— Piękne mieszkanko, przytulne takie, prawda? — Właściciel wyszczerzył zęby w brzydkim uśmiechu. — Jeszcze ładniejsze, niż na zdjęciach, co? Prawdziwa okazja! Naprawdę, powinienem więcej za nie brać, ale mam po prostu za dobre serce!
Hotaru rozejrzała się po mieszkaniu, splotła dłonie, bez przekonania podeszła do okna. Za pożółkłymi firankami rozciągał się wspaniały widok na przeciwległą, brudną i zszarzałą ścianę, w dole widać było kontenery na śmieci, a gdy położyło się dłoń na parapecie, od framugi ciągnęło chłodem. Tapeta była modna może parę dekad temu, rozkładana kanapa trzeszczała pod rozpartym na niej właścicielem, a kącik kuchenny dopominał się o doszorowanie plam zaschniętego tłuszczu. Unoszący się w powietrzu zapach przywodził na myśl stary magazyn, nie zaś miejsce, które można było nazwać domem. Hotaru niepewnie podeszła do drzwi łazienki, wsunęła głowę do środka, namacała przycisk światła. Osłaniająca prysznic cerata pruła się przy pałąku, lustro podchodziło rdzą, a na suficie wykwitała bezkształtna, ciemna plama. Mieszkanie wymagało remontu, nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby czegoś takiego wynająć.
A potem Hotaru pomyślała o swojej pensji, cenach wynajmu w mieście i czynszu za to lokum.
— Wezmę je — powiedziała z rezygnacją w głosie.
Hotaru odetchnęła głębiej, prostując zdrętwiałe plecy, odgarnęła z przepoconej twarzy kosmyk włosów. Nie zamierzała rozpakowywać swoich rzeczy, aż nie doprowadzi tego mieszkania do porządku, zadanie okazało się jednak ciężkie. Kuchnia zajęła jej cały poranek, a i tak między niektórymi płytkami zostały smugi starego tłuszczu. Teraz walczyła z łazienką, jednak brodzik od prysznica stawiał zacięty opór, a przed wieczorem powinna skończyć jeszcze z kanapą i półkami na ubrania. To miał być bardzo długi dzień…
I już miała wrócić do szorowania, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Hotaru uniosła brwi, wstała z klęczek, rozmasowała obolałe kolano i udała się te dwa kroki do swych drzwi wejściowych. Zerknęła przez wizjer, lecz mglisty obraz nie ukazywał niczego.
— Kto tam? — spytała, układając dłoń na klamce, drugą przytrzymując tkwiący w zamku klucz.
— Szukam mojego wnuczka — dobiegł ją starczy, kobiecy głos — mieliśmy iść razem na spacer, ale gdzieś mi uciekł, tu, na klatce. Nie widziała go pani?
— Nie, przykro mi — odparła Hotaru. 
— To łapserdak — westchnęła staruszka. — No nic, dziękuję pani, pójdę go dalej szukać.
— Na pewno się znajdzie.
Odpowiedziała jej cisza. Hotaru jeszcze raz spróbowała wyjrzeć przez wizjer, lecz ponownie niczego nie zobaczyła. Poczuła za to chłód, przejmujący i niepasujący do tej pory roku. Zadrżała.
— Drzwi też nieszczelne — mruknęła, rozcierając zdrętwiałe nagle ramiona.
Wróciła z pracy, miała jeszcze przerobić choć jeden rozdział kursu, ale zmęczenie dawało jej się we znaki – oczy zaczynały się kleić, a umysł nie współpracował, mieszając zdania i pojęcia. Próbowała poczytać zwykłą książkę, koleżanka pożyczyła jej jakiś tytuł, lecz i to okazało się złym pomysłem, gdy zdania nie porywały, a fabuła zdawała się biec jakimś przypadkowym torem. Za oknem narastała ciemność i w końcu Hotaru porzuciła dalszą walkę, postanowiła skończyć ten męczący dzień i po prostu się położyć.
Noc nie przyniosła jednak odpoczynku. Zza okna dobiegał odległy hurgot ulicy, wciąż głośnej mimo późnej pory. Stara kanapa skrzypiała z każdym jej oddechem, jakby nawet najmniejszy ruch Hotaru to było za dużo dla steranego życiem mebla. Od czasu do czasu rury odzywały się podejrzanym bulgotaniem. Cienkie zasłony nie radziły sobie ze światłem nieodległej, mrugającej irytująco latarni. Hotaru westchnęła, nakryła się kołdrą na głowę. Trochę pomogło.
Zmęczone ciało nie było w tym boju sojusznikiem. Choć potrzebowało wypoczynku, sen nie nadciągał, a w umyśle wciąż kołatały się wspomnienia minionego dnia, zadania na kolejny poranek, na ten tydzień, wszystkie sprawy niecierpiące zwłoki, wszystkie stresy i zmartwienia. Hotaru westchnęła, zmarszczyła brwi i, ku głośnej rozpaczy kanapy, przekręciła się na drugi bok. Zwinęła się w kłębek, usiłując odciąć od hałasów z zewnątrz, lecz wtem znieruchomiała, wsłuchała się w nowe dźwięki.
Płacz.
Ktoś płakał za ścianą i choć Hotaru była jedna, sama, na dodatek nowa w bloku, to jednak serce ścisnęło się na cudzą niedolę i kobieta uniosła się na materacu. Nadstawiła ucha. Zdawało się, że dźwięk dochodził zza ściany, z mieszkania obok. Hotaru nie miała czasu poznać swych sąsiadów, zresztą blok miał mało sąsiedzką atmosferę, jednak ten płacz… Niepewnie wstała i poszukała stopami kapci.
Wtem rozległ się cichy, krystaliczny trzask, jakby rozbiło się coś niewielkiego, szklanego, i płacz ucichł. 
Zastąpiło go coś innego – woń, gorzka i szpitalna, którą Hotaru kojarzyła, lecz nie pamiętała, skąd. Było w tym coś znajomego, coś smutnego, ale… nie, nie potrafiła nazwać źródła zapachu. Podeszła do ściany, zza której dopiero co dobiegał szloch. Przyłożyła ucho, nasłuchując, lecz odpowiedziała jej kompletna cisza. Nie wiedziała, ile czasu tak stała, starając się wychwycić jakiekolwiek inne dźwięki, wiedziała tylko, że ściana była upiornie zimna, a tamtej nocy sen miał w ogóle nie nadejść.
Wracała wieczorem, zmęczona i przemoczona, bo jak na złość autobus jej uciekł, deszcz ją złapał, a parasolka została w pracy. Wracała z zakupami, miała w planach jeszcze zająć się przygotowaniem jedzenia na następne dni, a na tym zawsze schodziło się dużo czasu, szczególnie, gdy kuchenka działała jak chciała, a sama kuchnia…
Hotaru przystanęła, jej spojrzenie padło na wycieraczkę.
Tania, plastikowa mata nosiła dwa mokre i błotniste ślady stóp, jakby ktokolwiek tam stał, wcześniej przedzierał się przez brudny, miejski śnieg. Hotaru omiotła wzrokiem posadzkę wokół, starając się dostrzec, gdzie dalej biegną te ślady, albo skąd pochodzą, lecz podłoga wokół była czysta, pozbawiona jakichkolwiek śladów błota. Stała jeszcze przez chwilę przed swym mieszkaniem, nim w końcu weszła do środka. 
Pogoda musiała się zmieniać, dlatego jej głowa postanowiła odezwać się pulsującym, irytującym bólem, który nie chciał wcale przejść. Hotaru siedziała na swojej niewielkiej kanapie, starając się ułożyć tak, by omijać jakoś tę jedną, pękniętą sprężynę, a w dłoniach migała prosta robótka, gdy względny spokój popołudnia przerwało pukanie do drzwi.
Hotaru odłożyła robótkę, podeszła, instynktownie zerknęła przez wizjer, by dostrzec jedynie zamazane plamy.
— Kto tam?
— Szukam mojego wnuczka — dobiegł ją znajomy, starczy głos — mieliśmy iść razem na spacer, ale gdzieś mi uciekł, tu, na klatce. Nie widziała go pani?
Dłoń Hotaru zatrzymała się na tkwiących w zamku kluczach, po chwili ozwał się szczęk metalu i kobieta uchyliła drzwi, zostawiwszy łańcuch.
Na progu stała starsza kobieta, zgarbiona wiekiem i pracą, o zniszczonych dłoniach, ze spraną chustą kryjącą siwe włosy i swetrem w burym kolorze wystającym spod przymałej kurtki. Nogi kryła wełniana spódnica, na nogach zaś tkwiły przetarte, ciężkie buty.
— Przykro mi, nie widziałam pani wnuczka. Powiem mu, żeby się od pani nie oddalał, jeśli go spotkam.
Staruszka obdarzyła ją łagodnym, ciepłym uśmiechem.
— To łapserdak — westchnęła. — No nic, dziękuję pani, pójdę go dalej szukać.
— Każdemu dziecku głównie psoty w głowie — odparła Hotaru. — Na pewno schował się gdzieś za rogiem i zaraz do pani wróci. 
Staruszka patrzyła na nią w milczeniu.
— To… do widzenia pani — powiedziała niepewnie Hotaru, a gdy kobieta nie zareagowała, powoli zamknęła drzwi. 
Roztarła ramiona, czując, jaki zimny przeciąg się zrobił, choć na zewnątrz było tak ciepło.
Powoli przyzwyczajała się już do swojego nowego mieszkania, tak samo, jak przyzwyczajała się do kolejnych powodów, dla których było takie tanie. W rurach zawsze coś chlupotało i bulgotało, ulicą regularnie pruły motory, w mieszkaniu wyżej co drugi dzień była impreza, a ciepła pogoda sprawiała, że nocami pod trzepakiem wysiadywali coraz bardziej pijani i głośni mężczyźni. Pies szczekał u kogoś w mieszkaniu, ktoś strofował dziecko na klatce, kto inny próbował robić remont zaraz po tym, jak sam wrócił z pracy. Hotaru przestała już nawet rejestrować skrzypienie własnej kanapy czy głośne tykanie zegara dobiegające ją z mieszkania niżej. Spała, choć noc nigdy nie była cicha, a cienkie ściany przepuszczały każdy dźwięk.
Wtem coś szarpnęło za klamkę, mocno i gwałtownie, aż klucz zagrzechotał w zamku. 
Hotaru zerwała się z kanapy, w okamgnieniu obudzona i przytomna, podeszła bliżej drzwi.
— Kto tam? — spytała wysokim, drżącym głosem.
W odpowiedzi ktoś znów szarpnął za klamkę, tym razem jeszcze mocniej. Drzwi zadygotały we framudze.
— Proszę przestać! To pomyłka! — krzyknęła, na oślep macając podłogę przy kanapie, szukając telefonu.
Drzwi nie przestawały łomotać.
— Zadzwonię na policję!
Telefon prawie wypadł ze zdrętwiałych rąk, Hotaru ledwo zdołała go odblokować. Szarpanie nie ustawało, kobieta uświadomiła sobie, jak cienkie i tanie są jej drzwi. Wybrała numer alarmowy, niemal przewróciła się, cofając pod przeciwległą ścianę, byle dalej od tych drzwi, ale jak daleko mogła się cofnąć na parunastu metrach?
— Pomocy! — zdołała wyjąkać do słuchawki.
— Proszę pani? Gdzie pani jest? — odezwał się spokojny głos dyspozytorki.
Ze stresu prawie podała adres matki. 
— Proszę… Ktoś próbuje się włamać!
— Wysyłam patrol. Proszę się nie rozłączać.
— D-dziękuję.
Policjanci zastali ją zabarykadowaną w łazience, drżącą, nie wiadomo już czy z zimna, czy ze strachu. 
— Czyli że ktoś się do pani dobijał i szarpał za klamkę? — spytał jeden z policjantów, gdy Hotaru udało się w końcu wyjąkać jakąś odpowiedź. — Nie widziała pani, kto to był?
Pokręciła przecząco głową. Policjant westchnął, poskrobał się ołówkiem po nosie. 
— A odezwał się? To kobieta czy mężczyzna?
— Nie wiem, przykro mi — przyznała.
Teraz, gdy w mieszkaniu i na klatce paliło się światło, gdy ona nie była sama, a u jej boku stało dwóch uzbrojonych mundurowych, nocne strachy wydawały się wydumane i wyolbrzymione, na pewno nie warte całej tej paniki.
— No zamek jest cały, nawet nie jest podrapany — zawyrokował drugi policjant, gasząc latarkę i wstając z klęczek po oględzinach drzwi wejściowych.
— Z tego, co pani mówi, to jakby się zwierzę dobijało, nie człowiek — dodał ten pierwszy. — Ale w nocy to zawsze wszystko wydaje się straszniejsze. 
— Pewnie sąsiad drzwi pomylił, klucza nie mógł włożyć, to się zdenerwował. 
— Ale ja zawołałam — broniła się Hotaru. — I nikt mi nie odpowiedział.
— Może był pijany.
— Jakby był pijany, to by ślad zostawił jakiś na tych drzwiach, a tu ani zamek nie jest porysowany, ani klamka nie jest zatłuszczona — odparł drugi policjant. — Pani jest pewna, że ktoś się do pani dobijał?
— Ja… — Hotaru zająknęła się. — Tak, przecież wiem, co słyszałam!
— No, tu jest stary budynek, to może się przesłyszeć, prawda…
— Nic mi się nie przesłyszało! I to nie był żaden sąsiad! Obok mieszka taka starsza pani z wnuczkiem, ona na pewno by się tak nie dobijała!
Policjanci zamilkli, popatrzyli po sobie, potem na Hotaru.
— Przecież obok nikt nie mieszka.
Długo nie potrafiła spokojnie zasnąć po tamtym incydencie, a fakt tego, że od policjantów dostała pouczenie o „nieuzasadnionym wezwaniu” i poradę, żeby kupić zatyczki do uszu, wcale jej nie pomagał. Miotała się między myśleniem, że może naprawdę była przemęczona i coś jej się przyśniło, a tym, że przecież to łomotanie trwało tyle czasu i że ten przejmujący chłód i siedzenie w łazience nie mogły być jedynie częścią jej koszmaru. Do tego dochodziła jeszcze kwestia mieszkania obok – policjanci mówili, że jest puste, lecz Hotaru wyraźnie słyszała dochodzące z niego dźwięki, a poza tym gdzie indziej miałaby mieszkać staruszka z wnuczkiem? To im musiało się coś pomylić. Pewnie to policjanci byli przemęczeni – to była zła dzielnica, musieli mieć dużo interwencji, dlatego szarpanie za klamkę potraktowali tak lekko, skoro ich chlebem powszednim musiały być daleko straszniejsze zbrodnie… Tak przynajmniej tłumaczyła to sobie Hotaru i wtedy czuła się choć trochę lepiej.
Tamtego dnia wracała do domu tak, jak zwykle, kupiwszy po drodze parę warzyw na promocji, gdy jej uwagę przykuł drażniący zapach. To był ten sam gorzki, szpitalny zapach, który poczuła wtedy, tamtej nocy na samym początku, i który wydał się jej znajomy, choć nie potrafiła sobie przypomnieć, skąd mogłaby go znać. 
Szybko przeszła te parę schodków na swoje piętro, podążając za zapachem i wtedy to dostrzegła.
Na posadzce leżała rozbita fiolka z pomarańczowym korkiem. Hotaru podeszła bliżej, zapach się nasilił. Trąciła butem szkło, a resztki poturlały się kawałek, odsłaniając etykietę.
— Insulina?
Odłożyła siatki, wyjęła telefon, zrobiła zdjęcie fiolki. Po chwili namysłu wyciągnęła też chusteczkę, i ostrożnie zebrała kawałki szkła, uważając, by na pewno nie dotknąć żadnego z ostrych fragmentów. Pomyślała o tej babci i o jej wnuczku. Może któreś z nich miało cukrzycę?
Wróciła do domu, postawiła siatki na blacie kuchennym i już miała udać się do mieszkania obok, powiedzieć o tej fiolce, lecz…
— Upadła mi?
Gdy rozchyliła chusteczkę, okazała się ona pusta. Po fiolce nie został nawet ślad, intensywny zapach zwietrzał w okamgnieniu. Hotaru szybko sięgnęła telefonu, otworzyła galerię, przecież zdjęcie fiolki powinno być na wierzchu… 
I było. 
Zamazane zdjęcie brudnej posadzki patrzyło na nią z ekranu, fiolka zaś rozmyła się w przypadkowych błyskach światła i jasnych smugach. Zdziwiona Hotaru nie zauważyła, że wpisana w nazwę zdjęcia data wcale nie pokrywa się z dzisiejszą.
— Chodzi mi o moich sąsiadów — powiedziała Hotaru, popatrując na biedzącego się z jej zlewem administratora. 
— Których? Tych studentów?
Zlew odmówił poprzedniego dnia współpracy, kran parskał wodą, by nagle zamilknąć, a że woda w umywalce i prysznicu leciała normalnie, Hotaru doszła do wniosku, że coś musiało stać się z kuchennym kranem i to nie była wina wodociągów ani biegnących w budynku rur. Problem zgłosiła administratorowi, ten zaś stwierdził, że do meczu i tak są jeszcze dwie godziny, więc może do niej podejść, dokręcić zawory, przynajmniej rozprostuje trochę kości. 
— Nie, o tą starszą panią z wnuczkiem.
Coś szczęknęło pod kluczem, administrator zaklął siarczyście.
— Się pani przywidziało.
— Nie przywidziało mi się. Ta pani często szuka tego wnuczka, a wczoraj znalazłam fiolkę po insulinie na klatce schodowej — powiedziała, a gdy nie doczekała się odpowiedzi, kontynuowała. — Wcześniej ktoś dobijał mi się do drzwi… 
— Tu dużo ludzi mieszka, ktoś się pomylił pewnie.
— Mówiłam, że pomyłka, ale ten ktoś nie przestawał — nalegała. — A co gdyby ktoś się tak dobijał do tej starszej pani? Ona nie wygląda zdrowo, jeszcze dostałaby jakiegoś ataku…
— Oj, pani to zostawi! — prychnął nagle administrator, podnosząc się znad zlewu. — Pani mnie tu nie straszy z tą staruszką.
— Ja pana nie straszę…
— Duchy wywoływać się pani zachciało — sarknął, odkładając narzędzia. — Babcia z wnuczkiem tu kiedyś mieszkali, ale to rok temu było, już ich nie ma.
— Wyprowadzili się?
— Umarli — odparł krótko, odkręcił kran. Woda poleciała spokojnym, jednostajnym strumieniem. — No, i proszę. Kran działa!
Rozległo się pukanie do drzwi, Hotaru aż podskoczyła na kanapie. Ostrożnie podeszła bliżej, nie odważyła się jednak podejść do wizjera ani odstawić krzesła spod klamki.
— Kto tam?
— Szukam mojego wnuczka — dobiegł ją widmowy, starczy głos — mieliśmy iść razem na spacer, ale gdzieś mi uciekł, tu, na klatce. Nie widziała go pani?
Hotaru zamarła, zimno przebiegło po plecach. Słowa uwięzły jej w gardle, gdy serce przyspieszyło do szaleńczego galopu. Zwlekała, licząc na to, że nie otrzymawszy odpowiedzi, kobieta sobie pójdzie, lecz wciąż czuła jej obecność za drzwiami, niemal na wyciągnięcie ręki. W końcu zdołała się odezwać. 
— Nie, przykro mi. Nie było go tutaj.
— To łapserdak — westchnęła staruszka. — No nic, dziękuję pani, pójdę go dalej szukać.
Chłód powoli odpływał, lecz Hotaru dygotała na całym ciele. Policja jej nie pomogła, administrator zbył jej pytania, a ona nie mogła sobie pozwolić ani na zmianę lokum, ani na dalsze znoszenie tej sytuacji. Nie miała do kogo się zwrócić, jak zapytać i się poradzić, jednak byli przecież na świecie ludzie, którzy za pracę mieli znajdowanie informacji, dokopywanie się do faktów i wysłuchiwanie historii, choćby nie wiem, jak dziwne i niestworzone się wydawały.
— Potrzebuję dziennikarki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz