— To będzie najlepsze Halloween w historii! — oznajmił Hawthorn, a jego oczy błyszczały zapałem, który Merlin rezerwował wyłącznie dla odwołanych lekcji i perspektywy spędzenia całego dnia w piżamie. — Mam cynk od kuzyna mojego wujka. Mówi, że nikt nie zbliża się do tej rudery od lat i ponoć straszy tam duch starego alchemika. Próbował zamienić ołów w złoto, ale w końcu coś mu nie wyszło i całe laboratorium wyleciało w powietrze!
— Hawth, zastanów się — odezwała się Guinevere spokojnym, rzeczowym tonem. — Skoro jego laboratorium wyleciało w powietrze, to jak to możliwe, że ten dom, o którym mówisz, nadal stoi?
— Ha! Właśnie! — wykrzyknął Hawthorn uradowany. — Też cię to zastanawia, co nie? A ja wiem, dlaczego tak jest! To wszystko wina rządu! Oni na pewno mają tam jakieś swoje ukryte biuro, a cała historia z alchemikiem to tylko przykrywka, żeby nikt niepowołany się tam nie zbliżał!
Merlin westchnął, wsunąwszy głębiej dłonie w kieszenie swojej spranej bluzy. Nie miał jeszcze planów na Halloween, chociaż jak każdy w jego rodzinie, nie mógł doczekać się tego strasznego święta. Halloween zawsze oznaczało przypływ ciastek i słodyczy, Merlin zaś mógłby żywić się jedynie słodkim. Miał jednak wrażenie, że tym razem plany na Halloween robiły mu się same i możliwe, że nie będą mu się tak bardzo podobały.
— Brzmi jak kolejna z twoich teorii spiskowych, Hawthorn — mruknął, poprawiając się na ławce pod salą. — Ostatnio twierdziłeś, że babka od transmutacji to reptilianka i że nie możemy wyrzucać butelek do kosza, bo rząd zbiera nasze DNA.
— Bo to prawda! — oburzył się Hawthorn, ale zaraz wrócił do tematu. — No weźcie, nawiedzony dom w tych czasach? Jeszcze w mieście? To musi być jakaś przykrywka! I my ją zdemaskujemy! To będzie najlepszy temat dziennikarski tej dekady! Czego chcieć więcej?
— No nie wiem, może kubka gorącego kakao i trochę świętego spokoju? — podsunął Merlin, ale jego głos zatonął w entuzjazmie Bernadette.
— Temat dziennikarski? Może dzięki temu będziemy sławni!
— Raczej dostaniemy mandat za nieuprawnione wkroczenie na cudzą posesję.
— Nie dostaniemy, jeśli nas nie złapią — powiedział z mocą Hawthorn, popatrzył po twarzach reszty. — Kto jest ze mną?
Okazało się, że wszyscy.
Bernadette stwierdziła, że medialny rozgłos równa się zainteresowaniu jakiegoś przystojnego studenta dziennikarstwa, Merlin doszedł do wniosku, że woli jednak włóczyć się po podejrzanym pustostanie, niż powiedzieć „nie” swoim przyjaciołom, Guinevere zaś, kiedy zobaczyła, że wyprawa faktycznie ma dojść do skutku, postanowiła pójść wraz z nimi.
— Ktoś tu musi wiedzieć, co robi — narzekała, gdy Bernadette już rozsnuwała przed nimi perspektywę wywiadów i blasku fleszy.
Wieczór powoli zapadał, gdy we czwórkę stali przed posesją. Merlin przestępował z nogi na nogę – dom faktycznie wyglądał jak siedziba szalonego alchemika, normalnie mógłby robić za żywy model do jakiejś gry komputerowej. Młody czarodziej nie przypominał sobie, żeby widział kiedyś coś podobnego i jakoś trudno było mu uwierzyć, żeby naprawdę nikt się tym miejscem nie zainteresował, nie próbował go kupić i jakoś… Merlin sam nie wiedział, co, ale gdyby miał mnóstwo pieniędzy, to zdecydowanie nie pozwoliłby, żeby taki dom sobie po prostu stał i niszczał.
— Hawth, ale ty jesteś pewien, że tu nikt nie mieszka? — spytał po raz kolejny. — Nie będzie tak, że losowo wbijamy się komuś na chatę?
— No rządowi się wbijamy na chatę — odparł z mocą Hawthorn. — Niech wyskakują z planów kontroli populacji przez opryski pomidorów!
— Uważajcie na to ogrodzenie, jest całe brudne i zardzewiałe — ostrzegła ich Guinevere. — Wszyscy jesteście szczepieni na tężec?
— Oj tam, tężec — burknęła Bernadette, odważnie łapiąc za kruszący się metal. Rękę miała jednak przezornie w rękawiczce. — Chodźcie, sława czeka!
Weszli na ten zielony teren, który kiedyś mógł być ogrodem, teraz zaś stanowił dziką plątaninę zdrewniałej zieleni, czekającej tylko na to, by podrzeć im portki. 
— Czytałam trochę o tym miejscu — odezwała się Guinevere, gdy przedzierali się przez trawiaste zasieki. — Podobno dusza alchemika nie tylko straszy intruzów ich największymi koszmarami, ale i kusi ich największymi marzeniami. I tylko ten, kto trzy razy oprze się mocy gniewnego ducha, będzie w stanie naprawdę go wygnać.
— Brzmi strasznie baśniowo.
Prowadzące do głównych drzwi stopnie zatrzeszczały potępieńczo pod ich wspólnym ciężarem. Merlin rozejrzał się jeszcze niepewnie.
— A co jeśli tu jest monitoring?
— Na pewno jest — odparł Hawthorn. — To w końcu rządowa przykrywka.
Wbrew dalszym protestom i wątpliwościom, Hawth nacisnął klamkę, a drzwi, o dziwo, grzecznie ustąpiły, ukazując brudny i zapuszczony korytarz.
— No otwartych drzwi to się nie spodziewałem — mruknął Merlin, wchodząc do środka za resztą.
Od razu zakręciło go w nosie od kurzu i zalegającej wewnątrz wilgoci. Dom prezentował się tak, jak Merlin to sobie wyobrażał – drewniana podłoga i ściany niknęły pod warstwami brudu i kurzu, drewno wypaczyło się, a ozdobne meble rozpadały, gdy nie było nikogo, kto by o nie zadbał. Przez wybite okna wpadał wiatr, hulający po korytarzach, gdzieś kruszały stare liście, pod sufitem kłębiła się brudna szarość starych pajęczyn. 
— Dobra, to od czego zaczynamy? — spytał niepewnie Merlin.
— Od piwnicy! — zakomenderował od razu Hawthorn. — Gdzie indziej trzymają cały ten rządowy sprzęt.
— Ja bym poszukała biblioteki — odezwała się nagle Guinevere. — Ten dom wygląda na stary i opuszczony, ale może są tu jakieś wartościowe książki, które dałoby się uratować…
— Co za nudy! Idziemy do sypialni! Ten alchemik na pewno prowadził pamiętnik i trzymał go właśnie w sypialni! I to z niego dowiemy się wszystkich jego tajemnic i sekretów.
— Wy sobie chyba w kulki lecicie — powiedział Merlin z niedowierzaniem, widząc, jak jego przyjaciele robią dokładnie to, czego nie wolno było robić w horrorach.
Rozdzielają się.
— Jasne, spoko, nie przeszkadzajcie sobie. Ja sobie tutaj poczekam na was. Sam. Luzik. Żaden problem.
Odgłosy kroków ucichły zbyt szybko i Merlin faktycznie został sam. Otoczyła go upiorna cisza, tym gorsza, bo regularnie przerywana podejrzanym skrzypieniem, jakimś trzeszczeniem i skrobaniem, do złudzenia przypominającym skrobanie nie starego drewna rozpadającego się budynku, lecz raczej paznokci, takich długich i zaostrzonych, dobrych dla jakiegoś straszydła, albo…
— Ogarnij się, chłopie — mruknął Merlin do siebie, przestępując znów z nogi na nogę. Stres mu wchodził. — To tylko stary budynek, nic takiego. 
Logika nigdy nie była jego najmocniejszą stroną, a im dłużej stał tak w korytarzu, tym gorzej było. 
— Guinevere? — zawołał ostrożnie w głąb domu. — Hawthorn? Bernadette?
Nikt mu nie odpowiedział. Merlin zaczął chodzić w kółko.
— No nie mogę z nimi — powiedział do siebie i w końcu przystanął. — Ej, bo sobie pójdę!
Groźba nic nie dała i Merlin, chcąc nie chcąc, poszedł, lecz nie sobie, tak jak obiecał, ale w głąb domostwa, szukając swoich przyjaciół. Każdy krok po skrzypiącej podłodze zdawał się krzyczeć w pustkę, a przeciąg, który hulał po korytarzach, brzmiał jak upiorny szept. Merlin wsunął dłonie głębiej w kieszenie bluzy, czując, jak jego serce zaczyna bić odrobinę za szybko. To wszystko wina tego starego domu. I jego własnej, wybujałej wyobraźni. 
Skręcił w pierwszy korytarz po prawej, ten, w którym zniknęła Bernadette w poszukiwaniu sypialni i sekretnego pamiętnika. Korytarz był ciemny i wąski, a tapeta w róże odchodziła od ścian płatami, jakby budynek zrzucał skórę. Nagle, zza uchylonych drzwi jednego z pokoi, dobiegł go cichy, kobiecy szloch. Merlin przystanął.
— Bernadette?
Wsunął głowę do pomieszczenia, które dzięki wielkiemu łóżku z zapadającym się baldachimem na środku, Merlin rozpoznał jako sypialnię alchemika. Prócz rozpadających się sprzętów, gnijącego dywanu i strzaskanego okna, była tam jeszcze jedna postać.
— No serio…
Długie włosy opadały jej daleko za ramiona, tańcząc wraz z jesiennym wiatrem, a sylwetkę otulał jasny aksamit i koronki, układające się w starodawną szatę, której krój Merlin widział jedynie w grach komputerowych i podręcznikach do historii.
— Oto i jest — powiedziała dama głosem, który brzmiał niczym echo niosące się w katedrze. — Młodzieniec o nieskalanym sercu.
Merlin stał zdębiały, nim odwrócił się, szukając wzrokiem owego młodzieńca, a gdy go nie znalazł, popatrzył na nieznajomą.
— Ale że ja?
— Tak, ty, młodzieńcze, jesteś bohaterem z przepowiedni. W twym sercu nie ma żadnej skazy, a umysł nie zna kłamstwa. Ty jeden jesteś godzien, by zaopiekować się moim jednorożcem, gdy ja odpłynę na statku hen za horyzont.
Merlin zamrugał, a potem wszystko kliknęło.
No tak, Hawthorn wymyślający jakieś wypady do nawiedzonych domów pod pozorem odkrywania rządowych tajemnic, Bernadette bez strachu wchodząca tam, gdzie jest brudno i nieposprzątane, i do tego Guinevere, biorąca udział w misji, która nie mogła się powieść. Czy potrzebował więcej argumentów na to, że właśnie był prankowany? Merlin parsknął śmiechem – nieskalane było nie jego serce występkami, ale umysł myślami, bo serio długo zajęło mu przejrzenie szarady jego przyjaciół. To musiał być plan Bernadette, nie było innej opcji. Ona zawsze miała absolutnie odjechane i epickie pomysły. 
W takim razie Merlin postanowił nie rozczarować swych przyjaciół, bawić się razem z nimi i udawać, że to wszystko faktycznie ma sens.
— Przykro mi, ale mylisz się pani… nadobna niewiasto — powiedział w końcu. — Jestem eee… Jam jest niegodny zajmowania się jakimkolwiek jednorożcem! A moje serce nie jest nieskalane! W zeszłym tygodniu, na sprawdzianie z biologii, miałem w kieszeni ściągę z cyklem rozwojowym tasiemca bąblowca — przyznał, nie dodając, że za bardzo się stresował i w końcu z owej ściągi nie skorzystał. — Także no… będziesz musiała, pani, wziąć i znaleźć jakiegoś legitnie nadobnego rycerza, żeby tego jednorożca wziął i ogarnął.
„Bernadette” popatrzyła na niego ze smutkiem i rozczarowaniem.
— To… straszne, co mówisz. Ale dziękuję ci, że w swej szczerości mi o tym powiedziałeś. Jest prawdą, że jednorożec nie byłby szczęśliwy pod opieką kogoś, kto zajmuje się tak podłymi kreaturami, jak owe straszliwe tasiemce.
To powiedziawszy, zjawa westchnęła, teatralnym gestem przykładając dłoń do czoła, a następnie rozwiała się w strzępy białej mgły. Merlin doszedł do wniosku, że co jak co, ale efektowne czary to Bernadette zawsze szły.
Młody czarodziej postanowił udać się na poszukiwanie biblioteki i urzędującej w niej Guinevere. Gdzieś w środku zakuło trochę, bo Merlin najbardziej na świecie lubił jednorożce i od dziecka marzył o tym, bo jednego mieć, i choć wiedza i dorosłe życie sprawiły, że zrozumiał, jak bezcelowe było to marzenie, ta dziecięca część nadal hołubiła w sobie nadzieję. 
— Cóż, nie można mieć wszystkiego — powiedział do siebie, skręcając w jeden z korytarzy.
Wtem ponad woń kurzu przebił się nowy zapach – zapach papieru, skórzanych okładek i starego drewna.
— Tam musi być biblioteka — mruknął Merlin, podchodząc do jakichś drzwi, pchając opadające na zawiasach skrzydło. — O, kurka…
Półki z książkami piętrzyły się po sam sufit, uginając się pod ciężarem starodawnych tomów. Może i wilgoć dobrała się do zbiorów, może i litery na grzbietach się łuszczyły, lecz nadal kolekcja robiła wrażenie. Na tyle potężne, że Merlin początkowo nie dostrzegł przebywającej w bibliotece postaci.
— A więc przybyłeś — odezwała się głosem jak zza grobu.
— Kto? Ja?
Zjawa odwróciła się do niego, poprawiła skraj wspaniałej, ceremonialnej szaty godnej arcymagini. 
— Tak, ty — powiedziała, taksując go chłodnym spojrzeniem. — Ten, który ma moc zdolną okiełznać najpotężniejsze czary, rzucić każde zaklęcie!
— To chyba o którejś mojej siostrze…
— Nie, to o tobie mówi przepowiednia! — Zjawa wskazała dłonią opasłą księgę. — Ten skarb należy do ciebie. To Zaklęty Grymuar, zawierający całą możliwą wiedzę!
— Ja już gdzieś chyba słyszałem tę nazwę… — mruknął niepewnie Merlin.
— O tak, to legendarny artefakt! W jego wnętrzu znajdują się odpowiedzi na wszystkie pytania, sekrety najpotężniejszych zaklęć, cała mądrość świata! — wykrzyknęła „Guinevere”. — Dzięki niej nie będziesz musiał już nigdy chodzić do szkoły! Zdasz wszystkie egzaminy, poznasz arkana magii, o jakich twoi nauczyciele nawet nie śnili! Będziesz najpotężniejszym czarodziejem swojego pokolenia! Weź Grymuar!
Merlin spojrzał na księgę, spojrzał na rozentuzjazmowanego ducha i westchnął. 
— Wiesz co, doceniam gest. Serio. Ale cała mądrość świata? To brzmi jak w opór czytania. Już teraz ledwo się wyrabiam z oglądaniem anime i spacerami z Falkorem, a jeszcze miałbym tyle czytać? Nie, to nie dla mnie. Mózg by mi wypłynął uszami. — Podszedł parę kroków, przyjrzał się księdze. Za nic nie potrafił odczytać, co w niej było napisane. — Poza tym pomyśl o tym inaczej – jak wszystko będę wiedział, to co mi zostanie? Zniknie cała zabawa z odkrywania nowych rzeczy. Kto jak kto, ale ty powinnaś o tym wiedzieć.
Gorączkowy blask w oczach zjawy przygasł, a jej władcza postawa rozpłynęła się pod narastającym niedowierzaniem.
— Ty… naprawdę tego nie chcesz? Nie chcesz wiedzieć wszystkiego? Przecież wiedza to potęga!
— Potęga to jest jak nie dam Falkorowi zabrać mi kołdry w nocy — odparł Merlin z pełnym przekonaniem. — A teraz wybacz, ale muszę znaleźć Hawthorna, zanim wysadzi ten dom w powietrze w poszukiwaniu ukrytych, rządowych pomieszczeń.
Zjawa rozpłynęła się w strzępie niedowierzania i znikającej szybko mgły, Merlin zaś opuścił w końcu bibliotekę i skierował swoje kroki w dół, ku prowadzącym do piwnicy schodom. 
Piwnica cuchnęła zimnym, starym kamieniem, zastałą wodą i gnijącym drewnem. Merlin zmarszczył nos, po chwili westchnął. Ostatni prank i będą mogli wyjść z tego przeklętego budynku, wrócić do niego do domu i zjeść coś super. Mama na pewno miała jeszcze trochę tego ciasta dyniowego i nie było opcji, żeby się nim nie podzieliła. I tak, jak Merlin chciał już wrócić do ciepła i spokoju, tak musiał przyznać, że zrobiło mu się miło, gdy pomyślał, że trójka jego przyjaciół tyle się starała i tak bardzo napracowała, by jego Halloween było jedyne i niepowtarzalne.
— Super jesteście, serio — powiedział cicho, choć żadne z nich nie mogło go usłyszeć.
W piwnicy czekała na niego groza. Nie była to jednak groza rodem z horrorów – żadnych podzwaniających, przerdzewiałych łańcuchów, żadnych potępieńczych jęków ani okrutnych straszydeł. Nie, to co zobaczył Merlin, było o wiele gorsze, bo w przeciwieństwie do zapomnianych lochów i groźnych straszydeł, ten strach uderzał w jego najgłębsze, najbardziej prozaiczne lęki.
Pośrodku wilgotnego, zatęchłego pomieszczenia, stał stół, przy nim zaś siedział przygarbiony, łysiejący mężczyzna o wodnistych oczkach i wiecznie niezadowolonym grymasie. Ubrany był w wyświechtany, niedopasowany garnitur, na szyi wisiał mu źle zawiązany krawat, a przed nim, na blacie, piętrzyły się stosy papierów wyglądających jak rachunki, wyciągi bankowe, faktury i urzędowe formularze.
— A więc to ty jesteś tym nowym praktykantem — powiedział mężczyzna. — Świetnie. Jak zwykle spóźniony! Ach, ta dzisiejsza młodzież, zero szacunku…
— Dzień dobry? — powiedział ostrożnie Merlin.
— Dla kogo dobry, dla tego dobry — warknął mężczyzna, zmierzył go poirytowanym spojrzeniem. — No co tak stoisz? Siadaj! I bierz się do roboty! Musisz wypełnić teraz PIT-a. I wniosek o kredyt hipoteczny. Bank odrzucił twój poprzedni wniosek, bo masz niestabilne źródło dochodów. Stypendium socjalne to nie jest liczący się do czegokolwiek dochód!
Merlin zamarł. Oto miał przed sobą dorosłość w jej najczystszej, najbardziej przerażającej formie.
— No siadaj, młody, i wypełniaj! Każda rubryczka musi się zgadzać! Jeden błąd i trzeba zaczynać od nowa! Módl się, żeby urząd nie naliczył ci kary! Na odwołanie się od ich decyzji masz pięć dni roboczych, a odpowiedź przyjdzie w ciągu trzech miesięcy.
„Hawthorn” westchnął ciężko, oskarżycielsko postukał ołówkiem w jeden z papierów.
— A potem wiesz, co cię czeka, jak już to wszystko zrobisz?
— Emerytura?
— Ha! Chciałbyś! Będziesz pracował do śmierci! A gdy wrócisz do domu, po całym dniu użerania się z papierami, okaże się, że cieknie rura w łazience! A ubezpieczenie tego nie pokrywa! Będziesz musiał zadzwonić po hydraulika!
— A nie można przez internet…?
— …ale hydraulik powie, że najwcześniej może przyjść za dwa tygodnie! A do tego czasu możesz się tylko modlić, żeby rura nie pękła do reszty!
— Dużo tego modlenia się…
— Tak wygląda dorosłe życie, Merlinie. Koniec z anime, koniec ze spaniem do południa. Są tylko pękające rury i podatki. — Mężczyzna pchnął w jego stronę jakieś groźnie wyglądające papiery. — No dalej, wypełnij tego PIT-a. To dorosłość, która cię czeka.
— Chyba ciebie — burknął Merlin. — Słuchaj, nikt nie umie tych PIT-ów ogarniać, jak to pierwszy raz robi, ale od tego ma się rodziców i starsze rodzeństwo, żeby pomogły z tymi rubryczkami. Albo może do czasu, aż będę legitnie dorosły, to te wszystkie formularze online będą dobrze działać i całość ogarnie się w parę kliknięć. A te popękane rury? Zawsze mogę spróbować naprawić to zaklęciem… — Merlin zająknął się trochę na tej odważnej deklaracji. — …a jak mi nie wyjdzie, to zadzwonię do kogoś, bo to nie jest tak, że z każdym problemem jestem totalnie sam.
Duch patrzył na niego z niedowierzaniem, w końcu prychnął gniewnie.
— I co, całe życie będziesz się tak woził na cudzych plecach?
— To nie jest wożenie się, tylko proszenie bliskich o przysługę, więc zawsze mogą mi odmówić. I to działa w dwie strony — odparł Merlin. — Oni mi pomagają z PIT-em, a ja w zamian piekę im całą blachę ciastek, majstruję najlepsze kartki z życzeniami i pożyczam Falkora jako jednoosobową trupę cyrkową. 
— I sądzisz, że to wystarczy?
Merlin wzruszył ramionami.
— Musi. Będę się tym martwił, jak to faktycznie będą moje zmartwienia — zamilkł, popatrzył na „Hawthorna”. — Chodź już stąd. Weźmiemy dziewczyny i pójdziemy z tego nawiedzonego domu. Zmarzłem i jestem już trochę głodny…
To powiedziawszy, Merlin odwrócił się, by opuścić piwnicę, nie dostrzegając, jak duch, wraz ze stołem, rozpływa się w poirytowaną, strzępiastą mgłę.
Merlin zasapał się na tych schodach, a gdy w końcu wynurzył się z tych zatęchłych kazamatów…
— Merlin! — Bernadette wpadła na niego całym ciężarem, niemal połamała mu żebra w niedźwiedzim uścisku. — Merlin, serio, jak mogłeś!
— Co jest? — wykrztusił, niepewnie obejmując Bernadette, podnosząc wzrok na resztę ekipy. Miny mieli nietęgie. 
— Merlin, to było naprawdę nieodpowiedzialne.
— Co niby?
— To, co zrobiłeś — połajała go Guinevere. — Ledwie weszliśmy do środka, a ty po prostu zniknąłeś! Merlin, tak nie wolno! To było niebezpieczne. Co by było, gdybyś sobie coś zrobił?
— Albo reptilianie by cię zgarnęli — dodał Hawthorn i może Merlinowi tylko się wydawało, że chłopak aż pobladł ze stresu. 
— Nie wygłupiajcie się — burknął Merlin, próbując wyplątać się z uścisku. Żebra zaczynały go już boleć. — To wy poszliście nie wiadomo gdzie i zostawiliście mnie przy wejściu. A potem te straszaki? Już nie udawajcie, że to nie wy…
— Merlin, jakie straszaki?
— Chłopie, ty się dobrze czujesz?
Merlin się zająknął.
— No te zjawy takie… Bernadette chciała dać mi jednorożca, Guinevere Zaklęty Grymuar, a ty, Hawthorn, kazałeś mi wypełniać PIT-a!
— Jakiego PIT-a?
— No przecież…
— Merlin! — przerwała mu Guinevere, jej głos stał się nagle bardzo poważny. — Czy możesz więcej powiedzieć o tych zjawach? I co im powiedziałeś?
— Przecież tam byliście!
Od słowa do słowa okazało się, że Merlin chyba jednak wcale nie rozmawiał ze swoimi przyjaciółmi i kiedy młody czarodziej sobie to uświadomił, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.
— I mówiłaś, że ten duch alchemika lubi sobie tak sprawdzać ludzi, i jak mu się trzy razy odmówi, to on się jakoś strasznie denerwuje? — spytał dla pewności.
Guinevere była na tym etapie już zielona na twarzy. Powoli pokiwała głową.
— Ekipo — odezwał się Merlin, również stosownie zieleniejąc. — Wiejemy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz