10 października 2025

Od Virgila – Dla Najsłodszego Księżyca

Studio Voxa nieodłącznie należało już do terenów, które Virgil, tak po wilczemu, nazywał swoimi. Nie to, że się jakoś bardzo przyznawał do terytorialności wpisanej w jego geny, ale lubił przekraczać próg mieszkania i czuć, że nikt nadmiernie nie kręcił się na korytarzu, lubił wjeżdżać na odpowiednie piętro budynku ze studiem i rozpoznawać wonie całego zespołu, nienaruszone przez jakieś obce, niepowołane, wirujące w powietrzu w granicach jego małego świata. Było to na tyle naturalne, że Vi łatwo zapominał, jak wyglądało jego pierwsze spotkanie z zespołem. Ten lęk i niepokój, niepewność i uczucie przytłoczenia, zawiązujące żołądek w ciasny supeł, odżywały w pamięci w formie zabawnego wspomnienia, gdy jeszcze wilkołak był zupełnie nieświadomy tego, co też los przygotował dla niego i Seymoura. Rzeźbiarz uśmiechnął się ciepło, wychodząc z windy i kierując się jak po sznurku do właściwych drzwi. Choć okoliczności, które zmusiły go do wybrania bardziej stabilnej ścieżki kariery, nie były miłe, Vi już nie tylko nie żałował swojej decyzji, ale cieszył się nią mocniej, niż kiedykolwiek mógłby przypuszczać. Gdyby nie jego umiejętności graficzne, Dante nie miałby kogo polecić chłopakom, a Seymour nigdy by na niego nie spojrzał.
Teraz zaś Seymour wydawał się niezdolny do patrzenia na kogokolwiek innego, gdy Vi pojawił się w muzycznym sanktuarium Voxa.
Perkusja Raaam wciąż drżała od potężnych uderzeń, Ignis wziął może pół zmęczonego wdechu, Arieth i Ioannis ledwo oderwali dłonie od instrumentów, ale Seymour jakimś cudem zdążył wyplątać się z całego okablowania, odłożyć gitarę i pobiec w stronę wilkołaka.
— Vi!
— Seymour!
Impet uderzenia prawie posłał ich roześmianych na podłogę, Vi przygiął kolana, parsknął, Seymour ścisnął go mocniej, spowijając wilkołaka w objęciach szafirowego blasku swoich tatuaży. Czułość rozlało się między nimi, rozpieściła ich obu.
— Co tak wcześnie, Pluszaku? — zapytał były czarodziej, muskając jego szyję oddechem i uśmiechem.
Zazwyczaj Vi pisał, gdy wsiadał do tramwaju i zmierzał w kierunku studia, ale ponieważ dzisiejsze granie zespołu miało zostać przerwane w połowie przez wilcze plany, rzeźbiarz wstrzymał się z wiadomością do konkretnej godzinie swojego przybycia. Wiedział, że jeśli tylko dałby znać, Seymour nie mógłby wysiedzieć na miejscu, a o trzymaniu gitary i skupianiu się zupełnie na muzyce nie byłoby mowy.
Virgil odsunął się nieznacznie, by sięgnąć bladego policzka, pogładzić go lekko, przesunąć zaraz palce wyżej.
— Przyszedłem cię porwać — zamruczał wilkołak, bawiąc się z blond grzywką, która nie pozwoliła się poskromić luźnym upięciem.
Tatuaże błysnęły mocniej, w szafirze zajaśniało zaintrygowanie.
— Czy powinienem udać stawianie oporu, czy znów mogę rzucić ci się w ramiona?
— A co by panicz wolał?
Panicz, oczywiście, wolał połobuzować, posłać mu ten zniewalający, szelmowski uśmiech, przez który Vi niezmiennie się rumienił, ku uciesze Seymoura przygryzał wargę i zastanawiał się, czy da się być większym szczęściarzem od niego, gdy miało się na wyłączność coś tak pięknego. Panicz, jak to panicz, brał, co chciał, dlatego też za uśmiechem podążyły dłonie wsuwające się płynnie pod koszulkę z Dawidem, dłonie dotykające wilczych boków stwardniałymi od strun opuszkami, przez które Virgil tak łatwo drżał z przyjemności. Jeszcze parę uśmiechów, parę pocałunków i szeptów wypowiedzianych na wspólnym tchu, aż w końcu Ignis huknął na nich, że mu psują cukrem szkocką i obaj parsknęli śmiechem. Vi pociągnął za koszulkę Seymoura, pożegnał się z chłopakami, Seymour z kolei pozdrowił Ignis środkowym palcem i zniknął w korytarzu, goniąc za swoim wilkiem.


— O, kurwa.
Virgil uznał komentarz Seymoura za dobry znak. Uśmiechnął się, ustawił z muzykiem w kolejce przed wysoką, żeliwną bramą strzegącą wejścia na teren wyścigów.
Ścigać można się było na wiele sposób – konno czy też w bardziej zmotoryzowany sposób, w wodzie czy na lądzie o własnych nogach pobijać rywali, bo przecież ambitne współzawodnictwo uzależniało miejscami gorzej od wszelkich używek, pobudzało adrenalinę w specjalny sposób, od którego ciało drżało zniecierpliwionym pragnieniem dania z siebie wszystkiego. Ale Seymour potrzebował czegoś nieco bardziej specjalnego, żeby wywołać ten sam efekt.
— Mistrzostwa wyścigów mioteł Stellaire — przeczytał muzyk tytuł wydarzenia na jednym z rozwieszonych wokół banerów.
— Wspominałeś, że coś tam wiesz o tym, ale na żywo to już dawno nie oglądałeś — powiedział Vi, chłonąc każdy uśmiech byłego czarodzieja, każdy błysk w spojrzeniu szukającym zawodników ze swoimi magicznymi bestiami gotowymi zaszarżować na linię mety w najkrótszym czasie. Seymour mógł w Thornhaven pobieżnie traktować przejście się po stajni Silvethornów, ale przy swoim wilku, potrafiącym doskonale węszyć, nie było co kryć, że smykałka miotłowego majsterkowicza dawała o sobie znać.
Muzyk odnalazł wzrokiem metaliczne oczy, ścisnął mocniej wilczą dłoń.
— Nie miałem z kim oglądać — odpowiedział, a jego miękki ton rozczulał do reszty Virgila.
Po okazaniu biletów wpadli w cały ten żywy gwar otaczający tor, gdzie ktoś bronił swojego ulubionego zawodnika w kłótni, rodzic próbował utrzymać niesforne dzieci na wodzy, a sprzedawcy z przekąskami wykrzykiwali numerki zbyt drogich zamówień, po czym wręczali papierową tackę frytek i opakowanie z sosem. Tłum nie przytłaczał na tyle, by odmówili sobie polowania na wątpliwej jakości piwo w plastikowym kubku, ale póki smakowało wystarczająco podobnie do chmielnego wyboru, żaden z nich nie zamierzał narzekać.
— Nie jest takie złe — mruknął Seymour. — Zawsze mogło smakować jak to coś z twojego studia, co…
Vi obrócił się błyskawicznie, zakrył usta muzyka dłonią, doskonale wiedząc, o jakim piwie było mowa. Seymour uwielbiał traktować ten zatęchły trunek jako granicę słabego alkoholu, bo Virgil zawsze się czerwienił, przypominając sobie niezręczny początek ich spotkania. Nie musiał widzieć ust Seymoura – jego szafirowe, roześmiane oczy zdradzały mu wszystko. Wilkołak pokręcił głową, zabrał dłoń, skradł szybkiego całusa i pociągnął byłego czarodzieja na trybuny.
Hałas wywołany przez zasiadłych w równych rzędach widzów szumiał wokół głowy niczym rój podjudzonych owadów, czekających w stanie najwyższej gotowości, by z całą mocą rzucić się w jedną konkretną stronę – tor ze ścigającymi się zawodnikami. Póki jednak wciąż tylko obsługa dopinała rzeczy na ostatni guzik, rój warczał, przekrzykiwał się i burczał, zniecierpliwiony czekaniem. Znaleźli swoje miejsca relatywnie łatwo, gdzieś w środkowym rzędzie i Vi był prawie pewien, że udało mu się choć na chwilę usiąść na siedzeniu, zanim Seymour wciągnął go na swoje kolana.
— Będziesz słabo widział — parsknął.
— Będę widział wszystko, co ważne — odpowiedział były czarodziej, łaskocząc przelotnie jego bok.
Trasa toru wyścigowego wiła się po połaci zielonego terenu, szerokim, piaszczystym łukiem zakręcała pod trybunami, tworzyła w powietrzu gubiące oko serpentyny, oznaczone jedynie biało-czerwonymi chorągiewkami zawieszonymi przy pomocy magii w powietrzu. Jednak ostre zakręty, nagłe zwroty i zmieniająca się wysokość trasy były tylko początkiem wyzwania dla zawodników. Od okręgów, które należało zaliczyć w odpowiedniej odległości, po slalom między pachołkami w przestworzach, tor usłano przeszkodami testującymi każdy aspekt lotu uczestnika wyścigu.
Zostało parę pustych plam na trybunach, gdy zawodnicy wreszcie wysunęli się z wnętrzności zabudowań toru, lecz zaraz uradowany widowiskiem tłum zmienił się w jeden podekscytowany, ruchomy organizm, sprawiając, że jakakolwiek pustka na trybunach bladła przy entuzjastycznych brawach i gwizdach. Seymour poprawił się nieco, wyjrzał, przyglądając się miotłom zajmującym kolejno swoje pozycje przed linią startu. Vi próbował nieco się przechylić, by zagwarantować mu lepszy widok, jednak były czarodziej przytulił go do siebie mocniej i nie pozwolił więcej się ruszać.
Zawodnicy wskoczyli na miotły, magia zawibrowała w powietrzu, łaskocząc wyczulony nos wilkołaka, intensywna od wszystkich zaklęć kierowanych w stronę wyczekująco zawieszonych nad startem kijów. A potem światła przy torze zmieniły się z czerwieni na zieleń i wyścig ruszył.
Mistrzostwa podzielone były właściwie na dwie części – zawody oparte o czas i o styl. Teraz liczyło się jedynie to, kto pierwszy doleci do mety po trzech okrążeniach. Zawodnicy przypominali rakiety naprowadzone na zwycięstwo. Wystarczyło mrugnąć, by pominąć moment zmiany ustawienia stawki.
Czysty, skupiony na najkrótszym czasie wyścig dostarczył gorącej ekscytacji, lecz walka o punkty za styl podnosiła ludzi z krzesełek, gdy nerwy nie pozwalały spokojnie usiedzieć. Tutaj większe znaczenie miał repertuar szalonych popisów zawodników, a nie zawsze ich czas.
Wspólny wdech widowni zatrzymał się w płucach, gdy kamery zrobiły zbliżenie na mężczyznę w niebieskich paskach, podciągającego nogi na miotłę. Złapał oparcie płaskimi butami, uniósł się, w rezultacie kucając na kiju z arogancką miną kogoś, kto do ostatniego momentu nie dowierzał, że da radę, a teraz nie potrafił zrozumieć, czemu kiedykolwiek w siebie zwątpił. Ukończył w ten sposób jeden ze slalomów, zanim znów usiadł normalnie.
— Jebaniutki — rzucił pod nosem muzyk, śledząc uważnie dalszy lot odważnego zawodnika.
— Też byś tak dał radę zrobić? — zaczepił go Vi.
Seymour zerknął na wilkołaka, przejechał dłonią po jego czarnych lokach.
— Jakbyś siedział na widowni, to bym zrobił.
Wyścig trwał, lecz bardziej od kibicowania faworytowi zależało im na oglądaniu wszystkich sprytnych sztuczek i wyczynów zawodników, by zdobyć przeważającą liczbę punktów za styl. Vi nie miał pojęcia, jak niektóre z tych popisów mogły być fizycznie możliwe, ale Seymour szybko znajdował odpowiedź na każde jego pytanie, rozpracowując techniki i wspomagacze zamontowane w miotłach. Gdy meta została wreszcie przekroczona, oklaski ciężką falą przetoczyły się przez żebra widzów i beton pod nogami, trzęsąc całymi trybunami.
— Dojebany był ten wyścig — podsumował Seymour. Siedzieli jeszcze chwilę, pozwalając najmocniej przepychającym się widzom dotrzeć pierwszymi do wyjścia. Muzyk zawiesił nieco dłużej wzrok na horyzoncie. — Dojebany tor.
— Chciałbyś sam spróbować przelecieć się po takim? — zapytał niewinnie Virgil.
— Pewnie. Żaden z tych pojebańców nie miał mojej miotły, więc ciekawe, jak by mi poszło.
Vi bardzo starał się, żeby jego uśmiech niczego nie zdradził.


Po zawodach udali się do pobliskiej restauracji z szerokim wyborem win i serów, ale naturalnie bez wcześniejszej kontroli menu ze strony wilkołaka się nie obyło, tak dla pewności, że niczego dla jego czarodzieja w środku nie zabraknie. Posiłek mieli obfity w zachwycanie się nad dziełem kucharzy i rozmowy o tematach wszelakich, ich myśli swobodnie się przeplatały, słowa płynęły spokojnym nurtem, przelotnie cichły, gdy wymieniali spojrzenia oraz uśmiechy zrozumiałe wyłącznie dla nich. Przesiedzenie tak prawie do godziny zamknięcia lokalu nie było niczym trudnym, trudniejsze zdecydowanie okazało się przekonanie Seymoura, żeby nie pił zbyt dużo alkoholu i unikanie przy tym wyjawienia powodu tej prośby. Szczególnie gdy były czarodziej doskonale wiedział, jak spojrzeć na swojego Pluszaka tak, że było ciężko mu odmówić. Nauczył się tego nie od byle kogo.
Jednak wszystkie próby wyciągnięcia prawdy ucichły nieco w momencie dojrzenia na horyzoncie bramy znajomej po poprzedniej atrakcji. Tylko że o tej porze nie było już żadnych kolejek, kasy biletowe pogrążyły się w ciemności za stalowymi roletami, a wcześniejszy gwar towarzyszący wydarzeniu wydawał się nigdy nie istnieć, zastąpiony przez ciszę przerywaną jedynie samochodami pędzącymi po obwodnicy.
Furtka dla obsługi, usytuowana na lewo od bramy, powinna być zamknięta, lecz Vi z zupełną pewnością pchnął ją. Metal cicho jęknął, wpuszczając ich do środka. Seymour uniósł brew.
— Vi, czy to legalne? — zapytał, chociaż nie stawiał żadnego oporu, dając się prowadzić wilkołakowi. Virgil przymknął ponownie furtkę za nimi.
— Nie — rzucił z figlarnością ciągnącą kącik jego ust do góry. — Znaczy niezupełnie. Nie włamujemy się.
— To co robimy? — parsknął były czarodziej, rozglądając się wokół, nim wrócił wzrokiem do Vi. Pustka była nienaturalna dla tego miejsca, możliwość przekraczania właśnie zasad spinała niepokojem mięśnie, ale wisząca w powietrzu przygoda stanowiła potężną przeciwwagę, pchała ich w głąb terenu. Wspięli się po stopniach, które wykorzystali kilka godzin temu, by dotrzeć do swoich miejsc na trybunach, zaraz jednak Virgil poprowadził ich do kolejnego wejścia dla obsługi. Za nim długi, oświecony jarzeniówkami korytarz zakręcał w stronę toru.
— Zostaliśmy kulturalnie wpuszczeni.
— Tak…?
— Tak. — Virgil posłał zaskoczonemu Seymourowi uśmiech przez ramię. — Ochroniarz na dzisiejszej zmianie to kolega Valeriusa, a mi udało się z nim dogadać, żeby wpuścił nas na pusty tor.
Zrobienie czegoś takiego kłóciło się ze wszystkim, co wchodziło w skład obowiązków wspomnianego kolegi i Vi zastanawiał się, czy jakakolwiek przysługa będzie równoważyć odpowiednio takie poświęcenie, ale ochroniarz tylko machnął ręką, zażartował, że przynajmniej będzie miał co oglądać w nocy, a potem powiedział, kiedy mają przyjść. Virgil próbował oferować jakieś wynagrodzenie, jednak mężczyzna średnio go słuchał.
W gruncie rzeczy nadal nie powinno ich tutaj być, ale chociaż Vi wolał przestrzegać zasad, to spędził on całe swoje dzieciństwo z Dantem i nauczył się również dostrzegać plusy łamania niektórych z nich. Zaś bezdyskusyjnym plusem był ten śmiech Seymoura, wpierw cichy, lekko zaskoczony, przeobrażający się w pełnoprawne szukanie zaczepki przez łobuza, gdy Vi pomykał na przodzie, coraz szybciej i szybciej, bo czyjeś dłonie próbowały go połaskotać, przytrzymać.
Ostatecznie Virgil pozwolił na to. Ale tylko na krótką chwilę, tuż przed zejściem na tor, dał Seymourowi przyszpilić się do ściany, bo te wytatuowane ramiona były zbyt zaborcze, by im odmówić, a pocałunki zbyt gorące, zabierające grunt pod nogami i zmuszające do walki o jego odzyskanie.
Ostre światło reflektorów sprawiało, że tor wydawał się wysepką znanego świata pozostawioną w samym środku bezbrzeżnej ciemności. Wiedzieli o istnieniu miasta poza granicami tego mroku, lecz w tym momencie istniały wyłącznie puste trybuny i usłana przeszkodami trasa wyścigu rzucająca milczące wyzwanie każdemu, kto spojrzał w jej stronę. Było tu i teraz, doskonale znane przez zawodników, wyciszających wrzask otoczenia, gdy adrenalina pulsowała w skroniach na linii startu, jednak poczucie, że głównym widzem wydarzenia jest sam trwający w ciszy wszechświat, patrzący na piaszczystą drogę srebrzystym blaskiem księżyca, zmieniało tę chwilę całkowicie. Czyniło z niej pustkę pozbawioną oczekiwań, przestrzeń wolną od ciężaru wymagań, w której dało się zaczerpnąć głęboki, chłodny oddech nocnego powietrza bez obawy, że wydech będzie tylko kolejnym ruchem podlegającym ocenie. Vi mógł podarować Seymourowi lot po torze pod okiem wykwalifikowanej osoby, mógł zrobić to wszystko w świetle dnia oraz prawa, ale chciał, by ten prywatny wyścig był jak najbardziej zbliżony do wolności, którą były czarodziej osiągał ponad chmurami. On, przestworza i miotła ostro wykręcająca na zakrętach. Wilkołak zerknął na muzyka.
Szafirowe tatuaże pulsowały w rytm rozpędzającego się serca, magia gnała w zaklętych wzorach, jakby czarodziej już mknął nad ziemią, szukając najszybszej, najlepszej ścieżki. Spojrzenie skanowało teren, rozochocone, lecz niezmiennie bystre, uważne, dłoń zaciskała się na trzonie miotły. Seymour przenosił ciężar z nogi na nogę, czekając tylko na okazję, by móc je wreszcie oderwać od ziemi. Vi zaśmiał się w duchu. Czy podobnie wyglądał dla muzyka, gdy przed oczami widział zieloną, parkową trawę?
— Śmiało — zachęcił go łagodnie Virgil, ściskając ramię mężczyzny. — Po to tu przyszliśmy.
Seymour rzucił mu spojrzenie, wyszczerzył się i tyle go widzieli. Miotła wystrzeliła wraz z nim za sterami, odważnie pędząc na pierwszą przeszkodę złożoną z drewnianych słupów owiniętych miękką pianką, gęsto ustawionych jeden obok drugiego. Potrzeba było umiejętnie wmanewrować się między nie i szybko przelecieć na drugą stronę. Były czarodziej ledwo wpadł w ten sztuczny las, zaraz z niego wylatywał, rzucając się z szaleńczą prędkością na resztę toru.
Vi podszedł do barierek oddzielających dół trybunów od piaszczystej ziemi przed metą, oparł się o metal plecami i z uśmiechem śledził poczynania swojego Księżyca. Niczym spadająca gwiazda, z jasną głową i błękitnym ogonem ciągnącym się za nią, Seymour ciął mrok nieba, lecąc na łeb na szyję w dół wzniesienia. Poderwał się w ostatniej chwili i gwiazda wróciła na właściwe sobie miejsce, wysoko na niebie, gotowa postawić przed sobą kolejne wyzwanie. Czegoś takiego nie dało się uchwycić w jeden łatwy sposób, ale Vi cieszył się, że i tak spróbował, myśląc o prezencie czekającym w domu. Seymour był jego inspiracją jeszcze zanim się poznali, a potem stał się pełnoprawą muzą, kimś, do kogo uciekały jego myśli, tak jak wycie wilka wznosi się ku przestworowi na spotkanie z księżycem w pełni. Pragnienie przekucia w sztukę tej wolności, tej gonitwy z samym żywiołem odbijającym się od ochronnej tarczy miotły, tego momentu, gdy Seymour nie myślał, co za ciężar niesie w sobie jego przeszłość, co czai się w przyszłości, po prostu leciał, było tak naturalne, oczywiste, że Virgil mógłby pracować z zamkniętymi oczami, a wydobyłby z drewna właściwe kształty. Uwielbiał sesje pozowania muzyka przed nim, lecz lot taki jak ten stanowił coś surowego, dzikiego, czekającego na obróbkę przez umysł artysty, który nie mógł czasami spać przez ilość zachwytu i miłości nad poszarpanym, ale tak miękkim wnętrzem Seymoura. Vi chciałby obrysowywać ciało oraz duszę ukochanego czarodzieja w kółko i w kółko i nigdy nie przestawać.
Ostatnia prosta wycisnęła z licealnej miotły wszystko, co muzyk w nią wpakował. Virgil tylko mrugnął, a nagle przy mecie pojawił się najlepszy zawodnik. Podmuch szarpnął czarnymi lokami, zachwiał całym wilkołakiem. Seymour zajechał na linię w swoim typowym, niemożliwym stylu, wykręcając beczkę tuż nad samą ziemią i posyłając rzeźbiarzowi buziaka w powietrzu.
— Jesteś szalony — parsknął Vi, gdy Seymour zsunął się z miotły i truchtem skierował do swojego wilka, dysząc lekko.
— Było zajebiście!
— To leć jeszcze raz. — Virgil był bardziej niż chętny do oglądania, jak jego czarodziej znów bryka po tych wszystkich przeszkodach, uśmiechając się tylko szerzej i szerzej. — Mogę ci tym razem czas zmierzyć.
— Nie polecę bez zebrania nagrody za ukończenie trasy — zamruczał Seymour, pochylając się i kradnąc pełen słodyczy pocałunek z jego ust.
Noc spokojnie mijała, a muzyk bawił się z każdym kolejnym przelotem coraz bardziej, ścinając mocniej zakręty, wariacko traktując prostą przed metą, żeby chyba podnieść Vi nieco ciśnienia. Wybieganie czarodzieja na torze chwilę zajęło, ale każdy wilk w końcu przewracał się na brzuch, nie mogąc pobiec dalej za piłeczką i każdy czarodziej w pewnym momencie odkrywał, że ręce mu się trochę trzęsą, a tatuaże świecą delikatniej. Mieli jeszcze niecałą godzinę wedle wyznaczonego przez ochroniarza czasu, więc Virgil pociągnął Seymoura na trybuny, żeby chwilę odsapnąć.
Wtuleni w siebie, chichrali się jak głupi bez żadnego powodu, jakby mieli te naście lat, wiedzieli tylko tyle, że dostaną od kogoś opieprz za ten wybryk, jutro ledwo wstaną, ale noc była taka ładna, jego Księżyc taki uśmiechnięty, ich dłonie cudowne ciepłe we wspólnym uścisku. Przy Seymourze Vi miał wrażenie, że życie może być czasami takie proste, sprowadzone do szczerego „kocham cię” i głośnego „pierdol się” rzuconego w stronę przeciwności losu, że mogą się wygłupiać, kochać i nie myśleć zawsze o jutrze. Że może być tak dobrze i nic poniżej tego.
Wilkołak poprawił się w objęciach czarodzieja, wybijając przypadkowy rytm na jego kolanie, nie zastanawiając się nad niczym konkretnym, nie oczekując dosłownej odpowiedzi na rzucone luźno słowa.
— Myślisz, że mógłbyś robić coś takiego — kiwnął brodą na tor — gdybyś nie był muzykiem ani twórcą golemów?
Seymour wzruszył ramionami, nie potrzebując wiele czasu do namysłu.
— Może tak. Mógłbym do woli kurwić na tych dziennikarzy sportowych, którzy chuja wiedzą, gówno się znają, ale są pierwsi do komentowania czyjeś porażki.
Obaj parsknęli śmiechem, Virgil naparł mocniej ramieniem na Seymoura, Seymour zdołał w tym czasie musnąć ustami jego policzek.
— Gdybyś się ścigał w magicznych wyścigach, to nie mam pojęcia, jak bym na ciebie trafił.
— A skąd wiesz, czy nie miałbyś specyficznego zainteresowania i nie musiałbyś się tłumaczyć wszystkim, dlaczego plakat jakiegoś gościa z miotłą ci wisi nad łóżkiem?
Metaliczne oczy zalśnił nieco tym wilczym głodem, który wybudzał w wilkołaku tylko Seymour. Vi uniósł zupełnie niewinnie kącik ust, przesunął dłonią po koszulce muzyka, ścisnął materiał przy szyi.
— I potem musiałbym tłumaczyć, dlaczego ten gość z miotłą jest w moim łóżku.
Zaczepny uśmiech Seymoura jasno wskazywał na to, że muzyk nie widział w tym żadnego problemu. I gdy Virgil myślał, że były czarodziej pociągnie żarty dalej, on ujął jego twarz w obie dłonie, skupiając na sobie całkowicie uwagę lekko zaskoczonego wilkołaka. Stwardniałymi opuszkami potarł śniade policzki i choć to Vi był naturalnie cieplejszy, dotyk Seymoura niezmiennie rozgrzewał jego wnętrze, bo nikt go wcześniej nie dotykał z taką delikatnością.
— Jebać te wszystkie złe rzeczy, które się wydarzyły, jeśli doprowadziły mnie one do tej chwili z tobą, Pluszaku — powiedział Seymour, równocześnie stanowczy i czuły. — Zażyczyłbym sobie ich raz jeszcze, gdybym miał pewność, że dzięki temu cię spotkam.
Tak o, zwyczajnie, wszelkie słowa zostały mu odebrane przez szczerość o wyjątkowym, niepowtarzalnym charakterze, przez rozkochane spojrzenie tego słodkiego łobuza, który poruszał wilczym sercem w najmniej spodziewanych momentach. Vi sprawdził godzinę, zanim usiedli; było kilka minut przed północą. Teraz już na pewno właściwy dzień nadszedł, więc mógł tylko powiedzieć:
— Wszystkiego najlepszego, Seymour.
Złapał byłego czarodzieja, przyciągnął go do siebie z zaskakującą, wilczą siłą i pocałował, nie myśląc o oddechu, o plastikowym krzesełku wbijającym mu się w udo, o miotle, którą chyba szturchnął nogą, gdy się pochylał. Został Seymour i to, jak bardzo chciał go kochać, doświadczać wraz z nim wzlotów i upadków, uwielbiać go przez kolejny rok. Ciche westchnienie zaskoczenia umknęło z warg smakujących magią, a potem były dłonie wpijające się w jego plecy, potem Vi naparł z jeszcze większą energią i nie wiedzieć kiedy przewrócił się on na Seymoura, zaś Seymour na pozostałe krzesełka, waląc głową w twardy plastik.
— Przepraszam! — zawołał wilkołak, odsuwając się błyskawicznie, gdy ciężkie stęknięcie prawie zostało zduszone przez ich wargi. Poderwał się, sięgnął po Seymoura, pospiesznie gładząc dłonią obolałe miejsce. — Przepraszam!
— Zastanawiałem się, gdzie w tym roku dostanę — parsknął były czarodziej, choć w głosie było więcej rozbawienia niż bólu, Vi z trudem powstrzymał mimowolny uśmiech.
— Dasz radę zabrać nas do domu i otworzyć swój prezent?
Seymour spojrzał na niego jednym okiem, w którym błysnęło wyjątkowe ciepło.
— Że ja niby nie dam rady cię gdzieś na miotle zabrać?


Jak tylko dotarli do mieszkania, Vi pociągnął Seymoura na kanapę, przykazał mu grzecznie poczekać, sam zaś skierował się do sypialni i przyniósł pudełko obwiązane masą błyszczących wstążeczek we wszystkich odcieniach niebieskiego. Po kolei, ani trochę się nie spiesząc, muzyk zajął się rozwiązywaniem każdej z nich i odkładaniem na bok, popatrując kątem oka na oczekującego jego reakcji wilkołaka. Specjalnie to przeciągał, a Virgil mógł jedynie zagryzać wargę, bo przecież solenizanta się nie ganiło.
W końcu ostatnia wstążka puściła, wieko zostało odłożone na bok. Wśród papierowych trocin błyszczało coś szklanego, delikatnie łapało błyski światła. Dłonie Seymoura zanurkowały do środka, wyciągnęły ostrożnie prezent.
Statki w szklanych butelkach były dobrze znaną rzeczą, jednak Vi zamknął w szkle coś zupełnie innego. Wolność i upartość, tę specjalną chwilę, gdy świat w dole przestawał istnieć dla Seymoura. Miotłę odwzorował najlepiej jak mógł, malując ją odpowiednio i podwieszając w butelce na przezroczystych nitkach. Jej właściciela robiło się dużo trudniej, bo rzeźbiarz nie miał żadnej wprawy w wycinaniu ludzi z drewna, w dodatku na tyle małych, by się zmieścili w szyjce butelki. Do tego dochodziła jeszcze zabawa z pręcikami w miotle i figurce, które miały połączyć oba elementy w środku, no i ten ostatni, charakterystyczny – srebrny, okrąglutki księżyc przyczepiony do pleców czarodzieja. Pod samą miotłą podrygiwała błękitna woda, a raczej to, co się na nią składało.
— Vi… Piękne to jest — powiedział cicho, w zachwycie muzyk.
Samozadowolenie przebijało się w wilczym uśmiechu.
— Woda jest ruchoma, bo to kawałki papieru zatopione w żywicy. Jest ich tyle, ile masz lat, a na każdym z nich wypisane są różne rzeczy ode mnie, życzenia i wyznania.
Nie zdążył skończyć mówić, muzyk już odkręcił zakrętkę, już przechylał butelkę, gotów wylać na stół całą sztuczną wodę. Vi w ostatnim momencie zdołał przyłożyć otwartą dłoń do otworu, naprzeć mocniej ramieniem na mężczyznę.
— Seymour!
— No co?
— Nie wszystkie naraz!
— Czemu nie? — zapytał tak kompletnie szczerze Seymour, że Virgil gdzieś zgubił swoją odpowiedź, otworzył usta, lecz wydobyło się z nich jedynie ciche, zaskoczone parsknięcie, metaliczne oczy studiowały ukochaną twarz. Tatuaże świecił intensywnie gdzieś na granicy jego widzenia niczym zorza na krańcu świata.
— Chcesz od razu wszystko przeczytać?
— No oczywiście. — Seymour nakrył wilczą dłoń, tę przyciśniętą do butelki, własną. Splótł ich palce, odsunął je nieco od szklanej szyjki i uśmiechnął się, Vi zaś nie był w stanie zaprotestować, gdy ten słodki uśmiech znajdował się tak blisko jego warg. — A potem jeszcze raz. I kolejny.
Virgil zapomniał, co miał dokładnie powiedzieć, odpowiadając na bliskość Seymoura czułym pocałunkiem i szeptem, nad którym nie musiał się zastanawiać. Wydostał się z jego ust równie naturalnie jak oddech.
— Kocham cię, mój Księżycu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz