Słowo to za mało. Bo choć miało moc budowania cywilizacji i burzenia imperiów, okazywało się niewystarczające, zbyt płytkie i toporne, by w pełni wyrazić to, co tkwiło głęboko w zakamarkach duszy. Miłość, tęsknota, żal, nadzieja – te uczucia domagały się bogatszej oprawy, bardziej subtelnego posłańca, innego rodzaju mowy, zdolnej uchwycić to, co nieuchwytne.
Mowa kwiatów była jedną z nich, Dante zaś, ucząc się u boku Bashara, stał się w tym języku równie biegły, co jeden z królewskich dworzan z dawnych wieków – syren z wprawą dobierał bukiety tak, jak zakochany poeta pisał wiersze, w których rymy same składają się w kształt serca. Lecz kwiaty nie były jedyną formą tego niemego wyznania uczuć, Bashar zaś znajdował wiele radości w tym, jak z każdym dniem jego ukochany się rozwijał, dostając do ręki narzędzia zdolne wydobyć na światło dzienne całą głębię mieszkającego w syreniej duszy oceanu. Ten nowy dialekt, ulotny i kapryśny, zdolny był przywołać ducha dawno minionych lat, wskrzesić obraz wspomnień ukrytych w mrokach pamięci, rozpalić lub ukoić duszę. Demon nie miał wątpliwości, że spodoba się Dantemu.
— Zajęcia językowe? — spytał z lekkim niedowierzaniem Dante, gdy Bashar odpowiedział na pytanie, gdzie tego popołudnia się wybierają. — Idziemy na zajęcia językowe?
Na ten specjalny, wyjątkowy dzień w roku, Bashar bezwzględnie brał urlop, podobnie czynił też Dante, dając im obojgu upragniony, wspólny czas, który mogli spędzić tak, jak tylko im się podobało. Leniwy poranek, rozmowy nad kubkiem parującej kawy, trochę siedzenia w piżamach i równie niespieszny lunch, doprowadziły ich do wczesnego popołudnia, na które Bashar zaplanował już pewne interesujące zajęcia.
— Tak, Skarbie. —  Lekarz posłał mu jeden z szerokiej gamy swych enigmatycznych uśmiechów. — Będą ci się podobały, zobaczysz.
— W to nie wątpię. Ale jakiego języka będziemy się uczyć?
— Fascynującego — Bashar uśmiechnął się szerzej. — I bardzo dla ciebie przydatnego. 
Demon przebierał właśnie wśród półek ich przepastnej szafy, stwierdzając, że tego dnia ubiór Dantego pozostanie w jego gestii, na co ten rzecz jasna się zgodził, lecz nie byłby sobą, gdyby nie próbował przejrzeć planów ukochanego. Syren zmrużył oczy, a na ich dnie zabłysła typowa dla niego  wola walki i chęć dowiedzenia się wszystkiego. 
— Pantalazjański?
— Pudło.
— Senkawański? — spytał, a gdy Bashar pokręcił głową z rozbawieniem, oczywiście nie odpuszczał. — Medwiański? Yeongsański? Nie wiem, ten taki kweza… kweza… chuj, ten kwe-aksolotlański?
— Kochanie, nie zgaduj, bo i tak nie zgadniesz.
— Ale nie ma przecież aż tylu języków, żebym w końcu nie zgadł! — prychnął, w końcu podszedł bliżej, zerknął w głąb szafy, próbując wycisnąć jakieś wskazówki z tego, czego też Bashar w niej szukał.
— Nie zgadniesz, bo wybierasz ze złej grupy językowej.
Dante popatrzył na niego zdębiały.
— Jakiej złej grupy językowej…? Nie, to już nie na moją głowę…
Bashar parsknął śmiechem, odwrócił się w końcu od przepatrywania półek w szafie, trzymając w dłoni jedną z koszul. 
— Dzisiaj ta.
Dante zbliżył się, sięgnął ubrania, uniósł brew. 
— Odważnie, nie powiem. Nauczyciel nie każde mi iść się przebrać, bo rozpraszam pozostałych kursantów?
— Jedynym pozostałym kursantem będę tam ja, a Ty nie potrzebujesz specjalnego stroju, żeby mnie rozpraszać, Słońce — odparł Bashar z rozbawieniem. — Tę koszulę wybrałem, bo w trakcie zajęć będę potrzebował dostępu do twojego ciała.
Dante zamrugał, obdarzył lekarza bardzo zaskoczonym spojrzeniem.
— Bashar? Co to jest za kurs językowy?
Demon odpowiedział uśmiechem, podał jeszcze pudełko z pasującą biżuterią.
— Niedługo sam zobaczysz.
Bashar zabrał go do jednej z najstarszych, najbardziej urokliwych dzielnic Stellaire. Zamiast zgiełku głównych arterii, otulił ich spokój wąskich, brukowanych uliczek, pastelowe fasady i żeliwne bramy. Alejka daleka była od wszelkich must see stolicy, toteż próżno było szukać rozlewających się na środku chodnika grup turystów, przystających, byle tylko zrobić zdjęcie najbardziej powszechnej tutaj rzeczy. Powietrze pachniało wilgotnym kamieniem i kwitnącymi w ukrytych dziedzińcach pnączami, dźwięki miasta koiły i usypiały, a czas zdawał się nie płynąć, zatrzymany w jednym, sennym momencie. 
W końcu zatrzymali się przed niepozorną, obrośniętą bluszczem kamienicą z witryną z ciemnego drewna i szybami z witrażowego szkła. Złoty, kaligrafowany napis na historycznym szyldzie głosił: „Le Jardin Secret”.
— Perfumeria? — spytał Dante.
— Również — odparł Bashar, otwierając przed nim ciężkie, dębowe drzwi. Dźwięk małego dzwoneczka był jedynym, co przerwało panującą w środku ciszę.
Wnętrze nie przypominało sklepu. Wyglądało raczej jak skrzyżowanie biblioteki z alchemicznym laboratorium. Ściany skrywały regały z ciemnego drewna, przepełnione wyborem szklanych flakonów, buteleczek i słojów, w nich zaś mieniły się płyny o najróżniejszych barwach. Wokół unosiła się złożona, hipnotyzująca woń – mieszanina kwiatów, przypraw, żywic i czegoś nieuchwytnego, co przywodziło na myśl stare księgi i dalekie podróże. Na środku stał długi, masywny stół, na nim zaś poustawiano mosiężne wagi, szklane moździerze i trudne do zidentyfikowania utensylia, wszystkie skryte pod szklaną zasłoną, niczym odprysk historii zatopiony w szkle. Bashar podążył za wzrokiem Dantego, przypatrującemu się właśnie jednemu z dziwnych sprzętów.
— To alembik, służył do destylacji cieczy — wyjaśnił.
Dźwięk głosu przywołał z zaplecza władcę przybytku. 
Starszy mężczyzna w okularach w rogowej oprawie dostojnym krokiem obszedł nieodległą ladę, zbliżył się do dwójki swoich gości, obdarzył ich uśmiechem artysty wchodzącego na scenę. 
— Witam w „Le Jardin Secret” — powiedział, archaicznym sposobem przeciągając nieco głoski. — Proszę za mną. Wszystko jest już gotowe.
Bashar skinął właścicielowi głową, wraz z Dantem udał się w głąb przybytku, wyminąwszy dekoracyjny stół, kolejne półki z flakonami i wazon pełen kwiatów. Za ladą, za kotarą z ciężkiego, bordowego aksamitu, kryło się kolejne pomieszczenie. Mniejsze, bardziej kameralne, z sercem w postaci masywnego stołu, bliźniaka tego w głównej sali. Ten jednak nie krył się pod ochronnym szkłem czyniącym z niego dekoracyjną gablotkę – choć wyglądał na coś wyjętego wprost z muzeum, był używany i tylko czekał na to, aż stanie przy nim maestro zdolny skomponować coś niesamowitego.
— Tego dnia, panowie, nie będziecie klientami — oznajmił mistrz perfumiarstwa, a jego oczy zabłysły za szkłami okularów — lecz twórcami, prawdziwymi artystami i poetami. Nauczycie się wyrażać swe serce używając języka stworzonego ku temu, by wyrazić najbardziej nieuchwytne.
Dante zerknął nad stołem na Bashara, a kącik ust uniósł się w uśmiechu, oczy rozbłysły zrozumieniem. Zajęcia językowe i odważna koszula nabrały sensu.
Tymczasem zaś ich nauczyciel zagłębił się w wyjaśnianie tego, z czego składają się perfumy, że każdy zapach ma swe nieodzowne elementy, i nie każda esencja pasuje do każdej z warstw. Niewielkie flakoniki pojawiły się na stole, kryjąc w swych wnętrzach zapachy często pojawiające się w składzie perfum, rzadko jednak spotykane w pojedynkę. Przynosiły one familiarne wspomnienia, które ciężko było umieścić w czasie, lecz które jednocześnie brzmiały ciepłymi emocjami, czymś nieokreślonym, co trudno było opisać słowami. Czym była nuta serca, nuta głowy, jak mieszały się ze sobą, jak zapach rozwijał się na skórze – to i o wiele więcej mistrz perfumiarski wytłumaczył, a choć wiedza ta pasowała do książki poświęconej chemii, mężczyzna z prawdziwą wirtuozerią wplatał własną pasję między zdania sprawiając, że kolejne informacje same wchodziły do głowy, a upływający czas nie wydawał się istotny.
Zapach był ziemisty, wilgotny i mroczny, niczym poszycie lasu po ulewie.
— Mech dębowy — wyjaśnił mistrz. — Esencja cierpliwości i siły.
Następny był cieplejszy, słodkawy, otulający.
— Drzewo sandałowe. Woń medytacji i wewnętrznego spokoju.
A potem jeszcze jeden.
— Wetyweria. Niczym burza nad gniewnym oceanem.
Czymże byłyby jednak zajęcia językowe, gdyby nie przyszło do ćwiczeń i użycia wiedzy w praktyce? Gdy waga, pipety i maleńkie ciężarki przestały mieć przed dwójką kursantów tajemnice, przyszło do skomponowania własnego zapachu. 
— Zapraszam, by każdy z panów spróbował swoich sił i wykonał kompozycję ze swych ulubionych woni — powiedział ich nauczyciel. — Pamiętając rzecz jasna o tym, czego się panowie dzisiaj nauczyli. Jeśli będą jakieś wątpliwości, oczywiście jestem tutaj i z chęcią ze wszystkim pomogę.
— Mam lepszy pomysł — odezwał się Dante, spojrzał na Bashara. — Ja zrobię perfumy dla ciebie, a ty dla mnie. Co ty na to?
Demon odpowiedział mu uśmiechem.
— To dobry pomysł, pozwolę sobie jednak przedstawić kontrpropozycję. Stworzymy wspólnie jeden zapach, a potem zobaczymy, jak rozwinie się na skórze każdego z nas.
Dante również się uśmiechnął, opuszki musnęły kołnierz koszuli.
— Podoba mi się ta kontrpropozycja. 
Mistrz perfumiarstwa uśmiechnął się dyskretnie, z aprobatą kiwając głową, po czym z taktem odsunął się nieco, dając im przestrzeń i stając się cichym obserwatorem, gotowym służyć radą, lecz pozwalającym, by to ich wspólna intuicja przejęła prowadzenie.
Zaczęli od fundamentów. Bashar, z precyzją chirurga, sięgnął po gęsty, ciemny olejek oudu. Dante obserwował, jak kropla spływa z pipety, a w powietrzu unosi się woń starego drewna, skóry i czegoś niezwykłego. Syren w odpowiedzi wybrał wetywerię, jej świeży i jednocześnie ziemisty aromat stanowił idealny kontrapunkt, niczym woń burzy, ale też świeżości, która po niej nastaję, ten zapach naturalnej siły, która nie musi niczego udowadniać.
Gdy budowali serce kompozycji, ich dłonie niemal jednocześnie sięgnęły po absolut róży damasceńskiej. Spojrzeli, a w spojrzeniach odbiło się nieme zrozumienie. Dante dodał od siebie kroplę jaśminu, wnosząc nutę ukrytej słodyczy, na co Bashar odpowiedział szczyptą kardamonu, przełamując kwiatową harmonię pustynnym gorącem.
Na koniec, przy nutach głowy, ich wybór padł na bergamotkę – jej świetlisty, cytrusowy aromat był niczym promień słońca rozpraszający mrok, jak przyjemny dotyk letniego słońca. 
Z precyzją alchemika zmieszali odmierzone krople w szklanej zlewce. Powstały płyn przypominał płynny bursztyn, złoty niczym blask słońca, rozgrzany piasek, ciężka biżuteria. Mistrz napełnił nim dwa identyczne, kryształowe flakony, po czym podał im je z ceremonialnym gestem.
— Papier jest tylko teorią — powiedział cicho. — Prawdziwa poezja rodzi się na skórze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz