po prostu teraz miał ważniejsze zajęcie i przyzwyczajał się do swojej nowej roli.
Siri poprzestawiała meble w ich głównym, rozległym salonie, i teraz honorowe miejsce zajmowało w nim staroświeckie łóżeczko. Wykonane ze starannie rzeźbionego, lakierowanego drewna, z ruchomymi oparciami, automatycznymi kółkami, sterowane głosem, jeszcze z zaklętym panelem, umożliwiającym wygodne podniesienie samego łóżeczka, a także z mechanicznym ramieniem, do którego można było przymocować całą paletę ruszających się i grających zabawek, czekających tylko na to, by umilić czas wylegującemu się w łóżeczku dziecku. Seymour nie kojarzył, żeby kiedykolwiek to łóżeczko było używane, a przecież pamiętał w miarę czas, kiedy Nico przypominał płaczący bochenek, idealny do leżenia właśnie w czymś takim. Trudno było powiedzieć, czy ojciec wyciągnął mebel z najgłębszych czeluści strychu, czy też może po prostu go niedawno stworzył, bo czemu nie – Seymour był przekonany, że nie istniała kategoria przedmiotu, którego jego ojciec nie byłby w stanie powołać do życia.
W chwili obecnej w łóżeczku wylegiwała się Fiona, córka Nico i Mari, oczko w głowie świeżo upieczonego dziadka. Cedric trwał przy łóżeczku, niby czytając coś, siedząc w stojącym tuż obok wysokim fotelu, lecz wzrok uciekał mu co chwila do śpiącej wnuczki, a dłoń, zamiast opierać się na miękkim podłokietniku, spoczywała gdzieś koło haftowanego jaśka, pewnie trzymana przez maleńką, zaciśniętą na małym palcu piąstkę. Jasne brwi, skore do marszczenia się w skupieniu, ten jeden raz wygładzały się, gdy wzrok mężczyzny spoczywał na dziecku, nadając mu tak rzadki u starszego mężczyzny, spokojny i szczęśliwy wyraz. Seymour uświadomił sobie, że chyba wcześniej nie widział takiego wyrazu na twarzy własnego ojca. Fiona, tak samo złotowłosa i niebieskooka, jak męska część rodziny, spała sobie w najlepsze, bez skrępowania korzystając z poświęcanej jej uwagi i troski.
Seymour popatrywał na ten uroczy, domowy obrazek, próbując przypomnieć sobie, czy z nim i Nico ojciec kiedykolwiek spędzał w ten sposób czas, lecz pamięć zawodziła, muzyk nie był w stanie przywołać niczego takiego. Coś zakuło w sercu, jednak nim ból zatruł myśli, muzyk wrócił wspomnieniami do tamtego czasu, do odmiennej sytuacji i innych wyzwań postawionych przed Cedrikiem. Wtedy był samotnym ojcem, wciąż szarpiącym się w sądzie z kobietą, którą pokochał całym sercem, jednocześnie dźwigając na swych barkach brzemię ostatniego z Silverthornów. Nic dziwnego, że jedynym, do czego był zdolny, był chłód i żelazna determinacja, by pociągnąć dalej rodową tradycję, a co nie wpisywało się wprost w magiczną edukację, nie przychodziło mężczyźnie do głowy. Teraz zaś rany w sercu Cedrika zdawały się zabliźnić, zaś przytłaczający ciężar rodowego nazwiska rozłożył się na więcej osób, nie ciążąc już tak okrutnie na jednych tylko barkach. Jego ojciec mógł odpocząć, odprężyć się, wydobyć na wierzch własny charakter i naturę, nie zaś uparcie trzymać się narzuconej przez los formy. Seymour westchnął w duchu. Kiedyś nie byłby w stanie myśleć w ten sposób, mając w sercu jedynie żal i gniew, że dla niego i Nico Cedric nie miał wielu ciepłych uczuć, oskarżając ojca o to, że widział w nich po prostu narzędzia, naczynia stwórczej magii, lecz nie synów, nie osoby. Teraz jednak jego własny umysł zaczynał pojmować sprawy w inny sposób, widzieć szerszą perspektywę, wychodzącą poza „ja i moje przemyślenia”. Uśmiech przemknął przez twarz byłego czarodzieja.
Jak wiele się zmieniło, odkąd jego odkurzacz przestał wyrabiać z ilością czarnej sierści w domu.


Było późne popołudnie, gdy Seymour opuścił w końcu przedwieczne głębiny Kuźni, ściskając w dłoni wykonany przedmiot, i niemal słaniając się na nogach, gdy pokonywał kolejne stopnie prowadzące do jego sypialni. Lecz choć zmęczenie dawało mu się we znaki, a umysł po prostu nie współpracował, marząc już tylko o tym, by odpłynąć w spokojny sen i odpoczynek, na twarzy mężczyzny kwitł pełen satysfakcji uśmiech, gdy przywykłe do strun gitary palce czuły delikatne ciepło promieniujące od magicznego łańcuszka i blask roztaczany przez zawieszkę o charakterystycznym kształcie.
Długo siedział nad tym pomysłem. Wiedział, jaki efekt chce osiągnąć i co chce podarować Virgilowi, ale tym razem projekt był dużo bardziej skomplikowany, Seymour musiał w końcu uciec się do pomocy brata i ojca. Początkowo siedział w książkach i publikacjach, wertował jakieś traktaty, starając się stworzyć odpowiedni projekt, lecz jego pomysł wykraczał poza to, co już ludzkość opracowała, a przynajmniej tak mu się wydawało. Lecz magia, szczególnie ta dotycząca artefaktów i ich tworzenia, rozwijała się szybko, i od momentu, gdy Seymour pożegnał się ze swym dziedzictwem, pojawiły się nowe koncepty i rozwiązania, o których wiedzieli tylko ci, którzy stanowili samą awangardę nowych technologii magicznych. I w ten sposób Seymourowi udało się dopiąć celu, a spod jego dłoni wyszło dzieło, odpowiadające idealnie potrzebie i pomysłowi. Muzyk poczuł, że taka wspólna praca nad czymś, taka, która zawsze go stresowała, bo przecież partnerem był mu zazwyczaj ojciec, surowy i oceniający, wcale nie brzmi aż tak źle.
Lśniący księżycową, runiczną poświatą wisior spoczywał w tatuowanej dłoni, gdy Seymour w końcu legł na swym rozległym łóżku, zmęczony do granic możliwości, lecz szczęśliwy i od ucha do ucha uśmiechnięty.
Vi zdziwił się nieco prośbą, ciemna brew uniosła się, a głowa przechyliła w ten uroczy, zabawny sposób.
— Trzy dni?
— Polecimy kawałek za miasto — powiedział mu wtedy Seymour, w ogóle nie precyzując, jak daleki kawałek to miał być i o które miasto w ogóle chodziło.
— A coś więcej? — Lekki uśmiech pojawił się na twarzy wilkołaka.
— Spakuj tylko dokumenty, nic więcej.
— Seymour! — Vi oplótł go ramionami w pasie, oparł się o pierś. — Jakieś wskazówki?
— Żadnych. — Czarodziej skorzystał z okazji, musnął wargami wilczy nos. — I żadnego węszenia, bo zepsujesz sobie niespodziankę.
— I same dokumenty mam spakować?
— Tak. Ja nas spakuję, nic się nie przejmuj. — Muzyk zamilkł, zamyślił się na moment. — Możesz wziąć jeszcze szkicownik.
Virgil zmrużył lekko oczy.
— Co będzie tam do szkicowania?
— Same interesujące rzeczy. — Kolejny całus wylądował na policzku. — Zaufaj mi.
— Ufam ci. Ale nie wiem, jakie ołówki zabrać.
Seymour parsknął śmiechem, tym razem musnął wargi.
— Weź jeden ulubiony i tyle. Wystarczy ci.
— Na pewno?
— Zadbam o to, żebyś nie miał aż tyle czasu na rysowanie. — Wymruczał muzyk, gdy dłonie zniknęły pod koszulką, załaskotały ciepłe boki, wywołując ten uroczy, słodki śmiech. — Ani na myślenie o czymś innym, niż wypoczynek.


Moment wylotu zbliżał się z każdym dniem, Seymour zaś skreślał daty w kalendarzu, nie mogąc się doczekać, aż zabierze swojego kochanego Pluszaka na planowaną od dawna wycieczkę. Muzyk kręcił się po studio, bębnił palcami po tym, co akurat nawinęło się pod te palce, nucił pod nosem, zbierając od reszty ekipy lekko zaskoczone spojrzenia. A potem dzień nadszedł i Seymour odkrył, że zerwanie się z łóżka o abstrakcyjnie wczesnej porze wcale nie jest takie ciężkie.
Wciąż było kompletnie ciemno, gdy zamknął drzwi ich mieszkania, a potem wraz z Virgilem wystartowali wprost w chłodną pustkę zimowego nieba. Droga na jego licealnej miotle, regularnie sprawdzanej i ulepszanej, upłynęła szybko, bo i daleko nie lecieli – ledwie na ten specjalny parking tuż za miastem, z rozległymi, starannie pozamykanymi boksami, z magicznie wzmocnionym pasem startowym i paroma innymi udogodnieniami, dzięki czemu można było zostawić na parkingu swe duże, magiczne, długodystansowe środki transportu, niedostosowane do końca do warunków panujących w mieście.
Seymour zniżył lot, płynnie wylądował na dachu budynku.
— Gdzie my właściwie jesteśmy? — spytał Vi, zsiadając wraz ze swoim czarodziejem i przecierając nieco zaspane oczy. Na horyzoncie zaczynało świtać.
— Na parkingu. Idziemy po drugą miotłę.
Virgil rzucił mu zaskoczone, niepewne spojrzenie.
— Seymour? Ja latałem z tobą dużo, ale sam sobie chyba nie poradzę…
Muzyk chwycił go za rękę, przyciągnął bliżej, pogłaskał policzek.
— Wiem, Pluszaku, nie martw się. Po prostu my dwaj potrzebujemy trochę większej miotły.
— Wziąłeś z domu jakąś inną?
— Mhm, pożyczyłem od ojca.
Seymour nie robił tajemnicy z tego, że wybrał się do Thornhaven na te parę dni, a że wypadło to jakoś tak trochę przed Walentynkami, to Virgil mógł mniej więcej domyślić się, jakiej kategorii prezent dostanie na święto zakochanych. Lecz o miotle Seymour nie pisnął ani słowa, pragnąc, by choć część planu stanowiła dla wilkołaka niespodziankę.
Obaj przeszli rampą w dół, do wnętrza budynku, licealna miotła podążała wiernie za nimi, niosąc przytroczoną do kija walizkę. Następnie zaś Seymour jak po sznurku zaprowadził Virgila do odpowiedniego boksu, klucząc wśród słabo oświetlonych, betonowych korytarzy. Wyciągnął kartę magi-magnetyczną, przesunął przy zamku. Kliknęło, czarodziej odsunął drzwi garażu.
Bestia z litego vibranium spała w głębokiej ciemności, zbudziła się jednak, gdy tylko Seymour pstryknął włącznikiem i światło zalało wnętrze boksu. Czarodziej odwrócił się, akurat tak, by złowić spojrzeniem bezcenny wyraz twarzy Virgila, przebiegającego wzrokiem po gładkim, starannie wyprofilowanym metalu, miękkim siedzisku i jakichś niezidentyfikowanych elementach, stanowiących części gargantuicznego środka transportu. Miotła Seymoura wyglądała przy nim jak jakaś śmieszna wykałaczka.
— Proszę bardzo, oto ona.
— To ta największa, o której mi opowiadałeś — Virgil podszedł bliżej, oglądając legendarną miotłę z bliska. — Tu jest coś wyryte…
— Nie czytaj — Seymour parsknął śmiechem. — To jej nazwa.
Wilkołak rzucił mu spojrzenie, nim wrócił wzrokiem do ozdobnego pisma. Seymour zajął się przepakowaniem walizki do nowej miotły, przytroczył też do niej ich wykałaczkowy środek transportu.
— Ojciec, jak wymyśli nazwę dla miotły, to nie ma co zbierać.
Thunderwing MacBroombane? — przeczytał Vi, nim parsknął serdecznym śmiechem. — Żartujesz sobie?
— Nie. Inwencja taty, mówiłem ci.
Gdy tylko rzeźbiarz opanował kolejną salwę śmiechu, przyszło nieuniknione.
— A twoja miotła? Nigdy nie mówiłeś mi, jak ją nazwałeś.
— Bo to bardzo głupia nazwa — odparł Seymour, całkowicie skupiając się na zadaniu. — Poza tym wymyśliłem ją w liceum.
— Powiedz mi — Vi podszedł bliżej, przytrzymał bagaż, by łatwiej było go przytroczyć. — Nie będę się śmiał.
— Będziesz.
— Dobrze, będę. Ale postaram się nie śmiać aż tak bardzo.
Seymour zerknął na niego, prychnął, uśmiechnął się kątem ust.
BonnyBroom GiggleStick.
Parę minut później, gdy Vi odzyskał zdolność mówienia i otarł łzy z kącików oczu, Seymour zaś przestał śmiać się z kisnącego wilkołaka, dumny MacBroombane został wyprowadzony ze swego garażu. Blask poranka przemknął po wypolerowanym metalu, gdy Seymour wyprowadził miotłę na pas startowy, odważnie przerzucił nogę przez kij i skinął na Vi, by do niego dołączył.
— Trzymaj się mocno — rzucił przez ramię, czując, jak dłonie rzeźbiarza opierają się o jego biodra.
Vi skinął głową, wtulił się w plecy swego czarodzieja, zamykając go w ciasnym, ciepłym uścisku. Seymour uśmiechnął się, zwrócił na powrót w stronę wyciągającego się przed nim pasa startowego. Pochylił lekko nad miotłą, tatuaże zalśniły, zbudziły zaklętą w metalu magię.
To było zupełnie inne uczucie, trzymać stery miotły zdolnej przelecieć z jednego krańca odłamka na drugi, przebić się ponad zasłoną chmur i prześcignąć większość samolotów. Vibranium rozpaliło się skomplikowaną siecią run i zaklęć, otoczyło siedzącą dwójkę przejrzystą, błękitno-złotą osłoną, nim miotła nie wyrwała do przodu, w okamgnieniu pokonując całą długość pasa startowego, wylatując prosto w stronę różowiejącego nieba. Przyspieszenie wgniatało w siedzisko, a miotła wciąż nabierała wysokości. Nie wiedzieć kiedy, Stellaire zniknęło za horyzontem, a rozległe pola i lasy Novendii zmieniły się w barwne łatki okrywające jakąś bezkresną kołdrę. A potem i one zniknęły, gdy miejsce ziemi zajęły chmury, białe i puchate, kłębiące się w świetle poranka nierzeczywistą, perłową poświatą. Seymour skorygował lekko kurs, miotła popruła prosto na południe.


Dopiero gdy zniżyli lot, a bezkres oceanu zamigotał w cieple południowego słońca, Virgil pogodził się z tym, jak daleko postanowił zabrać go jego czarodziej.
— Solmaria? — spytał, opierając podbródek na ramieniu Seymoura. — Naprawdę jesteśmy w Solmarii?
— Tak, Pluszaku, dolatujemy właśnie do Spintharos. — Muzyk wyszczerzył zęby. — Patrz tam.
Zwalniali już od jakiegoś czasu, lecz i tak ten charakterystyczny, ciepły błysk litego brązu i jasny blask płonącego wiecznie ognia zbliżał się nadto szybko, nie pozostawiając wątpliwości co do tego, co obaj mężczyźni mieli przed oczami.
Kolos, jedno z najbardziej znanych dzieł solmaryjskich architektów, stał w dostojnej pozie, pełniąc wiekową wartę przy wejściu do portu. Wzniesiony całe epoki temu, nadal górował nad każdym statkiem, czy to pasażerskim, czy wojskowym. Nawet wyładowane po same burty, ciężkie kontenerowce, przypominały dziecięce zabawki, przepływając przy tych odzianych w sandały stopach.
— Niemożliwe.
Seymour parsknął serdecznym śmiechem, zwolnił jeszcze bardziej, zatoczył łuk nad zatoką, by w końcu oblecieć Kolosa niespieszną spiralą. Z bliska zdawał się jeszcze większy – gdyby chciał, mógłby pochylić się i wyłowić sobie jakiś statek, bez problemu zmieściłby się w tych olbrzymich dłoniach. Muzyk poczuł, jak wilcze ramiona zaciskają się wokół niego mocno, coraz mocniej, aż ciężko zaczęło mu być złapać oddech.
— Seymour?
— Hm?
Głos niósł w sobie więcej emocji, niż dało się zamknąć w tym jednym tylko słowie.
— Dziękuję.


Wstali wcześnie, poranek spędzili w podróży, południe na zakwaterowaniu i szukaniu obiadu, popołudnie zaś na spacerze po mieście, lecz gdy nadszedł wieczór, Virgil wcale nie czuł się zmęczony, podekscytowanie nadal go roznosiło, udzielało się Seymourowi, więc koniec końców obaj postanowili wybrać się na kolejny spacer, tym razem w mniej uczęszczane okolice miasta.
Samo Spintharos nie miało w sobie uroku i przepychu Luminarii, u początku swego istnienia stanowiąc wpierw wioskę rybacką, potem zaś port, który co prawda wymieniany był we wszystkich podręcznikach do geografii jako ważny węzeł komunikacyjny, ale nic poza tym. Dla odmiany w podręcznikach do wiedzy o kulturze, miasto miało poświęcony sobie cały osobny rozdział. Bo Kolos to był jeden jego ważny element, najbardziej oczywisty i zapadający w pamięć, ale pozostawał jeszcze Ogród Rzeźb, a tego miejsca, ktoś taki, jak Vi, po prostu nie mógł sobie odpuścić.
W Solmarii miejsca zamykano na czas sjesty, nie zaś na noc, toteż ciemność zapadającego szybko wieczora nie stanowiła żadnej przeszkody w zwiedzaniu. Może nawet była lepszą porą, bo po turystach nie było ani śladu, zaś rodowici mieszkańcy Spintharos woleli chyba spędzać czas w mieście, nie zaś włóczyć się wśród starych rzeźb i wybujałej, śródziemnomorskiej roślinności. Ogród stanowił ostoję ciszy i spokoju, czasem tylko mąconą odległymi dźwiękami miasta, tłumionym hurgotem silników, niosącą się w oddali żywą muzyką. Prócz Virgila i Seymoura, zdawało się, że w Ogrodach nie było nikogo.
Noc zapadła do reszty, księżyc wznosił się powoli znad oceanu, gwiazdy zaś mrugały na bezchmurnym firmamencie, nie dając się stłumić blaskiem budynków i latarni. I choć panowała zima, to jednak solmaryjskie powietrze pozostało ciepłe, tym cieplejsze dla dwójki mężczyzn, przywykłych do śnieżnych zasp i zamieci, trzymających Stellaire czasem i do marca. Jednak tu, nad południowym morzem, wieczorny chłód tylko łaskotał w odsłonięte przedramiona, nawet nie udając, że próbuje kogokolwiek przeziębić.
Rzeźby wyłaniały się z łagodnego mroku, ich jasny marmur odcinał się na tle ciemnych cyprysów i pachnących drzewek oliwnych. Część wykonano ludzką ręką, tysiąclecia temu, a choć imiona artystów w większości zniknęły w mroku dziejów, ich dzieła pozostały, podziwiane i naśladowane przez kolejne pokolenia rzeźbiarzy. Czas odciskał na nich swoje piętno, część odrestaurowywano za pomocą magii, część starano się utrzymać w dobrym stanie tradycyjnymi metodami. Vi mówił, że te pęknięcia, ukruszenia, te miękkie rysy twarzy albo ułamane kończyny wcale mu nie przeszkadzają, że dzięki temu rzeźby stają się w jego oczach żywsze.
— Opowiadają nie tylko tę historię, którą chciał w nich zawrzeć artysta, ale i swoją własną — mówił, przypatrując się ukruszonym fragmentom biegnącym wzdłuż marmurowego płaszcza bezimiennego wojownika.
Seymour dzielił swoją uwagę między kolejne rzeźby, a błyszczące oczy Virgila, wpatrujące się w chłodny marmur, znajdujące w nim piękno i inspirację. Uśmiech błąkał się po jego twarzy, dłoń nie wypuszczała tej drugiej, ciepłej i tak ciasno splecionej z niego. Dawał się prowadzić swojemu Pluszakowi, tak po Ogrodzie, jak i w rozmowie, gdy Vi sypał wiedzą i opowieściami, niemal o każdym fragmencie marmuru będąc w stanie powiedzieć coś ciekawego.
— Och, to on — powiedział, przystanąwszy przy jednej z rzeźb.
Przedstawiała jakiegoś młodzieńca, opierającego się luźno o niską kolumnę, ubranego w typową dla starożytnej Solmarii, luźno spływającą szatę, odsłaniającą większość torsu i nogę aż po samo biodro. Włosy spływały mu luźno na ramiona, wzrok trzymał utkwiony w oddali, jakby wypatrując czegoś albo kogoś, gdy lekki uśmiech błąkał się po twarzy.
— On?
— To bóstwo z mitu o wilkołakach — wyjaśnił Virgil, odwracając się do Seymoura. — Na pewno kojarzysz.
— Mgliście. Coś było w szkole, ale wtedy nie skupiałem się jeszcze na wilkołakach — odparł, podchodząc bliżej, obejmując Vi ramieniem. — Ale teraz mam ze sobą eksperta, który może mi wszystko opowiedzieć.
Virgil parsknął śmiechem, mocniej wtulił się w swojego czarodzieja.
— To jedna z tych niewielu historii, w której to, że bóg zakochał się w śmiertelniku, nie kończy się tragicznie.
— Tam się jakaś gwiazdka z nieba pojawiała, prawda?
Wilkołak skinął głową.
— Bóg zakochał się w rzeźbiarzu, lecz rzeźbiarz był śmiertelnikiem i gdy jego czas dobiegłby końca, jego dusza na wieczność musiałaby pozostać w Podziemiach. Więc bóg podarował mu gwiazdę, najjaśniejszą z gwiazdozbioru Wilka, by zamiast tego mógł udać się z nim do jego krainy.
— I żyli długo i szczęśliwie?
— Tak. — Virgil się uśmiechnął. — Rzeźbiarz przemieniał się w olbrzymiego wilka, a potem biegał razem ze swym bogiem po niebiańskich polach.
Seymour otoczył Vi ramionami, oparł podbródek na barku, wpatrzył się w zamyśleniu w rzeźbę.
— Brzmi nieźle. Wieczność spędzona na hasaniu po łąkach.
— Z kimś, kogo kocha się całym sercem — dodał Vi, zapadając się mocniej w jego ramiona.
Muzyk przymknął oczy, rozmarzył się w tym przyjemnym, ciepłym uczuciu, rozlewającym się w jego piersi, promieniującym od tak miłego mu, wilczego ciała. Gwiazdka z nieba wydawała się śmiesznie małą ceną za to, by już zawsze mieć ukochanego u swego boku. Seymour musnął wargami rozgrzaną skórę.
— Gdybym mógł, dałbym ci gwiazdkę z nieba — powiedział, wydobywając z wilczej piersi rozbawione parsknięcie. — Niestety, zrobić tego nie mogę, ale i tak mam coś dla ciebie.
Vi poruszył mu się w ramionach, odwrócił lekko, złowił spojrzeniem ten łobuzerski, pełen samozadowolenia uśmiech.
— Dla mnie?
— Tak. — Na tym etapie Seymour już się autentycznie szczerzył. — Nie pochodzi z nieba, ale mam nadzieję, że nadal będzie ci się podobać.
To mówiąc sięgnął gdzieś do kieszeni, wydobył z niej charakterystyczne pudełko, Vi zaś zdołał tylko wymamrotać „Nie musiałeś”, uśmiechając się, gdy rumieniec, widoczny nawet w nocnym półmroku, zdobił ciepłe policzki.
— Ale chciałem — odparł Seymour, wsuwając pudełko między stwardniałe od dłuta i marmuru palce. — Otwórz.
Virgil otworzył, westchnął.
Na aksamitnej poduszce leżała gwiazdka – niewielka, blada, zawieszona na srebrzystym łańcuszku, lśniąca lekko w blasku prawdziwych gwiazd. Coś magicznego, błyszczącego, zdawało się przelewać we wnętrzu opalu, hipnotyzując niemożliwą do zdefiniowania barwą. Virgil musnął opuszkami powierzchnię naszyjnika, przechylił lekko głowę, zastanawiając się.
— Poczekaj, ja znam te runy — powiedział, przyglądając się mocniej wyrytym znakom. — Ty masz takie same. — Podniósł wzrok na Seymoura, wyciągnął dłoń, dotknął piersi, tuż nad sercem. — Tutaj.
Muzyk obdarzył go ciepłym uśmiechem, nakrył jego dłoń swoją, tatuaże zalśniły mocniej tym jasnym, zakochanym światłem.
— Będziesz miał teraz takie same runy, jak ja.
Virgil patrzył na niego przez moment, próbując wyczytać z tego tajemniczego uśmiechu, jaką magię zaklął jego czarodziej w gwiezdnym naszyjniku.
— Załóż go, Vi.
Mężczyzna wyjął naszyjnik z pudełka, przez moment przesuwał jeszcze ogniwa łańcuszka między palcami, nim namierzył zapięcie, założył naszyjnik. Opal spoczął na piersi, lśniąc lekko w blasku księżyca, a delikatna sieć run zamigotała nieśmiało. Prócz tego nic więcej się nie wydarzyło. Virgil podniósł na Seymoura wyczekujące spojrzenie.
— A teraz… — Muzyk patrzył na niego tak, jakby to Vi wręczał mu prezent, nie na odwrót. — Zmień się dla mnie, Vi.
Zdziwienie nie znikało z twarzy mężczyzny, gdy znów podniósł dłonie, by sięgnąć zapięcia naszyjnika, lecz jego czarodziej go powstrzymał.
— Naszyjnik możesz zostawić.
— Przecież zerwę łańcuszek.
— Nie zerwiesz, nie martw się. Zaufaj mi, będzie ci się podobało.
Vi uśmiechnął się, skinął głową. Kolczyki wylądowały w pudełku, bezpiecznie pilnowane przez Seymoura, ubrania zaś znalazły się, złożone w kostkę na pobliskiej ławce. Chwila moment i w miejscu szczupłego mężczyzny pojawił się olbrzymi wilk. Jaśniejsza łatka, niewielka gwiazdka, zdobiła ciemną sierść na piersi.
— Nie jest ci niewygodnie, ani nic? — spytał Seymour, podchodząc bliżej, zanurzając dłonie w gęstym futrze.
Virgil popatrzył na niego, przestąpił z łapy na łapę, w końcu pokręcił łbem.
— Dobrze. To teraz najlepsza część. — Seymour podniósł ramiona wyżej, sięgnął dłońmi wilczych policzków. — Skup się i mocno pomyśl o tym, co chciałbyś mi powiedzieć.
Vi patrzył na niego przez moment, nim ogon zaczął merdać nieśmiało. Wilk pochylił lekko łeb, metaliczne oczy wpatrzyły się mocno w czarodzieja.
Kocham cię.
Seymour uśmiechnął się.
— Ja ciebie też, Pluszaku.
Ogon przyspieszył gwałtownie, trafił w jakiś krzak, lecz Vi nie przejął się tym w najmniejszym stopniu.
Słyszysz mnie?
— Tak, Vi.
Naprawdę?
Muzyk parsknął śmiechem.
— Naprawdę.
To było właśnie to, czego mu brakowało w momentach, gdy Vi zmieniał się w swą wilczą formę. Że musiał polegać na spojrzeniach, mowie ciała, wywalonym języku i merdającym ogonie, by zrozumieć, co jego ukochany wilk ma mu do przekazania. Lecz dla Seymoura było to za mało, chciał móc zawsze słuchać głosu swojego Pluszaka, wiedzieć, o czym ten myśli i co pragnie mu przekazać, bez konieczności czekania na to, aż Vi się odmieni i na powrót będzie w stanie mówić ludzkim głosem.
— Podoba ci się prezent?
Vi zaskomlał radośnie, naparł na niego całym wielkim, puchatym łbem, Seymour aż zachwiał się pod naporem sierści, nosem wciskającym mu się w brzuch, a potem parsknął śmiechem, gdy olbrzymi wilk postanowił zasypać go lawiną swoich mokrych, wilczych pocałunków. Telepatyczna więź, podtrzymana przez zaklęty, gwiezdny wisior, wypełniła się wartkim strumieniem miłości i wdzięczności, momentalnie zalewając całą świadomość czarodzieja. Tego Seymour trochę nie przewidział, że chęć Virgila, by podzielić się z nim swoim sercem będzie tak silna, że nie tylko słowa przejdą przez magiczne połączenie. Nie śmiał narzekać, poddając się ciepłu i czułości, którymi Vi dzielił się z nim bez przerwy, a bez których on już nie potrafił żyć. Jego uśmiech się poszerzył, czarodziej ucałował wilczy nos.
Jest najcudowniejszy — Vi znów wtulił w niego łeb, łapy nie potrafiły sobie znaleźć miejsca, gdy wilkołaka roznosiło ze szczęścia. — Ty jesteś najcudowniejszy.
— Wszystko dla ciebie, Pluszaku. — Seymour wyciągnął dłoń, pogłaskał puchaty policzek. — Teraz już zawsze będę cię słyszał i rozumiał.
Księżyc wznosił się coraz wyżej, lśniąc na tle głębokiej czerni bezchmurnego firmamentu, płynąc majestatycznie wśród pasm srebrzystych gwiazd. Z zaciekawieniem spoglądał w stronę starożytnego Ogrodu, niezmiennego od tylu wieków, że on sam już nie pamiętał, jak mógł wyglądać, nim ludzie nie przyozdobili go marmurowymi rzeźbami. Wśród nich dostrzec można było dwie sylwetki, przechadzające się między smukłymi cyprysami – młodzieńca, ubranego co prawda na współczesną modłę, lecz z dłuższymi włosami opadającymi na ramiona. Wzrok jego nie był jednak utkwiony gdzieś za horyzontem, jakby na kogoś czekał, lecz uciekał do podążającego przy nim kształtu, olbrzymiego wilka, czarnego niczym głęboka noc, z przypominającymi gwiazdy jaśniejszymi pasemkami, i tą jedną, większą łatką, błyszczącą na szerokiej piersi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz