W łagodnym półmroku mieszkania ciche ciach-ciach-ciach wytrwale nie ustawało, a resztki kremowego papieru spadały między brudne chusteczki pod kanapą. Przycupnięty na biurku szkielet w lekarskim kitlu, z głupkowato rozwartą szczęką, przyglądał się zaciętej pracy nożyczek, podobnie jak dwie wyszczerzone dynie zatopione w akwarium, duszki podwieszone na lampach i pluszowe pająki wygodnie przesiadujące na komodzie oraz półkach, wyglądające zza grubej warstwy pajęczyny. Brakowało jeszcze towarzystwa nietoperzy, ale ponieważ takich jasnych nie było na rynku, Bashar, nie inaczej, wziął sprawy w swoje ręce, znalazł wzór do wycięcia nietoperzowej girlandy i zapisał to jako jeden z podpunktów na ich bojowej liście. A potem się rozchorował.
Jaką jednak trudnością miałyby być nożyczki i trochę papieru dla krawca regularnie tnącego pod wymiar jedwabie? Pełen samozadowolenia uśmiech nie schodził z ust Dantego, gdy wykonał ostatnie cięcie i rozprostował papier, znad ramienia Bashara przyglądając się wyciętym nietoperzom połączonym skrzydłami. Wystarczyło już tylko obwiesić nimi regały i ściany.
— Mówiłem, że się wszystkim zajmę — zamruczał cicho syren, obrócił głowę, ucałował rozgrzane gorączką czoło złożone na jego barku. Pan doktor, jak to pan doktor, próbował włączyć się w dekorowanie mieszkania, tłumacząc, że z tym powinien sobie poradzić, ale Dante zignorował całkowicie jego upór. Wciągnął Bashara na swoje kolana, pozwalając lekarzowi co najwyżej nadzorować przygotowania ze swojego ulubionego miejsca. Minęła chwila, może dwie, a Bashar naciągnął mocniej na siebie koc, wtulił się w szeroką pierś, sennym, trochę chrapliwym oddechem łaskocząc syreni obojczyk. Nawet dreszcze go nie niepokoiły, gdy silne, bokserskie ramiona otulały go z dwóch stron.
Lekarz spał zbyt głęboko, żeby go usłyszeć, Dante jednak nie czekał na odpowiedź. Przytrzymując ukochanego jedną ręką, wychylił się, zgarnął kartkę z listą ze stolika, skreślił ostatni podpunkt związany z dekoracjami. Została kuchnia, przebrania i przygotowanie maratonu filmowego na halloweenowy wieczór. Drobnostka. Bułka z masłem. Z palcem w nosie rozpierdoli te przygotowania. Dekoracje poszły mu świetnie, złapał pęd, teraz wystarczyło znokautować przeciwnika.
Dante uśmiechnął się do samego siebie. On niby nie da rady? Dla Bashara wszystko da radę.
Jak nie on, Dante zerwał się punkt siódma, i to bez budzika, nawet nie prosząc o jakieś dodatkowe pięć, dziesięć minut drzemki. Nie, miał Halloween do pokonania i Bashara do wyleczenia, a żadne z tych dwóch nie mogło poczekać. Bojowy zmysł przed walką na ringu rozbudził się naturalnie w nim, nie zamierzając przepuścić ani skomplikowanym przepisom, ani zarazkom.
Bashar nie zdążył dobrze się przeciągnąć, już syren wyciągał go z wanny – ciepłej, wypełnionej dodatkowo olejkami eterycznymi z eukaliptusem i tymiankiem, bo Dante spędził bardzo produktywnie ostatni dzień w pracy, czytając o najlepszych sposobach na kąpiel w walce z przeziębieniem. Wysuszony troskliwymi ruchami, ubrany w świeży sweter i zaciągnięty pod kołdrę w łóżku coś mruknął, coś westchnął, a potem znów odpłynął, ucałowany na pożegnanie w policzek.
Gdy lekarz ponownie otworzył oczy, pogodna, syrenia twarz była tuż przy nim.
— Wróciłem z zakupów — oznajmił Dante, ignorując to drażniące uczucie, że czegoś zapomniał. — Zrobiłem ci świeżą herbatę z malinami, kupiłem dla ciebie czekoladę i… — Zza krawędzi łóżka, powoli w górę wysuwało się coś czarnego, puchatego, poszerzającego uśmiech Dantego. — Kocie uszka. W kapitana statku się nie przebierzesz, ale kotem jesteś idealnym już teraz.
Bashar odpowiedział słabym uśmiechem, ścisnął w miarę możliwości dużą dłoń własną.
— Dałeś radę kupić wszystko potrzebne do gotowania?
Och, pomyślał nagle Dante, obdarzając lekarza swoim najszczerszym spojrzeniem zgłupiałego zawadiaki grającego dalej w złej grze, już wiem, czego zapomniałem.
— Zdefiniuj „wszystko” — zamruczał niewinnie.
— Barwniki do jedzenia? Rzeczy na lukier? Żurawina do ciasta?
— No popatrz, chyba się gdzieś zapodziały — rzucił Dante, jakby zakupy zostały w koszyku roweru, a nie wciąż leżały na półkach sklepowych. — Zaraz wracam.
To wcale nie było tak, że na stole czekała lista, o której zapomniał, a w telefonie przypomnienie, żeby listy nie zapomnieć. Ale to nic. Ledwie drobne potknięcie. Druga runda ze sklepem pójdzie szybciej, gdy najważniejsze – czyli dobroci dla Bashara – zostały kupione.
Katastrofa nie jawiła się na horyzoncie. Jeszcze.
Jedną z wielu rzeczy, jakich nauczył się od Bashara, była taktyka. Znał ją z boksu, prawda, potrafił jej używać w walce, żeby rozjebać przeciwnika, ale nie miał pojęcia, jak nią rozjebać codziennie życie. Ogarnięcie kuchni uważał za trudniejsze od wkopania jakiemuś dryblasowi, lecz do tej halloweenowej potyczki się odpowiednio przygotował. Dante zrobił krok w tył, z dumą spojrzał na swój niezastąpiony geniusz, według którego wydrukował przepisy i przykleił je na szafkach, żeby przypadkiem nie uciekły. Strategia rozpisana. Czas na zadanie ciosów.
Mąka była zdradliwym i szybkim przeciwnikiem, jajka jeszcze szybszym, mleko całkowicie myliło swojego oponenta, ale Dante nie zamierzał dać im się zastraszyć. To oni musieli bać się go i jego pomysłów. Z mocą wojennej orkiestry, forma na babeczki, miski, sztućce oraz mordercze ramiona miksera poleciały na blat, zabrzdąkały, wygrażając niepokornym składnikom, tylko czekającym na syrenią zgubę.
Przy całym tym hałasie i kręceniu się w kółko, by skontrolować z przepisem, czy wszystko jest naszykowane, jakoś umknęło mu to ciche szuranie filcowymi kapciami oraz kocem ciągnącym się nieco po podłodze jak pluszowa peleryna, jakoś nie wziął pod uwagę, że Bashar będzie próbował mu się wpakować do kuchni mimo zakazu. Chociaż z drugiej strony niczego innego by się Dante po nim nie spodziewał.
Syren zerknął w bok, gdy usłyszał rozrywane opakowanie mąki.
— Co ty tu robisz?
Lekarz, jak gdyby nigdy nic, zrobił płynny krok ku czajnikowi, nie patrząc już na mąkę. Pociągnął nosem, sięgnął po coś do szafki. 
— Herbatę robię.
I niby kto tu był bardziej niemożliwy?
— Ja ci zrobię.
— Nie chciałem ci przeszkadzać… Dante!
Na pana doktora nie działały żadne półśrodki – albo pokonywało się go pełną dawką, albo można było zapomnieć o próbach walczenia z nim. Dante zaś, będąc definicją bezgranicznej, morskiej siły, objął Bashara na wysokości ud, oparł go sobie na barku i wyniósł po prostu z kuchni. Delikatnie, choć stanowczo, ułożył go na kanapowych poduszkach, odciął drogę ucieczki, opierając dłonie po bokach mężczyzny.
— Masz leżeć i zdrowieć — zakomenderował, próbując naśladować twarde, lekarskie spojrzenie. Bashar prychnął przelotnie, a Dante nie wytrzymał, uśmiechnął się, cmoknął blady policzek. — Zalecenie twojego syrena.
Zalecenie zostało wreszcie wysłuchane i Dante uznał to całkowicie za zasługę bokserki i różowego fartuszka, dzięki którym stanowił ciekawy widok do oglądania.
Suche składniki posypały się do jednej miski, mokre do drugiej, maślanka nawet nie stawiała oporu przy otwieraniu, a piekarnik cicho buczał przy nagrzewaniu, stanowiąc przyjemne tło dla pogwizdywania syrena, jakby od zawsze byli przyjaciółmi i Dante nie przeklinał używania tego dziadostwa przy każdej możliwej okazji. Dzisiaj był czas na rozejm.
A przynajmniej na to Dante liczył.
— Patrz, Bashar, jakie to ciasto dobre mi wyszło, jak ze zdjęcia… — odezwał się, gdy mikser zastygł w jego dłoni, brudny od ciemnobrązowej, równej masy. Przechylił nieco miskę, gdzie całe buntownicze towarzystwo składników stało się jednością. Bashar zastanawiał się przez chwilę.
— Pamiętałeś o proszku do pieczenia?
— Kurwa mać.
Dodał proszek do pieczenia, dodał również kostkę masła, która została na blacie przy lodówce i nie wydawała się już dłużej przydatna według syreniego umysłu. Przy rozlewaniu ciasta stoczył dwanaście małych potyczek, walcząc z każdą niesforną kroplą, ale ostatecznie wepchnął formę do piekarnika i mocno wierzył, że się wszystko uda.
— No, to nie było takie… Lukier!
Przecież, że to nie mógłby być zwykłe babeczki i Bashar znalazł taki przepis, żeby szczęki mieszkańców dzielnicy powypadały, gdy zobaczą stwory z pianek i lukru. Samo przygotowanie potrzebnych rzeczy nie było skomplikowane, ale potem należało usiąść i malować te upiory. Wzrok Dantego jakoś tak sam powędrował poza granice kuchni, szukając nowego zajęcia, które trzeba było rozgrzebać, zawisł na gazetach wyłożonych na stole.
— Dynie!
Naturalnie wybrał te największe z targu, najbardziej okrągłe i najpiękniejsze kolorem, które ledwo dotaszczył do domu, żeby teraz patrzeć, jaki jego nóż jest mały, a dynie ogromne.
— Wytnij jedną — zaproponował Bashar.
— Wytnę dwie — oznajmił bojowo Dante, prężąc muskuły na twardej, upartej skórce dyni.
W zeszłym roku to nie wydawało się takie trudne, ale to może przez to, że więcej czasu poświęcał wtedy na zaczepianie pewnego doktora, niż wyciąganie miąższu ze środka. Dante zerknął na wzory, uprzednio wydrukowane. Nowa pasja Bashara związana z nietoperzami łapała go całkowicie za serce, lecz w tej chwili syren znienawidził te rozłożone szeroko skrzydła. Sam nawet jeszcze nie umiał dobrze ich używać.
— Uważaj, żeby się nie zaciąć — powiedział gdzieś w międzyczasie lekarz.
— Przecież ja nigdy… Kurwa!
Bashar poderwał się, usiadł.
— Zaciąłeś się.
— Wcale nie — odpowiedział syren nieco niewyraźnie, trzymając palec w ustach.
— Dante.
Oczywiście, że Bashar chciał pójść po apteczkę, ale Dante pogroził mu spojrzeniem na próbę opuszczenia kanapy, sam wyciągnął antyseptyk wraz z plastrem. Już chciał wracać do kończenia drugiej dyni, gdy widok lukru i formy wyjętej jakiś czas temu z piekarnika poruszył odległym dzwoneczkiem w głowie.
— Babeczki!
Dynie zostały poza zasięgiem, na stole, pianki na wykałaczkach poszły w ruch, kąpiąc się w pomarańczowym, czerwonym i szarym lukrze, a potem Dante malował czarnym ich buźki, przyklejał rogi z prażonych migdałów diabełkom, mumiom doczepiał bandaże, dyniom zaś listki z jadalnych papierków owocowych, mówiąc sobie, że to jak sztuka przyszywania guzików, żeby przypadkiem nie pierdolnąć.
Posadził połowę stworów na wydrążonych górach babeczek, mając jakieś dziwne przeczucie, że powinien był jeszcze zrobić do nich nadzienie. Dante przestał liczyć, jak bardzo przegrywał z jedzeniem.
Rozgrzał na patelni śmietanę z czekoladą, dodał kolejny barwnik, czerwonym, by nadzienie było krwawe. Zerknął przelotnie na przepis. I zamarł.
— Kochanie? — rzucił lekkim tonem. — A co by było, gdyby nie barwnik w żelu, ale w płynie znalazł się w lukrze?
— Ten w płynie rozpuści bardziej lukier i nie utrzyma się długo na piankach. — Usłyszał, jak Bashar poprawia się na kanapie. — Ale ty użyłeś tego w żelu, prawda?
Dante zawahał się, myśląc o pobojowisku czekającym za jego plecami. Spojrzał przez ramię na dynię z rzadką chorobą płynnej skóry, mumie rozpłaszczające się na czekoladowych tronach i diabły gubiące migdałowe rogi, topiące się w piekielnym lukrze. Babeczki były upiorne, chociaż nie tak, jak to Bashar zaplanował.
— Może nie. Może tak.
Nadzienie nie wyszło najgorsze, z nałożeniem go było trudnej, z posadzeniem kolejnych rozlanych upiorów najtrudniej, ale oficjalnie było o jednego przeciwnika mniej, babeczki zostały zrobione. Jeśli uznać za „zrobienie” ich dojechanie do końca przepisu bez poddania się w połowie. Zostały dynie z szerokimi uśmiechami, które wydały mu się drwić z jego poczynań. Dokończył pozbawianie ich wnętrzności, rozświetlił sztucznymi świeczkami i zabrał pozostałości do kuchni, by przygotować z nich ciasto.
— Ale tego dyniowego już naprawdę nie musisz robić… — próbował przekonać go Bashar.
— Nie dam się jakieś dyni ojebać — odparł stanowczo syren, tylko po ty, by przy wkładaniu formy do piekarnika pizgnąć się przedramieniem w rozgrzany metal, bo ktoś akurat zadzwonił do drzwi.
Przyłożył mokrą szmatę do ręki, wyszedł na spotkanie z wyszczerzoną brygadą sięgającą mu może do biodra.
— Cukierek albo psikus!
— Cukierek — westchnął Dante, podstawił talerzyk z babeczki. — Gotowanie jest już wystarczającym psikusem.
Dzieci niepewnie spojrzały po sobie.
— One tylko wyglądają dziwnie, ale smakują dobrze — zapewnił syren. Przynajmniej tyle mu wyszło.
Upiorny w końcu się przekonały, przyjęła babeczki, przyjęły również obfitą garść słodyczy strzeżonych przez kuferek z zakrwawionymi kłami.
— Pan za kogo jest przebrany? — zainteresowała się króliczka ze styropianowym nożem, poprawiając swoją za dużą maskę po raz któryś.
— Chuj by to… To znaczy cholibka.
Przez to bieganie po sklepach, torturowanie dyń oraz prowadzenie otwartej wojny w kuchni odkładał cały czas założenie ubrań pirata i dorobienie do tego makijażu. Popatrzył po sobie. W jakimś desperackim akcie zemsty któraś z dyń pobrudziła miąższem dresy na łydkach, różowy fartuszek wyglądał jak prosto wyjęty z reklamy kostek do prania, jeszcze zanim uśmiechnięty prezenter wrzucił go do pralki, bokserka pogniotła się cała pod spodem, odsłonięte ręce od nadgarstka aż po bicepsy kleiły się przez mieszankę potu z lukrem, a o stanie włosów spiętych niedbale muszelkową klamrą syren wolał chyba nie myśleć. Westchnął, po czym wyszczerzył kły w charakterystycznym, krnąbrnym uśmiechu.
— Za ducha dobrych chęci.
— A pan doktor gdzie? — Młody szkielet przechylił się nieco w bok, spróbował zerknąć do wnętrza mieszkania.
— Niestety pana doktora złapało choróbsko i przysypia na kanapie.
Szkielet wytrzeszczył na niego oczy.
— To lekarze też mogą chorować? — zapytał, a Dante widział w jego spojrzeniu, jak prosty, dziecięcy światopogląd obraca się w drobny pył.
— Najgorzej, co nie? — mruknął syren, krzywiąc się. — Dobra, zmykać, bo mam ciasto w piekarniku. Jak będziecie przechodzić obok drzwi Wiśniewskiej, to możecie klamkę wysmarować lukrem w moim imieniu.
Dzieciaki zachichotały, pokiwały ochoczo głowami, robiąc krok w stronę schodów.
— Dziękujemy panie duchu!
— Dużo pieniędzy dla pana doktora! — zawołał fioletowy smok.
— Dużo zdrowia się mówi — burknęła króliczka.
— Ale mi tata powtarza, że pieniądze to zawsze dobre życzenia…
Dzieci zniknęły, ale syf w kuchni w nie. Bashar mówił, żeby to zostawił, ale syren odmawiał wywieszenia białej flagi. Latał ze szmatą po blatach i podłodze, okazjonalnie otwierał drzwi i częstował kolejne roześmiane gromadki, przekazując im pozdrowienia od pana doktora każącego nosić szaliki oraz swoje rady na chowanie cukierków przed rodzicami, żeby nie marudzili, że jest ich za dużo.
Dyniowe ciasto pachniało słodko z talerzyka, herbata parowała intensywnym aromatem, a z kieliszka prawie wylewało się wino, bo trzeźwość nie była dłużej opcją. Na telewizorze horror czekał na odtworzenie, chociaż po dzisiejszym dniu nic nie wydawało się straszniejsze od spierdolonego lukru. Dante rzucił fartuszek chuj wie gdzie, z ciężkim westchnieniem opadł na kanapę przy Basharze.
Nie żałował ogarniania Halloween, ale wyzionął jebanego ducha przy tym.
— Dante?
Głos Bashara postawił go na nowo w stan gotowości.
— Tak? Herbaty dorobić? Leki jakieś ci podać?
Ale lekarz pokręcił uspokajająco głową, uśmiechnął się rozczulony, pogładził syreni policzek, trzymając Dantego na kanapie, gdy nogi już chciały biec do kuchni.
— Jesteś moim najdzielniejszym upiorem w to Halloween — powiedział miękko Bashar, całując go w nos.
I tyle wystarczyło, żeby obolałe od długotrwałego stania nogi się rozluźniły, spracowane walką z ciastem i dyniami ramiona zapadły swobodnie w poduszki, zmęczony uśmiech zmienił w szeroki, błyszczący przez wampirze kły wyraz. Dante zapomniał, ile kurew poszło tego dnia, jak bardzo mu się sprzątać lukru nie chciało, zapomniał o swoich marzeniach wyrzucenia miksera przez okno i ugryzienia drzwiczek od piekarnika, gdy któraś z babeczek jakoś nieforemnie urosła. Chaotyczne przygotowania stały się małymi niedogodnościami w obliczu tego miłego, czułego spojrzenia lekarza.
— Wszystko dla ciebie, Kocie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz