31 października 2025

Od Tristana – Halloween (II)

Wiedział, że tylko kwestią czasu było, aż coś się spierdoli. Felix roznosił wokół siebie kłopoty jak zapach drogich i paskudnych perfum drażniących w gardło. Jego wizyta zapowiadała wyłącznie rozpierdol, który Tristan będzie zmuszony posprzątać. Nawet nie chciał się zastanawiać, co to tym razem miało być.
Pracownicy biura regularnie pokazywali go palcami, śledzili wzrokiem, uskakiwali z drogi, jakby był chory albo przeklęty, więc wpierw agentowi nie przyszło do głowy, że tego dnia ma to związek z halloweenowym pierdoleniem Felixa.
Znikąd pojawiła się sekretarka Andreta, próbując w obcasach dotrzymać kroku Tristanowi, który nie wydawał się jej dostrzegać.
— Szef pana wzywa — powiedziała, krzywiąc się. Już dawno temu przestała kryć się z tym, jak bardzo drażniła ją konieczność rozmawiania z agentem.
Tristan nie zwolnił, prychnął kwasem.
— Proszę mu przekazać, że może iść się pierdolić jeszcze przez dziesięć minut.
Andret lubił bawić się w grę pozorów, że jeśli wystarczająco dużo razy w miesiącu zaciągnie na dywanik swojego najbardziej problematycznego agenta, to nikt nie dobierze mu się do dupy i nie posądzi go o brak panowania nad własnymi ludźmi. Zwykle te ich wspólne spotkania opierały się na podkurwionym gadaniu Andreta, znudzonym wysłuchiwaniu tego przez Tristana, aż jego szef od siedmiu boleści wymuszał na nim powiedzenie „rozumiem, dyrektorze”. Nie było do czego się spieszyć.
— Mówił, że to pilne.
— Dla niego wszystko jest pilne i problematyczne, jeśli chodzi o mnie.
— Agencie Fragarach.
Pies sam wyszedł ze swojej budy. Tristan przystanął nagle, wykonał półobrót, ignorując fakt, że potrącił idącą obok sekretarkę. Łatwo było zapomnieć na co dzień, że Andret nie poszedł w ślady wielu agentów na najwyższym stanowisku, stanowiących przykład zaniedbanego biurokraty niezdolnego do przebiegnięcia kilkunastu metrów za poszukiwanym. Puszył się i burzył jak jeden z nich, lecz z postawy przypominał tarczę specjalnego oddziału – wysoką, mocną i zdolną przyjąć na siebie każdą cegłę czy pocisk, by obronić swoich ludzi.
— Do mojego gabinetu — huknął głośniej, niż to było potrzebne. Jak zwykle robił małe przedstawienie, żeby potępić Tristana. — Natychmiast.
Chuj jebany — charknął Marhalt.
— Mi to powiedz — mruknął pod nosem detektyw, mierząc się z Andretem spojrzeniem, ostatecznie idąc za nim.
Tylko agent zdołał zamknąć za nimi drzwi, Andret gwałtownie zwrócił się do niego twarzą, zmusił go do cofnięcia się, oparcia o drewno.
— Czy ty do reszty zidiociałeś? — warknął.
— Jeśli będę musiał spędzić w twoim towarzystwie kolejne pięć minut, może do tego dojść.
Andret wziął oddech. Płytki, rozgniewany, trzymający na wodzy resztki jego samokontroli.
— Wiesz dobrze, dlaczego pozwalam ci na więcej, niż powinienem. Podpisuję dyscyplinarki, a nie wyrzucenie na zbity pysk. Przymykam oko na przekroczenie uprawnień, ponieważ na koniec dnia mogę stanąć przed dziennikarzami i opowiedzieć o rozwiązanej sprawie. Ty nie lubisz mnie, ja nie lubię ciebie, wszyscy to wiedzą, ale, do jasnej kurwy, czy musisz naprawdę odstawiać taki cyrk, jakbyś nie miał nic lepszego do roboty?
Tristan uniósł brew.
— Jedyny cyrk, jaki zauważyłem ostatnio, rozgrywa się w biurze nowo utworzonej grupy dochodzeniowej zajmującej się rozpracowaniem szajki narkotykowej z obrzeży Stellaire — odparł. Zerknął ostatnio na ich postęp w sprawie i uznał ich jednogłośnie z Marhaltem za absolutnych debili.
Andret nie podzielał jego zdania. Żyłka pękła, mężczyzna złapał za kołnierz wygniecionej koszuli detektywa, szarpnął nim stanowczo, jakby mógł siłą przywołać go do porządku. Tristan aż na poważnie wziął jego słowa, lecz, co zaskakujące, nie przychodził mu do głowy żaden powód z ostatniego tygodnia, który tłumaczyłby gniew Andreta.
— Nie pogrywaj sobie ze mną, Tristan. Jak dostałeś się do mojego konta bankowego?
Oskarżenie było tak absurdalne, że detektyw burknął instynktownie:
— Co?
— Dostałeś się do mojego konta i przelałeś całą moją ostatnią pensję na schronisko dla lisów.
Potrzebował mniej niż pół sekundy, żeby przypasować imię do przestępstwa. Psikusa, jak on to nazwał.
— Powiesz mi coś wreszcie? — Andret nim potrząsnął. — Będziesz się bronił?
Tristan pomyślał o każdym kreatywnym sposobie, w jaki mógłby przekląć teraz Felixa, o wszystkich tych niewybrednych słowach, którymi splunąłby mu w twarz za wciąganie go w to bagno. Po czym spojrzał na Andreta.
Powolnym ruchem wyciągnął opakowanie papierosów z kieszeni, włożył jednego do ust, zaraz znalazł zapalniczkę, podpalił.
— Myślę, że obejdziesz się bez jednej pensji — powiedział, patrząc, jak żar w oczach Andreta odpowiada temperaturą rozpalonej końcówce papierosa.
— Wynoś się z mojego gabinetu.
Najlepszym sposobem na wymknięcie się z zaciśniętych szczęk Andreta było doprowadzenie go na skraj wytrzymałości, przez co sam rozluźniał swój chwyt, żeby nie wyprowadzić ciosu, którego Ceartas by nie pochwalił. Lekceważące zapalenie papierosa w jego gabinecie poradziło sobie z tym świetnie i Tristan, wreszcie wolny, żwawym krokiem gnał do swojego biura, roztrącając po drodze pracowników.
Na jego drzwiach przyklejono zdjęcie jakiegoś lisa. Nie tracąc tempa, detektyw zerwał je, wpadł do środka.
W idealnym porządku pojawiła się sieć tysiąca pęknięć. Na półkach siedziały drobne, porcelanowe figurki lisów, sztuczne, rude kity zwisały z oparcia krzesła, w licznych ramkach ustawionych na biurku i wiszących na ścianach umieszczono dokładnie to samo zdjęcie, które Tristan zerwał z drzwi. Dłoń wyćwiczonym odruchem zawisła nad kaburą, gdy mężczyzna okrążał cichym, napiętym krokiem pomieszczenie, lecz poza rozwartą mordką pełną małych ząbków nie znalazł nikogo więcej.
Monitor zaciął się, wyświetlając czarny ekran z lisią maską i słowem „psikus!” wypisanym chaotycznie po całości. Przy klawiaturze leżała koperta zaadresowana do agenta. Tristan rozerwał ją jednym płynnym ruchem, rozłożył zawartość – zdjęcie już znajomego, rudego zwierzęcia oraz list.
Dowód symbolicznej adopcji lisa imieniem Felix.
Powieka drgnęła mu niepokojąco mocno. A potem wczytał się w zawartość.
Lisie schronisko dziękowało w kilku obszernych akapitach za pomoc w ratowaniu zwierząt, które po zabraniu z nielegalnych ferm futra odnajdują w końcu ciepły dom, albo takich, które na wolności już same nie przeżyją. Tristan przeskoczył po tekście wzrokiem, dotarł do fragmentu o historii lisa Felixa. Został odebrany w czasie interwencji na nielegalnej fermie nazwanej w kręgu zaufanych „Ruda Przyjemność”.
Umysł detektywa wskoczył na wyższe obroty, gdy nowe fakty błyskawicznie do niego dotarły. „Rudą Przyjemnością” nazywała się również grupa handlująca ludźmi, której sprawa dochodzeniowa utknęła w martwym punkcie kilka miesięcy temu. Transport porwanych osób, skrytych wśród pudeł z drogimi płaszczami, przepadł gdzieś za granicą.
Dostał właśnie wskazówkę do przeszukania nowego miejsca.
— Lachance, ty kurwiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz