Tej jesiennej nocy zasłona między tym, co jest, a tym, co już odeszło, robiła się niepokojąco cienka. Nigdzie nie było to tak widoczne, jak w Medwi, daleko od cywilizacji, wśród śliskiej, śnieżnej brei i nocnych ciemności podchodzących pod obejścia. To w tej krainie leśne licha i strachy spoglądały ludziom w oczy, bo były tu pierwsze, od zarania dziejów, a te chałupy, choć zapadały się ciężarem lat, według praw pradawnej kniei były jedynie gośćmi w siedzibie nienazwanej magii. W takim miejscu prosty człowiek najpierw modlił się o ochronę przed potworami z głębi puszczy, dopiero potem o to, by bogowie oddalili głód, wojnę i zarazę. 
Dušičkowe ognisko płonęło przed chałupą, roztaczając wokół swój ochronny blask. Światło odpędzało chłód, rozganiało ciemność, a zapach poświęconych ziół, błogosławionej modlitwą żercy żywicy, rozsnuwał się wraz z uchodzącym ku czerni nieboskłonu dymem. Wrócili już z cmentarza, gdzie każdy ze wsi modlił się o przychylność i przewodnictwo przodków, lecz Wieczór Przodków dobiegł końca, przechodząc w Noc Cieni. Noc, w której zło przeważało nad dobrem.
Ojciec Jaśka dorzucił drwa, ogień z zadowoleniem parsknął iskrami. Lecz choć płomień wspinał się tak wysoko, choć gotowego drewna było tak wiele, mężczyzna krążył po obejściu, a w każdym kroku widać było napięcie. Siekiera ciążyła pewnie w dłoni, chwycona w połowie drążka, akurat tak, by szybciej się zamachnąć, gdyby przyszła potrzeba, zaś wzrok zwracał się wciąż ku leśnej ciemności, szczodrej i familiarnej za dnia, obcej i niebezpiecznej nocą. Mężczyzna przystanął, spojrzał w stronę żony.
Matka siedziała na wytarganym z drewutni pieńku, zakutana w kożuch, z małym Jaśkiem skrytym pod zawojem z chust i baraniego runa. Ramiona ciasno obejmowały syna, kobieta kołysała się lekko, popatrując na ledwie widoczną spod runa twarzyczkę.
— Śpi.
Ojciec odpowiedział skinieniem, lecz ramiona się nie rozluźniły, wzrok pozostawał czujny. Matka westchnęła.
— Jałowca dorzuć.
Znów skinął, dorzucił gałązek. Dym zapachniał kadzidlaną goryczą, ochronną, odpędzającą zło. Za dnia mężczyzna w to wierzył, tej nocy wątpił.
Coś czaiło się w lesie. I nie było przyjazne.
— Śpi spokojnie — powtórzyła matka, po chwili wstała, podeszła bliżej. — Do świtu mniej, niż się wydaje. Dotrwamy.
— Ja nas obronię — odparł ojciec, mocniej chwyciwszy siekierę. — Ty Jaśka pilnuj. Niech śpi, bo nic go nie dostanie, póki ja jestem.
Matka uśmiechnęła się do niego i na moment wokół obejścia pojaśniało.
A potem coś zawyło od strony lasu.
Kobieta momentalnie cofnęła się bliżej ognia, mężczyzna zwrócił w stronę lasu. 
— Lezie tu.
Więcej jałowca poleciało w płomienie, potem gałązka jarzębiny, jeszcze przewiązany wstążką jesion. Ręka obejmująca baranie runo drżała, zaciskając się coraz mocniej.
Nieludzkie ślepia wpatrywały się w widoczne na tle ognia sylwetki, niczym dwie wygłodniałe otchłanie, ciemniejsze niż bezbrzeżny mrok. Niczym mgła, niczym popielny dym, coś nabrzmiało w prześwicie między budynkami, przystanęło, czekając.
— A poszedł precz! — gruchnął ojciec, machnął siekierą, dodając sobie animuszu. 
Czerń nawet nie drgnęła. Kłębiła się, jakby namyślając nad czymś, obserwując.
Janek poruszył się wśród ciasno otulających go betów, zamarudził coś, nim otworzył oczy, zaspanym wzrokiem popatrzył na matkę.
— Nie bój, Jasio, nie bój — uspokoiła go, choć głos drżał. — Nic nie będzie, nic.
Ciemność postąpiła. Płomienisty blask nie rozlewał się już ochronnym, słonecznym kręgiem, gdy cień napierał, krok po kroku pochłaniając światło, niczym noc pożerająca ciepło dnia.
— To nie twoja ziemia — zagroził ojciec, pewnie stając między stworem i rodziną. — Nie masz tu czego szukać. Won do lasu!
Stwór się zastanawiał. Nieludzkie oczy przebiegły od mężczyzny ku stojącej tuż za nim kobiety. Wzrok spoczął na trzymanym kurczowo zawiniątku.
— Nie bój, Jasio, tatuś nas obroni — powiedziała cicho, spojrzała na małego Jasia.
Oddech uwiązł w piersi. 
To nie była twarzyczka dziecka, którą znała. Próżno było szukać zadartego noska i rumianych, pulchnych policzków, próżno szukać pogodnej radości i zaciekawienia błyszczącego w tych uroczych oczkach. Twarz Jasia wykrzywiała się w grymasie, jakiego ludzka twarz nie potrafiła przybrać, niosła w sobie emocje, które nie mieszkały w ludzkim sercu. 
— Dopomóżcie bogowie…
Wtem spojrzenie jej syna uciekło w bok, w stronę czającej się zbyt blisko ciemności, a oczy, zwierzęco żółte, obróciły się w coś przerażającego. W jesiennej ciszy rozległ się warkot, mokry i gardłowy, niosący w sobie obietnicę okrucieństwa poza ludzkim pojmowaniem.
Cień zniknął, blask ogniska kładł się aż na samej ścianie lasu. W jesiennym chłodzie mały Jasio zamknął oczy i ponownie zasnął.
  
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz