— Czy to na pewno robota dla nas?
Arthur, skupiony na drodze, nie zauważył groźnego spojrzenia piwnych oczu.
— Jesteś jakiś opóźniony? — mruknął jego pasażer, mocno wciśnięty w fotel i opatulony brązowym, miejscami przetartym płaszczem.
— Przeczytaj jeszcze raz — zażądał beztrosko i wyciągnął rękę, aby przyciszyć lecącą z głośników muzykę. 
Tristan cmoknął pod nosem i rozłożył gazetę, gwałtowniej niż było to konieczne, trącając go przy tym w ramię.
— "Samobójstwo lokalnego policjanta. W Rockford zaniepokojeni sąsiedzi zgłosili nocne strzały. Patrol, który zjawił się na miejscu, odkrył makabryczną scenę” — przeczytał przez zaciśnięte zęby, po czym syknął: — Pierdolę to! Nie będę ci wszystkiego czytał! W skrócie: Walter Kelly, policjant, po powrocie z patrolu w opuszczonym szpitalu dla obłąkanych, zastrzelił żonę i siebie.
Arthur wzruszył ramionami.
— No. Brzmi jak zwykłe zabójstwo suicydalne.
Jego uśmiech był zarówno prowokujący, jak i głupi, powodując, że siedzący obok detektyw momentami pragnął złapać za kółko i skierować auto na przeciwległy pas. Prosto pod tira.
— Przeoczyłeś moment, w którym wspomniałem o opuszczonym psychiatryku? — warknął. Gazeta zatrzeszczała, zgnieciona w jego pięściach. — Według partnera Kelly’ego, po przepędzeniu bawiących się tam gówniarzy, facet zaczął się dziwnie zachowywać. A w dzienniku twojego ojca mamy dokładne współrzędne tego miejsca! — Tristan zmrużył oczy i dodał ostrym tonem: — Ale już to wiesz, bo przecież mówiłem ci wcześniej!
Arthur zamrugał. Uśmiech mu zbladł i nagle otworzył teatralnie szeroko oczy.
— A niech mnie! To jednak może być sprawa dla nas!
Detektyw zgrzytnął zębami.
— Znalazłem coś — odezwał się Arthur. Siedział na motelowym łóżku z rozłożonym na kolanach dziennikiem ojca. Wziął między palce wycinek ze zżółkniętej gazety. — W 1972 trójka dzieciaków włamała się do południowego skrzydła. Tylko jeden przeżył. Twierdził, że jego kumpel próbował ich spalić.
Tristan zerknął na niego z rogu pokoju. Jego ponurą twarz oświetlało niebieskie światło padające z ekranu laptopa.
— Coś jeszcze?
— Tak. Po tym wydarzeniu zamknięto ten sektor na wiele lat. — Aż do teraz, dodał w myślach. Schował wycinek między kartki. — To musi być to samo skrzydło, po którym się dzisiaj kręciliśmy — dodał po chwili. Na miejscu znaleźli jedynie przecięty łańcuch na drzwiach, porzucony sprzęt medyczny i wszechobecny brud. Ale to nic. W końcu – duchy nie miały w zwyczaju pojawiać się za dnia.
Detektyw skinął głową. 
W pokoju znowu zapanowała cisza.
Arthur pozwolił sobie na moment relaksu i rozciągnął się na śmierdzącej stęchlizną pościeli. Spojrzał w zagrzybiały sufit i odetchnął. 
Od siedmiu miesięcy byli w drodze. Czas tak szybko leciał. Miał wrażenie, że zaledwie wczoraj uratował sztywną dupę Tristana przed rozwścieczonym duchem. Biedny pan maruda. Prawie został rozjechany przez zjawę własną bryką, która następnie przeleciała przez barierki mostu i wylądowała na samym dnie rzeki. Fatalny koniec dla pięknego Dodge Challengera z 1970 roku. Dobrze, że młodszy łowca był akurat na miejscu, by mu pomóc.
Po tym szybko się okazało, że mają ze sobą wiele wspólnego. 
Znaczy. W sumie tylko dwie rzeczy: stwory nie z tego świata i wyjątkowo paskudnego demona, z którym mają rachunki do wyrównania.
— Też coś znalazłem — mruknął nagle Tristan i odstawił pusty po kawie kubek na blat niewielkiego stolika. Arthur podniósł się z cichym jękiem i podszedł do partnera. Bez słowa oparł się ręką o krzesło i zerknął ponurakowi ponad ramię. Detektyw kontynuował: — Szefem oddziału był niejaki Stanford Ellicott. Za jego kadencji wybuchły wśród pacjentów zamieszki, ale nie ma na ten temat zbyt dużo informacji. Jednak może moglibyśmy się czegoś dowiedzieć od jego syna.
— Syna?
— Poszedł w ślady tatusia — Tristan rzucił cicho pod nosem. Kliknął myszką. Na ekranie pojawiła się strona gabinetu terapeutycznego. — James Ellicott.
— Super! — Arthur klepnął mężczyznę w plecy. — Pójdziesz tam jutro i go subtelnie wypytasz.
— Co? Czemu ja?  
Starszy łypnął na niego wrogo, a łowca jedynie uśmiechnął się niewinnie.
— Bo z nas dwóch, to ty wyglądasz, jak chodzący problem.
Tristan zamachnął się na niego papierowym kubkiem.
— Właśnie o tym mówię! — parsknął Arthur i odskoczył przed lecącym w niego obiektem.
Arthur rzucił niedopałek do pobliskiego śmietnika. Rozpromienił się na widok Tristana, który właśnie wyszedł z kamienicy, gdzie mieścił się gabinet doktora Ellicotta. Wyszedł mu naprzeciw z irytującym uśmieszkiem. Detektyw minął go ze zmarszczonymi brwiami, nie czekając, po prostu idąc sztywno wzdłuż chodnika.
— Byłeś tam całe wieki. O czym z nim gadałeś?
— O szpitalu, przecież — mruknął Tristan pod nosem.
— I?
— W południowym skrzydle umieszczali ciężkie przypadki. Psychopatów, przestępców.
— Urocze towarzystwo. — Arthur zagwizdał krótko.
Detektyw przewrócił oczami. 
— W 1966 roku się zbuntowali. Zaatakowali pracowników i siebie nawzajem.
— Przejęli władzę?
— Tak.
Łowca zamyślił się na moment.
— Jakieś ofiary?
— Po obu stronach. Trzeba im przyznać, że się nie ograniczali. Ciał niektórych nigdy nie odnaleziono. — Tristan zerknął kątem oka na partnera. — W tym doktora Ellicotta.
— Co to znaczy?
— Policja przeszukała szpital, ale prawdopodobnie pacjenci ukryli zwłoki.
— Ciekawe — odparł spokojnie Arthur, ale pod kopułą już mu się kotłowało. — Co potem się stało?
— Ocalałych przeniesiono gdzie indziej, a szpital zamknięto. Koniec historii.
Stanęli przy samochodzie – czarnym Chevroletem Impalą rocznik 1967. Arthur obmacał kieszenie w poszukiwaniu kluczy.
— Czyli mamy kilka gwałtownych śmierci i nieodnalezione ciała — oznajmił po chwili i po odblokowaniu auta wsunął się do środka.
— Czyli wkurzone duchy — stwierdził rzeczowo Tristan i zatrzasnął za sobą drzwi.
Szeroki uśmiech wpłynął nagle na usta łowcy. Wsadził kluczyk do stacyjki i mrugnął do detektywa.
— Wracamy tam w nocy.
Starszy nie odpowiedział, ani nie potwierdził. Patrzył przed siebie zamyślonym wzrokiem z dziwnym, zastygłym wyrazem twarzy. Arthur aż się zaniepokoił. Szturchnął go łokciem i zapytał cicho:
— Co to za skwaszona mina? To wszystko? Tylko o tym rozmawialiście?
Tristan westchnął ciężko. Uszy mu lekko poczerwieniały. Pokręcił nosem, zabębnił palcami po nodze i niby beznamiętnie wyjrzał przez okno. Odchrząknął, ale jego głos i tak był ochrypły, gdy znów się odezwał:
— Doktorek ciągle mnie męczył bezsensownymi pytaniami i domysłami z kosmosu. Jego zdaniem… mam problemy w związku.
Arthura zatkało. Mimowolnie zacisnął palce na kierownicy. Przełknął gulę w gardle, po czym wybuchnął krótkim, głupkowatym śmiechem. Nachylił się w stronę detektywa. 
— Więc powiedz mi… czy mamy jakieś problemy w związku… kochanie?
Poruszył sugestywnie brwiami – i  w tej samej chwili dostał po mordzie.
— Masz coś?
Arthur miał oczy wlepione w tani, odziedziczony po ojcu mierniku EMF. Czerwona dioda mrugała do niego ostrzegająco. Poprawił przewieszoną przez ramię strzelbę – nabitą nabojami z solą. Kolba otarła się o jego biodro.
— Wysokie odczyty — odpowiedział. Wyłączył urządzenie i wsunął je do kieszeni skórzanej kurtki.  — A u ciebie?
— Pełno ich tutaj — mruknął Tristan, przesuwając światłem latarki po zagraconym korytarzu. Arthur zauważył na ekranie jego kamery leniwie unoszące się kule światła – orby.
— Prawdopodobnie krąży tutaj kilka zjaw.
— Jeśli przyczyną są te nieodnalezione ciała... — Detektyw schował kamerę i spojrzał znacząco na młodszego łowcę.
— Musimy je znaleźć — Arthur dokończył za niego stanowczym tonem. — Bądź ostrożny. Wkurzone duchy to jedno. Ale wkurzone duchy psychopatów, to co innego. 
Tristan przez chwilę stał w miejscu, podtrzymując spojrzenie, po czym bez słowa ruszył w głąb korytarza, oświetlając drogę przed nimi. Arthur trzymał się blisko niego – nasłuchując i wypatrując potencjalnego zagrożenia.
Szli w milczeniu, zastanawiając się, od czego powinni zacząć. Południowe skrzydło było naprawdę obszerne. Pełno korytarzy z pokojami. Nie wliczając do tego jeszcze piwnicy. Zajęłoby im godziny, by cokolwiek znaleźć. O ile w ogóle coś znajdą, przecież oddział został dokładnie przeszukany przez władze zaraz po jego zamknięciu.
Nagle z prawej doszedł ich jakiś szmer. Arthur wyciągnął własną latarkę i skierował ją na lekko uchylone drzwi. Wymienił się z Tristanem spojrzeniami i weszli ostrożnie do środka. 
Framuga zatrzeszczała, a rozbite szkło chrupnęło pod ich butami. Pomieszczenie było przestronne – z samotnym stołem operacyjnym, stojącym na samym środku. Ściany i podłoga były pokryte zabrudzonymi płytkami. Wszędzie walały się odpady medyczne.
Rozdzielili się, aby rozejrzeć się za źródłem wcześniejszego dźwięku. Arthur ze strzelbą w ręce skierował się do przybocznej klitki, gdzie zastał zerwane zlewy i wystające ze ściany rury. W rogu zauważył dużą szafkę. 
Ominął walający się na ziemi gruz i otworzył pokryte rdzą drzwiczki. Westchnął cicho, bo poza kilkoma butelkami i wyraźnie przeterminowanymi środkami do higieny, nie znalazł nic. Zatrzasnął je z powrotem i odwrócił się na pięcie. 
Zamarł nagle w pół kroku. 
Nawet nie zdążył unieść strzelby, gdy blada kobieta przylgnęła do jego piersi.
Biały fartuch zwisał luźno z jej przerażająco chudych ramion. Matowe i poplątane w kołtuny włosy musnęły lekko jego brodę, a czarne, połamane paznokcie zahaczyły o kurtkę.
Arthur zapomniał o oddychaniu, gdy wtulona w niego kobieta w końcu podniosła głowę. Połowa jej twarzy była pokryta krwią sączącą się z pustego oczodołu. Drugie oko – zamglone i szeroko otwarte – było skierowane prosto w niego.
Stanęła bezszelestnie na palcach. Jej popękane, chorobliwie sine usta znalazły się niebezpiecznie blisko jego ucha. 
Stęknęła cicho. Raz. Drugi. Jakby próbowała coś wykrztusić.
Łowca nawet nie drgnął, gdy ogłuszający huk strzału przytępił na moment jego zmysły.
Kobieta rozpłynęła się w powietrzu.
Arthur w końcu odetchnął. Po kręgosłupie rozlał mu się dreszcz, gdy spojrzał na stojącego w drzwiach Tristana. W uszach wciąż słyszał niewyraźne stęknięcia, ginące w echu strzału.
— To było dziwne — wyznał nieco przyciszonym głosem.
— No co ty nie powiesz — prychnął detektyw i opuścił rękę z pistoletem. Bez ostrzeżenia wycofał się z pokoju. Arthur szybko się zebrał i dogonił go w kilku długich krokach.
— Mam na myśli, że w ogóle nie chciała mnie zaatakować — szepnął, wciąż mając przed oczami twarz ducha pacjentki. Nie umiał tego wytłumaczyć, ale czuł, że nie miała złych zamiarów.
Wyszli znowu na korytarz.
— Pewnie tylko ci się wydawało. 
Arthur nie mógł się z nim zgodzić. Chciał zaprzeczyć, kłócić się, jeśli by trzeba było. Niestety plany pokrzyżował mu głośny krzyk, dobiegający zza wielkich drzwi na końcu holu.
Zerwali się do biegu i wpadli z impetem do opuszczonej sali chorych. Drzwi uderzyły z hukiem o ścianę i zatrzasnęły się za ich plecami. Ramię w ramię, uzbrojeni w pistolet i strzelbę, rozpoczęli obchód po pomieszczeniu. 
Za jednym z przewróconych łóżek usłyszeli ciche szepty i mokre pociągnięcia nosem. Zakradli się tam, a gdy byli wystarczająco blisko – Arthur jednym kopnięciem odepchnął łóżko na bok. Metalowe nóżki pisnęły o posadzkę, a ich oczom ukazała się para nastolatków. Chłopak i dziewczyna – przytuleni do siebie ze strachu – siedzieli skuleni na zimnej podłodze, zasłaniając się dłońmi przed oślepiającym światłem latarek.
Łowcy od razu opuścili broń.
— Nic wam nie zrobimy. — Arthur kucnął przy dzieciakach. Uśmiechnął się uspokajająco i łagodnie dodał: — Już dobrze. Jak macie na imię?
— Katherine. Kat — odezwała się drobna blondynka. Głos jej drżał, a w oczach błyszczały łzy, mimo to starała się dzielnie odzyskać spokój. — To jest Gavin. — Skinęła na drugiego nastolatka – chudego jak patyk szatyna. Teraz gdy zagrożenie minęło, odsunęli się od siebie.
— Okej. Ja jestem Arthur, a to Tristan.
Detektyw przyglądał się im ze zmarszczonymi brwiami i nosem. Zapytał ich szorstko:
— Co tu robicie?
— To wszystko był pomysł Gavina… chciał zobaczyć duchy. Myślałam, że to wszystko jest na niby.
— Widzieliście coś? 
— Kobietę... nie miała jednego oka. Słyszeliśmy też strzał?
Arthur wydał z siebie zaskoczony dźwięk, zwrócił się do nich z troską:
— Próbowała wam zrobić krzywdę?
Akurat w tym momencie Gavin po raz pierwszy postanowił zabrać głos:
— Nie… ona mnie... pocałowała. 
Arthur zauważył na jego policzkach zaschniętą ścieżkę łez. 
— Co? — Tristan prawie go wyśmiał.
— Pocałowała mnie! — krzyknął chłopak, oburzony, że jego problem został tak wprost zbagatelizowany. — Będę miał traumę do końca życia! Boże, co tutaj się wyprawia? Niczego nie rozumiem.
Dzieciak załamał ręce, a jego dziewczyna poklepała go lekko po ramieniu. Widać było, że znacznie lepiej od niego znosiła te wszystkie wydarzenia.
— Czy ta kobieta... nie wiem... próbowała ci coś powiedzieć?
Gavin pociągnął nosem. Zastanowił się chwilę i podniósł wzrok na młodszego łowcę.
— Na początku myślałem, że mi się wydawało, ale jak tak teraz sobie przypominam... to tak. Zanim zniknęła, szepnęła do mnie 1-3-7.
Nagle wszystko zaczęło nabierać sensu. 
— Numer pokoju — wydusili z siebie łowcy. Spojrzeli po sobie ze zrozumieniem.
— Wyprowadź ich, ja poszukam pokoju. 
Decyzja zapadła, gdy z ust Tristana padł rozkaz – bezwzględny i nieodwołalny. Arthur nie lubił tego tonu. Skrzywił się, ale tym razem postanowił to przemilczeć. Przywołał do siebie nastolatków machnięciem ręki i uśmiechnął się szeroko. 
— Chodźcie. Chyba już wystarczy wam przygód na tę noc — zaśmiał się do nich lekko, próbując trochę załagodzić sytuację.  
Detektyw przyglądał im się ponuro spode łba.
— Jeszcze jedno. — Tristan zwrócił się do dzieciaków. — Oglądacie horrory? — Kat zdziwiła się, ale skinęła niepewnie głową. Gavin także przytaknął. — Następnym razem oglądajcie uważniej. Jeśli jakieś miejsce jest nawiedzone, nie idźcie tam.
— Jezus, Tristan... 
Arthur przewrócił oczami i już nic nie mówiąc, wyprowadził parę z sali. Jego partner poszedł w swoją stronę.
— Skąd wiecie tyle o duchach? — zagadnęła Kat, gdy szli powoli korytarzem.
Trzymała się prawej strony Arthura, podczas gdy Gavin ukrywał się za ich plecami. Widać było, że niedawny strach, nie był w stanie zgasić ciekawości dziewczyny.
— To nasza praca — odpowiedział krótko łowca. Musiało jej to wystarczyć, bo nie miał zamiaru jej opowiadać historii swego życia.
Na szczęście Kat jedynie uśmiechnęła się do niego.
— Tristan to twój szef?
Arthur parsknął śmiechem. Musiał powstrzymać cisnące się do oczu łzy rozbawienia.
— Nie. Jeszcze tego by mi brakowało. Szefa z kijem wielkości słupa elektrycznego w tyłku.
Puścił jej oczko, na co zachichotała.
Niedługo potem dotarli do wyjścia. Arthur poczuł ulgę, że nie będzie musiał dłużej martwić się o bezpieczeństwo tej dwójki.
Pociągnął za klamkę.
Drzwi nawet nie drgnęły.
— Chyba mamy drobny problem — zauważył jakże bystrze.
Gavin przeczesał nerwowo włosy.
— Wyważmy je — zaproponował chłopak, a Arthur potrząsnął głową.
— Nie sądzę, żeby nam się to udało.
— A okno?
— Zakratowane — poinformowała ich Kat, zanim nawet zdążyli na nie spojrzeć.
— To jak się wydostaniemy?
Gavin zaczynał powoli panikować. Ramiona mu drżały, a oczy nerwowo spoglądały to na Arthura, to na dziewczynę.
— Nie wydostaniemy się — oznajmił łowca. — Coś nie chce, żebyśmy stąd wyszli.
— Pacjenci — szepnęła Kat.
Ich spojrzenia się spotkały. 
— Nie, coś innego — powiedział Arthur, ale doceniał, że chociaż ona miała jaja, by zachować zimną krew. Dwójka przerażonych nastolatków, to mógłby już być niemały chaos do ogarnięcia.
Chciał już zaproponować, że może powinni tu poczekać, dopóki detektyw nie odnajdzie pokoju, ale nagle komórka zawibrowała mu w kieszeni spodni. Wyciągnął ją i zerknął na wyświetlacz ze zmieszaniem, widząc tam numer Tristana. Odebrał.
— Jak tam? — zagadnął łowca.
— Arthur. — Głos detektywa był trochę niewyraźny, zagłuszany przez podejrzane trzaski. — Widzę go. — Trzask. — Idzie do mnie.
Łowca przeklął pod nosem i zerknął przez ramię na bezradną parę.
— Gdzie jesteś?
— W piwnicy. Pospiesz się.
— Idę. — Rozłączył się i odwrócił do nastolatków. — Dobra... potraficie strzelać?
— Eee… co? Oczywiście, że nie! — Chłopak pokręcił energicznie głową.
— Ja tak. — Gavin posłał swojej dziewczynie zaskoczone spojrzenie. Niewzruszona odparła: — Tata mnie nauczył.
— Super. Słuchaj. Jest naładowany solą. — Wcisnął dziewczynie do rąk strzelbę. Dodał śmiertelnie poważnym głosem: — Nie zabije ducha, ale go odstraszy. Jeśli coś zobaczysz, wal.
— Dobra.
Kat sprawnym ruchem naładowała broń. 
Arthur skinął z aprobatą i ścisnął pokrzepiająco ramię nastolatki.
— Niedługo wrócę — obiecał, po czym wyciągnął z kurtki zapasowy pistolet i ruszył biegiem do zejścia do piwnicy.
Zwolnił przy schodach, uważając, aby się nie potknąć o ukruszone stopnie. Jego kroki odbijały się echem od zimnych, obskurnych ścian.
— Tristan! — zawołał, ale odpowiedziała mu cisza.
Ruszył powoli w ciemność, rozpraszaną jedynie padającym światłem z latarki. Bardzo uważnie pilnował otoczenia wokół, co chwila, spoglądając za siebie.
Znowu zawołał Tristana, ale bez skutku. 
— Gdzie ten dupek polazł… — mruczał do siebie, gdy kierowany przeczuciem przeszedł przez drzwi oznaczone napisem: „UWAGA ODPADY BIOLOGICZNE”.
Pomieszczenie okazało się względnie puste. Nawet nie było aż tak brudne, jak to, co widział w pozostałych częściach szpitala. Poza tym musiał tu być jakiś przepływ powietrza – tajemniczy przeciąg co chwila łaskotał go po nogach. Rozejrzał się wokół. Jedna ze ścian wydawała się inna od pozostałych. 
Zrobił krok w jej stronę.
Światło mignęło.
Zaskoczony spojrzał na latarkę i potrząsnął nią mocno. Zamrugała do niego jeszcze kilka razy, po czym całkowicie padła. Pięknie, pomyślał i spróbował przywrócić ją do życia, ale skubana za nic nie chciała się z powrotem włączyć.
Drzwi zatrzasnęły się za nim, a wraz z nimi, niezrozumiałe szepty wdarły się nieproszone do jego uszu. 
Coś weszło tu razem z nim. Czuł obecność za plecami – zimną i mrożącą krew w żyłach. 
Dobrze znał to uczucie.
Szepty nasiliły się i usłyszał zaniepokojone „uciekaj” wypowiedziane miękkim, kobiecym głosem. 
Ale było już za późno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz