Cisza i pozorny bezruch nie były w stanie zmylić jego wyrobionych długimi godzinami treningów zmysłów – szedł w napięciu, gotów odskoczyć w każdej chwili w bok, pobiec z przeciwnym kierunku, sięgnąć celu pociskiem, zanim w pełni zarejestrowałby fakt, że strzelił. Czasami nienawidził, że nauczył go tego demon, dokładnie ta istota, którą obiecał tropić, zniszczyć i trzymać z dala od ludzi, rozegrał on łowcę, jak mu się podobało, a potem zniknął, karząc się ścigać w ramach ostatniego, chorego testu. A innym razem Tristan zastanawiał się, czy ktokolwiek inny przygotowałby go do jego roli lepiej.
Okna korytarza wychodziły na pobliski las, stanowiący teraz czarną masę rozlewającą się po horyzoncie. Księżyc szczodrze obdarzał swoim blaskiem w pełni, lecz ciemne chmury zakryły blady okrąg, zmusiły Tristana do kroczenia w mroku. Numery pokojów po jego prawej rosły, ślady po odpadłych, metalowych cyfrach nie zatarły się zupełnie. 134, 135, 136…
137. Tristan wciąż sądził, że duch próbował ich zmylić, ale zaryzykował. Pchnął drzwi barkiem, trzymając pistolet i latarkę przed sobą.
Pomieszczenie nie było zwyczajnie zdewastowane – ktoś się na nim wyżył. Papiery walały się po podłodze, podeptane bosymi stopami i brudnymi butami, z ciemnymi, zaschniętymi plamami krwi i czegoś jeszcze, co mogło być szczynami. Zrzucono ramki ze ścian, wygięto je na wszystkie strony oraz poorano nożem miejsce, w którym wisiały. Ktoś wyrył nad pozbawioną szuflad komodą „poznaj teraz nasz gniew” nierównymi, koślawymi słowami. Gdy skończył, rzucił brudną żyletkę na wykładzinę. Biurko przewalono, książki z regałów wyciągnięto, okna wybito. Wszystko poznaczone było śladem krwi, nienawiści i szaleństwa.
Tristan sprawdził wpierw każdy kąt, czy ktoś – żywy bądź martwy – się tam nie kryje, po czym skierował się do biurka. Przez przypadek trącił butem coś metalowego, zerknął.
Imienna tabliczka z wygrawerowanym „Dr. Ellicott”.
Duch zaprowadził go do jego biura. Łowca zmarszczył brwi. Czyżby faktycznie próbowano mu coś przekazać? Istniała spora szansa, że nikt nie chciał przebywać zbyt długo w zniszczonym gabinecie po rewolucji i coś przeoczono.
Tristan zajął się dokładnym ostukiwaniem biurka w poszukiwaniu ukrytych elementów. Ostatnia szuflada od dołu wydała charakterystyczny dźwięk. Drugie dno. Łowca sięgnął w głąb, ruszył jakiś mechanizm, dno odskoczyło, ujawniając skórzany dziennik. Otworzył go na pierwszej stronie.
Wpierw nie wydawał się niczym szczególnym. Opatrzone datami notatki ogólnie opisywały pacjentów i ich schorzenia, zawierały wstępny plan leczenie, rozpiskę leków, które miały największą szansę przyniesienia pozytywnych efektów. Tristan przekartkował pierwszy rok.
Potem zaczęły się eksperymenty.
Oparte na przemocy, skłaniały pacjentów do wyrażania swojego gniewu, co ostatecznie miałoby ich wyleczyć. Pacjentce ze schizofrenią kazał opisywać dokładnie, jak zamordowałaby istoty, które widzi po drugiej stronie pokoju. Przez długie godziny trzymał ją przypiętą do krzesła i przeprowadzał ten sam scenariusz. Kaleczącemu się mężczyźnie podsuwał szczury do torturowania zamiast siebie. Wystawiał ich na skrajną przemoc i nie pozostawiał wyboru – albo ulegali jego poleceniom, albo szprycował ich lekami, aż nie pamiętali, jak mają na imię. Prał im mózgi i nazywał to cudem.
Tristan był wcześniej przekonany, że to duchy pacjentów stanowią problem, atakują żywych i wpędzają ich w obłęd. Jednak doktor Ellicott wyglądał na dużo większe zagrożenie. Jeśli jego ciała nigdy nie odnaleziono, kości wciąż mogły gdzieś leżeć w szpitalu, trzymając doktora zamkniętego tutaj i niebezpiecznego, zachęcającego przypadkowego policjanta do zabicia żony, a potem siebie.
Wczytał się głębiej w notatki. Gdzieś musiał Ellicott przeprowadzać swoje chore eksperymenty. Gdyby byłoby to pomieszczenie jakkolwiek dostępne dla innych, ktoś by go w końcu odkrył. Potrzebował czegoś poza zasięgiem kamer i oczu reszty personelu.
…sala zabiegowa w piwnicy będzie potrzebować nowych obiektów…
Piwnica. No pewnie. Tristan zabrał dziennik i ruszył na spotkanie z Arthurem.
Zamiast jednak jasnego łba, zobaczył w holu tę samą dwójkę wystraszonych dzieciaków, nie mniej zdziwionych od niego.
— Gdzie ten idiota?
Nastolatkowie spojrzeli po sobie, ewidentnie nie rozumiejąc.
— Arthur? — odezwała się niepewnie dziewczyna. Tristan zgromił ją jedynie spojrzeniem, bo o kogo innego mogło chodzić. — Ale… Ty przecież do niego zadzwoniłeś…
— Jasna kurwa — fuknął. Zmarszczone brwi zdradzały gniew, lecz gdzieś w środku rosła gula niepokoju. — To gdzie poszedł?
— Do piwnicy…
Nie skończyła nawet mówić, Tristan już biegł we właściwym kierunku.
Piwnica niechętnie przywitała go lekko uchylonymi drzwiami, zatęchłym smrodem i wilgocią wpijającą się w kości. Zbiegł po stopniach, cudem unikając skręcenia kostki. Powinien był to przewidzieć. Tak łatwo było zwalić to na te dzieciaki, ale Tristan brał swoje błędy na swoje barki – dzieciaki należało odeskortować do wyjścia, a dopiero potem przeszukać razem z Arthurem pokój. Zawiódł go i teraz musiał to naprawić.
Latarka zaczęła wariować, więc schował ją do kieszeni i ruszył dalej.
— Arthur?! — krzyknął, gdy przebiegł przez jedne, drugie drzwi, znalazł się w jakimś pomieszczeniu. Odpowiedziało mu własne echo. — Arthur, to nie ja dzwoniłem! To pewnie…
— Tutaj jestem.
Nagły zwrot na pięcie ustawił go na wprost Arthura.
Oraz wycelowanej mu w pierś broni.
Tristan przeskoczył wzrokiem od ciemnego wnętrza lufy do twarzy łowcy. Zawsze pełna idiotycznej sympatyczności, aroganckiego uśmiechu, rozpromieniona żartem, nawet w znudzeniu tryskająca niedorzecznym urokiem, teraz przedstawiała jedynie obojętność. Mniej przerażające byłoby stać po drugiej stronie broni Arthura, gdyby ten się uśmiechnął. Z nosa ciekła mu krew, spływała na wargi, lecz mężczyzna zdawał się tego nie dostrzegać.
— Arthur — powiedział powoli Tristan. Ani drgnął. — Co ty odpierdalasz?
— To, co powinienem zrobić dawno — odpowiedział spokojnie Arthur.
Coś było bardzo nie tak.
— Nie zabijesz mnie bronią nabitą solą. Odłóż to, idioto.
— Nie — przyznał, odbezpieczając pistolet. — Ale mogę sprawić, że będzie bolało.
Nacisnął spust.
Siła strzału posłała Tristana na ziemię z wielkim, rosnącym na piersi ogniskiem bólu. Pistolet wypadł z dłoni, brzdęknął o podłogę. Wystrzał z nabitego solą pistoletu nie przebijał się przez tkankę, ale bolał jak tysiąc skurwysynów walących młotami w ciało. Łowca miał wrażenie, że stracił na chwilę przytomność i odzyskał ją w momencie uderzenia o podłogę.
Mieli swoje zwady z Arthurem, ale ten dziwny telefon nie od Tristana, obojętne oblicze i ten strzał nie były przypadkowe. A skoro doktor w notatkach mówił coś o jakimś tajnym pokoju w piwnicy, to mogło znaczyć, że właśnie go znaleźli. Choć raczej to on znalazł ich.
— Arthur — odezwał się, niemrawo poruszając nogami i rękami, szukając jakiegoś oparcia, by móc wstać. — Duch…
Kopnięcie w szczękę zamroczyło go zupełnie. Poczuł żelazisty smak własnej krwi na języku. Dolna warga zapiekła okropnie. Tristan charknął, splunął, spróbował podnieść się na łokciach. Będąc na ziemi, po dwóch mocnych ciosach, jego szanse drastycznie malały w otwartym starciu z Arthurem. Młodszy łowca był zwyczajnie silniejszy. Jeśli duch Ellicotta właśnie stosował swoją „terapię” na Arthurze, zachęcając go do poddania się gniewowi, to zostanie zaraz śmiertelnie pobitym przez swojego towarzysza było jak najbardziej opcją.
— Żałuję, że cię uratowałem tamtego dnia — warknął Arthur. — Powinieneś był sczeznąć w rowie jak zapchlony kundel.
— Opanuj się, do kurwy…
— Brzydzę się tobą. — Kopnięcie w żebra posłało go znów na ziemię. Tristan przewalił się z sykiem na plecy, dostając kolejnego kopa w bok. Skręciło go z mdłości. — Jesteś żałosnym wrakiem człowieka.
— Powiedz mi coś, czego nie wiem — stęknął Tristan, rzucając wyzywające spojrzenie górującemu nad nim mężczyźnie. Nie dałby rady teraz wstać. Potrzebował, żeby to Arthur przyszedł do niego.
— Świat byłby lepszym miejscem bez ciebie. Ja byłbym lepszym człowiekiem, gdybym nie musiał się z tobą użerać każdego dnia.
Arthur odrzucił swój pistolet, zniżył się, usiadł mu na brzuchu, przygważdżając go do ziemi. Jego dłonie złapały w żelaznym uścisku szyję Tristana. Dreszcz przebiegł mu po plecach, tak lodowate były w dotyku.
— Chciałbym nigdy cię nie poznać, wymazać cię jakoś z mojego życia — wycedził przez zaciśnięte zęby, wzmacniając swój chwyt, aż pociemniało Tristanowi przed oczami. Odruchowo spróbował odetchnąć, lecz tylko pogorszył sytuację, młodszy łowca szarpnął nim. Tristan chwycił nadgarstek Arthura jedną dłonią, drugą złapał biceps, przyciągnął go do swojej piersi. Mężczyzna, zbyt pochłonięty gniewem i czerwieniącą twarzą swojej ofiary, nie zwrócił nawet na to uwagi. — Chciałbym, żebyś po prostu nigdy nie istniał. Po co ma mi zależeć, jeśli…
Zgięte w kolanach nogi znalazły swoje miejsce przy kostkach łowcy, Tristan pchnął biodrami, nie puszczając ramienia Arthura. Płynnym, pewnym ruchem przewalił go na plecy, sam znalazł się na górze. Sięgnął po wypuszczony wcześniej pistolet i walnął magazynkiem w skroń Arthura, aż jego głowa odbiła się w bok, a światło zgasło.
Tristan kaszlnął, dziękując za haust stęchłego, śmierdzącego grzybem powietrza.
Gdy doszedł nieco do siebie, rzucił wzrokiem na nieprzytomnego Arthura. Głowa leżała mu prawie w kałuży, ręce miał rozrzucone groteskowo na boki, ułożone w jakimś syfie. Nie zostawiało się w takim stanie swojego kompana, ale jeśli doktor z taką łatwością opętał Arthura, nie było na co czekać.
Przejście do ukrytej sali zabiegowej znalazł prawie od razu. Farba na jednej ze ścian pokoju trzymała się lepiej niż na innych. Później ją pomalowano. Od dołu wiało zimno. Wystarczyło szybkie zerknięcie do notatek doktora i dłonie znalazły właściwą zapadkę w ścianie. Posypał się pył, ukryte drzwi odskoczyły. Tristan wykrzywił twarz w grymasie, czując bijący od środka odór śmierci. Zgarnął torbę Arthura ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami i wszedł do sali.
Większość sprzętu uległa dawno mijającym latom i zaniedbaniu, gdy jedyny obsługujący tę salę lekarz przepadł. Klatki, łóżka ze skórzanymi pasami, rozbite fiolki z medykamentami – doktor trzymał tu wszystko, co było mu niezbędne do krzywdzenia ludzi. Tristan lawirował ostrożnie w tym brudnym chaosie, szukając kości pomyleńca. I nagle zamarł.
Coś do niego szeptało. Na granicy słyszalności, zimnym głosem obiecującym kłamliwe wyzwolenie. Obrócił się gwałtownie, celując z pistoletu. Patrzyło na niego własne odbicie w pękniętym lustrze. Przeszedł dalej, nie spuszczając przez jakiś czas lustra z oczu.
Szepty nie ustawały. Kończył mu się czas.
Namierzył w kącie pomieszczenia zamkniętą szafkę. Kopnął w uchwyty, te jęknęły, puściły. Ze środka wychyliła się czaszka oklejona strzępami cuchnącego mięsa. Reszta szkieletu siedziała skulona w szafce, nosząca grubą warstwę kurzu. Doktor Ellicott.
Tristan nie odwrócił wzroku. Z gorejącą w oczach nienawiścią, z obrzydzeniem nie dla ciała, lecz dla człowieka, do którego należało, wpatrywał się w kości, posypując je solą i polewając benzyną schowanymi w torbie Arthura.
— Płoń, skurwysynu — rzucił na pożegnanie, odpalając zapalniczkę.
Szepty zawyły w jego głowie, błędnie wzięte za próby doktora wdarcia się do jego umysłu. Zawyły, pulsując mu w skroniach bólem. Odwrócił nieco głowę i było to jedyne, co go uratowało.
Duch Ellicotta, przeżarty przez robale, z zapadłymi policzkami i kościstymi dłońmi, naparł na Tristana.
— Daj mi się uleczyć — powiedział niepokojąco łagodnym głosem, zanim zamachnął się na łowcę.
Tristan instynktownie przeturlał się w bok, cisnął nieco na oślep zapalniczką, próbując sięgnąć kości.
Wiedział, że trafił, gdy duch jęknął, zwalając się na podłogę tuż przy nim. Szafka rozgorzała płomieniami, podobnie jak Ellicott, potępieńczo wołający do łowcy, by przestał. Złapał go za kostkę, otwierając usta. Buchnął z nich gorąc. Krzyczał w tym samym miejscu, w którym jego pacjenci błagali, wyli, płakali. Jego krzyk odbijał się od ścian, nieusłyszany przez nikogo, zapomniany wraz z przesycającym go cierpieniem. A Tristan patrzył, jak ostatnie resztki Ellicotta płoną, szczerze życząc mu szybkiej podróży do piekła.
Poczekał, aż ogień się uspokoił, zanim wyszedł z pomieszczenia, rozcierając siniejącą szyję i kark, który z pewnością będzie go napierdalał przez kolejny tydzień po tej ilości bliskich spotkań z ziemią.
Arthur wciąż leżał nieprzytomny tam, gdzie go zostawił.
— Arthur — mruknął Tristan, potrząsając nim. Zero reakcji. Chwycił więc za poły jego koszuli, dźwignął go nieco w górę i spoliczkował. Z jednej i drugiej strony. — Arthur, wstawaj, kurwa, nie będę cię stąd wynosił.
Ten coś stęknął, mruknął, wreszcie podniósł z trudem powieki, na oślep próbując odpędzić od siebie dłoń bijącą go w policzek.
— Co… — Przytomność błysnęła w spojrzeniu. — Och, Tristan, to ty — powiedział, wyginając usta w idiotycznym uśmiechu. Tristan wywrócił oczami, puścił go, a Arthur znów stęknął, waląc głową o podłogę.
— Widać, że już się dobrze czujesz. Rusz dupę, zbieramy się.
— A doktor…
— Spaliłem jego kości. Wyjdziesz stąd łaskawie czy nie?
Arthur otrzepał się z pyłu i kurzu, lekko zdziwiony wytarł krew spod nosa, syknął, dotykając siniejącej skroni. Przyjął wyciągniętą rękę Tristana, złapał ją mocno w nadgarstku, wstał. Zdołał ocknąć się na tyle, że przyjrzał się uważniej twarzy swojego kompana. Nim jednak wydusił z siebie jakiś głupi komentarz o pękniętej wardze, obiciu na szczęce czy wykwitających siniakach wokół szyi, Tristan podniósł kołnierz płaszcza i odwrócił się ku wyjściu. Według niego nie było o czym rozmawiać.
— Co się właściwie stało? — zapytał Arthur mimo wszystko. — Film mi się urwał, jak wszedłem do piwnicy.
— Opętał cię duch i gadałeś od rzeczy — burknął drugi łowca.
— Powiedziałem coś ciekawego?
Tristan nie odpowiedział od razu. Uparcie szedł przed siebie, szczękę mając zaciśniętą, oczy skupione na brudnych stopniach. Duch chorego psychiatry podburzył Arthura przeciwko niemu. Nic, co powiedział, nie było celowe. A nawet jeśli, opinia innych przestała obchodzić Tristana lata temu. Wiedział, kim był i co był gotów zrobić, aby dopiąć swego.
Tylko że Arthur nie był kimś innym. Może i gadał przez niego pomylony doktorek, ale daleko od prawdy się nie znalazł.
— Nie — mruknął mężczyzna, upychając wszystkie te słowa głęboko, odlewając z nich nową kulę ołowiu, która osadzi się w jego ciele jak przypomnienie, dlaczego nie powinien nigdy przekroczyć pewnej granicy z Arthurem. — Nic ciekawego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz