— Nie będziemy kraść innym dzieciom cukierków, Val — odpowiedział Virgil na kolejny błyskotliwy pomysł młodszego brata.
Ostatnie Halloween Valerius spędził w szpitalu, gdy lekarze walczyli z jego własnym ciałem próbującym siebie unicestwić. Przespał praktycznie cały dzień, pozbawiony sił, żeby obejrzeć chociaż halloweenowe wydanie swojej ulubionej bajki z psim detektywem i bandą wścibskich dzieciaków. Tym razem jednak nowe leki sprawdzały się świetnie, dodając Valeriusowi energii, jak i ochoty na psoty. Oczywiście, że zwykłe zbieranie cukierków nie było wystarczająco zajmującą zabawą dla niego
— Ja nie chcę ich kraść! — zaprotestował Valerius z tym wilczym błyskiem oku, który nie zamierzał wypuścić złapanej raz kości. Teraz zaś kością był Virgil, a młodszy wilkołak szukał sposobu, by odpowiednio nim potrząsnąć i nagiąć go do swojej woli. — Ja chce tak wystraszyć wszystkich, że po prostu je wypuszczą!
— Jeśli jest coś, co dzieci w Halloween cenią bardziej od własnego życia, to cukierki. — Vi pokręcił głową. — Nie wypuszczą ich, gdy będą uciekać.
Valerius westchnął niepocieszony, założył ramiona na piersi i osunął się na podłogę, tuż obok pufy brata. Ostentacyjne burczenie i przewiercanie Vi wzrokiem nie przynosiło efektów, więc chłopiec wrócił do intensywnego myślenia nad nowym świetnym planem zagarnięcia cukierkowych skarbów dzielnicy.
Virgil pozwolił mu się trudzić z główkowaniem jeszcze przez chwilę, zanim odezwał się, nie odrywając wzroku do powstającego w zeszycie rysunku.
— Ale możemy sprawić, że sami nam je dadzą.
Młodszy wilkołak spojrzał lekko zaskoczony na brata. Jego usta wyginały się w uśmiechu, który zaalarmowałby rodziców błyskawicznie.
Chłodny wieczór pełen strachów przywiał do miasta mgłę, zrzucił żółte liście na chodniki, bawił się łysiejącymi gałęziami pochylającymi się nad spacerowiczami, jakby zaraz miały zlecieć z nich duchy i najeść się lękiem niewinnych istot. Pogoda idealna dla dzieciaków gotowych podbić własnymi, przerażającymi obliczami domostwa pełne słodyczy.
Tylko że rodzice jasno powiedzieli, że przed dwudziestą muszą być z powrotem w domu, więc każdy starał się odwiedzić jak najwięcej osób jak najszybciej, biorąc skrót łączący dwa duże osiedla – wąską, parkową ścieżkę wijącą się między budynkami, z ciemnymi krzakami po obu stronach, w których doskonale mogłyby schować się jakieś upiory. Cukierki były jednak zbyt silną motywacją, by coś takiego mogło zatrzymać dzielnych łowców.
Odważna grupa zjaw weszła na ścieżkę. Przebierali szybko nogami, podpuszczając siebie nawzajem do przyznania się do pełnych portek, choć każde z nich wyglądało na tak samo wystraszone. Nagle idąca na przedzie mumia stanęła jak wryta, reszta dzieciaków wpadła na nią, zaczęła coś marudzić, dopóki nie spojrzeli przed siebie
Ciemność patrzyła na nich parą metalicznych ślepi.
— Stójcie!
Poruszenie przebiegło przez grupę. W świetle dnia zniekształcony i nienaturalnie głośny głos wzbudziłby podejrzenia, lecz w obliczu tego groźnego spojrzenia nikt nie śmiał wątpić, że to sama ciemność do nich przemawia. Postąpiła ona krok do przodu, wchodząc w okrąg światła latarni, a dzieci zachłysnęły się powietrzem. Wielka, wilcza głowa szczerzyła się do nich białymi kłami.
— Jesteście teraz na moim terenie! — Wilk otworzył paszczę, szczeknął. — Płaćcie albo…!
— Zapłacimy! — zapewnił któryś chłopiec.
— No co ty, Jack… — mruknęła stojąca obok dziewczynka w przebraniu smoka.
— A chcesz bić się z wilkiem?
Dzieciaki spojrzały na ciemny kłąb sierści, łypiący na nie metalicznymi, zmrużonymi ślepiami drapieżnika i zgodnie uznały, że Jack ma rację.
— Garść cukierków do koszyka i pozwolę wam przejść! — zawył wilk, wyciągając szyję.
Cukierki posypały się w słusznej ilości, po czym dzieci zrobiły niepewny krok w stronę wilka. Bestia, trzymając na nich swe uważne spojrzenie, odstąpiła, przepuszczając je przez ścieżkę. Kroczek po kroczku, grupa przeszła obok kiwającego się w leniwie ogona, by zaraz biegiem opuścić strzeżone miejsce.
— Wesołego Halloween! — zawołał za nimi wilk, ale nikt mu nie odpowiedział.
Gdy tylko dzieciaki zniknęły z pola widzenia, Vi chwycił w pysk koszyk i potuptał w krzaki, już swobodnie merdając ogonem. Valerius, skulony pod gałązkami z megafonem, trzymał dłoń na ustach, próbując nie chichrać się za głośno. Na widok brata szybko podniósł się, przyjrzał ich zdobyczom.
— Patrz, ile już mamy, Vi! — ucieszył się, grzebiąc w koszyku pełnym łakoci. — Będziemy to jeść przez cały tydzień!
Ogon zamerdał mocniej, Virgil zadrobił łapami. Nawet jak zaproszą Dantego do pomocy w zjedzeniu wszystkiego, to ich brzuchy rozbolą.
Nagle, przez odległy dźwięk kroków, obaj podnieśli głowy. Oczy zabłyszczały chciwie od wizji powiększenia zbiorów.
— Cukierek idzie.
Padło hasło, więc Virgil zwinnie obrócił się i wyszedł na ścieżkę, przyjmując swoją najbardziej bojową pozę. Najeżył grzbiet, rozstawił szeroko łapy, pokazał kły. I czekał, by przestraszyć kolejnego zbieracza. Lecz nadchodząca postać była stanowczo zbyt wysoka jak na dziecko, kroki zaś nie brzmiały jak płaska podeszwa trampków, tylko niski i profesjonalny obcas. Światło pobliskiej latarni obrysowało sylwetkę.
A wilkołak zdał sobie sprawę ze swojego błędu.
— Stój, straszna duszo! Ja jestem strażnikiem tego miejsca!
Vi zerknął z niepokojem na krzaki. Valerius, zbyt pochłonięty swoją rolą, nie zwrócił uwagi na to, że jego brat ani nie zaszczekał, ani nie zawył, nawet nie kłapnął szczęką.
— Jeśli chcesz polować dalej na cukierki, musisz mi zapłacić! Inaczej się na ciebie zezłoszczę!
Starszy brat zapiszczał cicho. Mimo to Valerius kontynuował.
— Wrzuć garść cukierków do koszyka i pozwolę ci przejść!
Stojąca na ścieżce osoba się nie ruszyła, za to Virgil umknął prędko do ich kryjówki. Valerius zamrugał, widząc, jak jego starszy brat, ogromny wilk z rzędem kłów, ucieka ze spuszczonym łbem i podkulonym ogonem za krzak, gdzie zostawił swoje ubrania. Ktoś musiał mieć bardzo przerażający kostium.
— Valerius — odezwał się przemieniony z powrotem Vi, nerwowymi ruchami wciągając na siebie spodnie. — Mama przyszła.
W ciszy wyszli z kryjówki, dobrze wiedząc, że mama zaraz usłyszałaby wszystkie ustalenia potencjalnych wymówek. Virgil poprawił ostatni raz bluzę, Valerius uśmiechnął się szeroko, niewinnie. Czekała na nich, przesuwając powoli spojrzeniem od jednego syna do drugiego. Wyprostowana jak autorytet z obrazka, cicha niby las, w którym zaraz wystrzał zabrzmi niczym trzęsienie ziemi, wyglądała na prawdziwego strażnika tej ścieżki, nie potrzebując nawet swej wilczej formy.
— Hej, mama — przywitał się pogodnym, wcale nie napiętym tonem Virgil. Przestąpił z nogi na nogę, szturchnął brata, żeby wystawił przed sobą koszyk. — Chcesz może cukierka?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz