Proces twórczy nie raz przypominał błądzenie w labiryncie. Ignis wiedział, skąd zaczynał i gdzie chciał dotrzeć, to znaczy wiedział, że chce dotrzeć do skarbu w samym sercu owego labiryntu – stworzyć piosenkę, która rozpierdoli wszystko. Ale jak do tego dojść i czym dokładnie ów skarb by się okazał – to już była zupełnie inna historia. Czasem w przypływie twórczego geniuszu udawało się wszystko zrobić od deski do deski, niemalże za jednym posiedzeniem, zupełnie tak, jakby jakaś zakochana księżniczka obdarzyła go kłębkiem wełny i dokładnie poinstruowała, jak ma iść, by uniknąć wszelkich niebezpieczeństw. Czasem zaś proces był zgoła odmienny, i Vox przypominał grupę odważnych poszukiwaczy przygód pakujących się do labiryntu, biorącego sobie za nadrzędny cel by skrupulatnie zbadać każdą, najciaśniejszą i najbrudniejszą jego odnogę.
W tym momencie znajdowali się w podobnym miejscu z piosenką. Ignis miał wrażenie, że usłyszał ją już w każdej możliwej wersji, ale to nadal nie było to. Genashi westchnął ciężko, leżąc rozwalony na kanapie w studiu, z nogami przerzuconymi przez oparcie i wpatrywał się w sufit, jakby odpowiedź na dręczące go, muzyczne dylematy, miała się tam w cudowny sposób pojawić.
— Musimy dojebać więcej perkusji — odezwał się Raam, mając zawsze uniwersalne rozwiązanie na wszystkie ich bolączki. Seymour wzruszył ramionami, wyciągnął przed siebie nogi, by położyć je na niskim stoliku. 
— Jest jej tyle, że Norbiemu zaraz pospadają ze ścian wszystkie dyplomy i certyfikaty.
Ioannis jak zwykle miał na podorędziu radę, która zawsze działała, ale Ignis nie zawsze się jej słuchał.
— Powinniśmy zrobić sobie przerwę. Wyjść na chwilę, przejść się, odetchnąć świeżym powietrzem i przewietrzyć głowy. A do pracy nad tym kawałkiem wrócić w przyszłym tygodniu, teraz zająć się czymś innym.
Ignis poruszył się na kanapie. Ioannis miał rację, ale genashi nie chciał, by ją miał.
Arieth, który do tej pory milczał, przeglądając coś na tablecie, uniósł wzrok.
— Może problem nie leży w perkusji, certyfikatach, dotykaniu trawy, ale w strukturze? Brakuje jakiegoś przejścia, które zmieniłoby dynamikę. Jak w dobrze poprowadzonej kampanii, gdzie po serii walk przychodzi czas na zagadkę albo scenę fabularną.
Ignis zerknął na niego. Basista regularnie pogrążał się w fantastycznym świecie kolorowych kostek, ładnie wydrukowanych podręczników, malowanych figurek i rozbudowanych makiet, rozmawiał o tym równie często, co o książkach i z wypiekami na twarzy opowiadał o tym, co ostatnio przyszykował dla nich mistrz gry.
— Co tam, punkt kulminacyjny kampanii? — spytał Ignis, dostrzegając, że myśli Arietha biegną w jakimś konkretnym kierunku.
— Na następnej sesji wszystko się wyjaśni — odparł zmiennokształtny z lekkim uśmiechem. — Udało nam się zinfiltrować podwodne miasto trytonów i włamać się do zamku. Jesteśmy już naprawdę blisko...
— Podwodne miasto? — zainteresował się Raam. — Były jakieś wielkie ośmiornice do napierdalania?
— Albo syreny? — dodał Seymour. — Dante by się ucieszył.
— Było z nimi ciężko, próbowały nas zaczarować — przyznał Arieth. — Musieliśmy walczyć ze strażnikami, przekradać się przez pułapki i nie dać się omamić hipnozie.
Ignis oderwał w końcu myśli od trudnego kawałka, zdjął nogi z oparcia i usiadł w bardziej konwencjonalny sposób. Może i perspektywa zakradania się do podwodnego miasta nie napawała go nadmiarem entuzjazmu, ale, co tu dużo mówić, fascynowały go światy, które Arieth opisywał – pełne magii, potworów i heroicznych czynów. Czasem zastanawiał się, jak by to było, jakby sam był częścią czegoś takiego, lecz za każdym razem, gdy te myśli się pojawiały, historia zawsze zataczała podobne do rzeczywistości koło, i u jego boku pojawiała się czwórka bardów wraz z bardzo wkurwiającym paladynem i pewnym niepozornym druidem.
— Wiesz co, czasem żałuję, że to wszystko jest tylko na papierze i w wyobraźni — rzucił Ignis, opierając łokcie na kolanach. — Fajnie byłoby tak naprawdę wejść do takiego świata. Zobaczyć to wszystko na własne oczy, poczuć adrenalinę. Takie DnD w realu.
Arieth uniósł brew.
— Ale przecież się da.
Ignis pokręcił głową.
— Nie chodzi mi o cosplay. Chodzi mi o to, żeby no… Żeby to było też coś więcej niż larp. Żeby serio dało się być postaciami i to wszytko robić. I też nie tak w formie gry komputerowej.
— Nie to miałem na myśli — Arieth odłożył tablet. — Mówię o VR. Są teraz takie areny, które łączą VR z iluzjami. Zakładasz gogle, dostajesz sprzęt i przenosisz się do innego świata. Możesz być, kim chcesz: magiem, wojownikiem, łotrem… Walczysz z potworami, rzucasz czary, musisz ogarniać jakieś lochy...
W studiu zapadła cisza, Seymour odłożył telefon.
— Serio? Coś jak ten laser tag, na którym byliśmy, tylko zamiast biegać po dykcie, biegasz po lochach?
— Dokładnie — potwierdził Arieth. — System losuje ci klasę postaci, statystyki, a potem rzuca cię w sam środek przygody. Możesz walczyć z innymi graczami na arenie, albo spróbować rozegrać jakiś scenariusz. Wiesz, wyczyścić lochy z drużyną.
W głowie Ignisa skrzesała się iskra. Reszta zespołu już bardzo dobrze znała ten błysk w oku, ten uśmiech i nagłą chęć sięgnięcia po butelkę.
— Arieth — zaczął muzyk, a na jego twarzy pojawił się bardzo szeroki uśmiech. — Znajdź nam takie najlepsze miejsce w okolicy i zarezerwuj jakiś dojebany scenariusz na sześciu chłopa.
Pracownik areny uruchomił system, a surowe, industrialne wnętrze przybytku zniknęło, zastąpione utkaną z iluzji i technologii rzeczywistością. Próżno było szukać wokół nich metalu czy prostej wykładziny – wszystko to obróciło się w tajemniczy chłód kamienia opuszczonego lochu, w wiszące w kątach pajęczyny i odległe zawodzenie czegoś groźnego. 
— Co to, kurwa, jest? — spytał Raam, patrząc na własnego awatara.
Początkowo mieli sami wybrać swe postaci, lecz jedna wypowiedź poprowadziła do kolejnej, całość skończyła się przepychanką słowną i w końcu mężczyźni postawili na więcej chaosu i rozpierdolu, pozwalając, by to przypadek zadecydował o składzie ich drużyny.
— Arieth miażdżyć! — krzyknął modulowanym, tubalnym głosem półnagi olbrzym z toporem w garści, jeszcze do niedawna będący ich drobnym i cichym basistą.
Stojący zaraz obok gnom poprawił ciężkie gogle, zważył w dłoni skomplikowany, metalowy klucz, pociągnął za troczek kowalskiego fartucha.
— Raam, jesteś artificerem!
— Co to jest, kurwa, artificer — jęknął asura nieswoim głosem. 
Tymczasem zaś Virgil prawie potknął się o własne nogi, gdy lśniąca srebrzyście zbroja osłaniała każdy skrawek ciała, sprawiając, że umięśniona i przytłaczająca sylwetka stawała się jeszcze bardziej przytłaczająca. Wielka, ozdobna tarcza ciążyła w dłoni równie mocno, co i poświęcony miecz. 
Stojący zaraz obok Seymour z powątpiewaniem patrzył na swój łuk, bardzo szybko przywołał okienko statystyk.
— Jak to moim ulubionym wrogiem jest wilk? — spytał, przebiegając wzrokiem informacje o swojej postaci.
— Co jest, kurwa.
Dante pochylił się, wpatrzył we własne odbicie w zbroi Virgila. Wyprofilowane srebro zniekształcało nieco obraz, nie na tyle jednak, by nie dało się dostrzec kompletnie przeciętnych rysów, nijakiej fryzury i znoszonego, niezapadającego w pamięć stroju.
— Kim ja, kurwa, jestem?
— Jest pan łotrzykiem — rozległ się pogodny głos kogoś z obsługi. — Pana specjalizacja to zamki, ukradkowe ataki i niewyróżnianie się z tłumu.
— Kogoś chyba pogięło, do chuja pana… — mruknął Dante, odrywając się od swego łatwego do zapomnienia oblicza i popatrując na ostatniego członka ich drużyny.
Ignis, odziany w zwiewne błękity, obwieszony biżuterią z muszli i koralowców, oglądał swoją zaklętą różdżkę z mieszaniną wstrętu i rozpaczy. 
— Zamień się! — krzyknął Dante, przypadając do genashiego.
— Weź, kurwa — burknął Ignis. — Jestem kapłanem jakiegoś morskiego chuj-wie-czego! 
— Arieth miażdżyć!
Ryk barbarzyńcy odbił się echem od wirtualnych kamieni, skutecznie ucinając dalsze targi o zamianę postaci. Zaklęte wrota rozwarły się i czas im było stanąć przeciw wyzwaniom.
Korytarz kończył się kamienną płytą z wyrytymi na niej bardzo groźnymi i obiecującymi rychły wpierdol czaszkami. Torujący drogę Vi zatrzymał się parę kroków przed nią, gestem dłoni polecił, by i inni zrobili to samo. 
— Raam? Dante?
Dziwnie było prosić tę dwójkę o zajęcie się podejrzanym mechanizmem, gdy tuż obok stał Arieth. Zmiennokształtny wczuwał się jednak doskonale w swoją rolę, stojąc tak, by torować drogę innym i nie robiąc niczego konkretnego.
— Kurwa, to pułapka — zawyrokował Raam, patrząc na płytę przez swoje niezwykłe, mechaniczne gogle. — Płyta naciskowa uruchamia zapadnie, ale…
— Arieth zmiażdżyć zapadnię! — zadeklarował basista unosząc swój topór.
— Stój, do chuja pana! — Dante powstrzymał go w ostatniej chwili. — Za dobrze ci idzie to bycie debilem. 
— Arieth debil?
Dante wyminął ich bezcennego barbarzyńcę, przyklęknął ostrożnie przy płycie, dobył jakichś narzędzi.
— Potrzebuję więcej światła — odwrócił się przez ramię. — Zapałka, przydaj się na coś, zapal jakieś światło.
Ignis prychnął, uniósł swój kostur. Perła na jego szczycie rozbłysła łagodnym, błękitnym światłem, mieniącym się niczym podwodne rozbłyski. Genashi aż się skrzywił. Tymczasem zaś Dante pogmerał trochę przy płycie, odezwało się ciche kliknięcie i zapadnia, zamiast wysadzić ich wszystkich w powietrze, ukazała ukryte przejście dalej.
— Gotowe. Możecie dalej iść.
Drużyna wkroczyła do kolejnej sali. Ta jednak odróżniała się wyraźnie od wszystkich poprzednich – jej ściany, sufit, a nawet podłogę, pokrywały gładkie, srebrzyste lustra, odbijające zwielokrotniony obraz poszukiwaczy przygód. 
— Nie podoba mi się to miejsce — mruknął Seymour, mocniej ściskając swój łuk. — To wszystko jakaś iluzja…
— Arieth zmiażdżyć lustra! — ryknął barbarzyńca, wznosząc swój topór.
— Stój, kurwa — Raam złapał go gdzieś za kolano. — Czujecie ten zapach? To środek wybuchowy. Jak jebniesz w lustro, wszyscy wylecimy w powietrze.
— Arieth latać?
— Musimy w takim razie znaleźć jakieś przejście dalej — dodał Virgil, rozglądając się niepewnie. — Tylko jak? Ktoś ma jakieś przejrzenie iluzji?
— Ja mam wykrycie kłamstwa — odezwał się Ignis. — No nie uwierzycie, ale okazuje się, że pobłogosławiona woda zawsze odbija prawdziwy obraz.
Genashi uniósł dłoń, stworzył w powietrzu cienką warstwę krystalicznej wody. Dopiero w niej miała pojawić się prawda. Dante stanął przy nowym lustrze, wpatrzył się w taflę.
— Tutaj! — wskazał, odwrócił się w stronę jednego z luster. — W tym jednym nie odbijamy się naprawdę.
I nim ktokolwiek zdążył zareagować, coś niewielkiego błysnęło w dłoni syrena, poleciało wprost w taflę…
— Nie, kurwa, Dante!
…i przeleciało na drugą stronę. Lustro rozproszyło się, iluzja pękła, i cała drużyna mogła iść dalej.
— Nie peniaj, Zapałka.
To powiedziawszy, Dante klepnął „kapłana” w ramię, skierował się w stronę korytarza.
Drogę zagrodził im golem. Kamienna istota sięgała łbem powały, dzierżone w mocarnych łapach młoty zdolne były burzyć całe budynki, a skomplikowane runy zaklinały pradawną magię w martwym kamieniu, czyniąc stwora praktycznie niezniszczalnym.
Virgil aż sapnął, gdy jeden z młotów runął na jego tarczę, barbarzyńca był niepocieszony.
— Arieth nie móc miażdżyć! — ryknął z pretensją.
— Tak go nie zniszczycie — krzyknął Seymour, opuszczając łuk. — Trzeba znaleźć główny przełącznik!
— Nie metagejmuj — odezwał się nagle Arieth, na moment wracając do swojego typowego sposobu wypowiedzi. 
— Analizuję! — zawołał Raam. — Golem jest zasilany przez trzy runy na jego ciele: na czole, na piersi i na plecach. Trzeba je zniszczyć w tym samym momencie.
— Co to za kretyński kill-switch?!
— Dobra, jebać czy kretyński, czy nie — przerwał mu Dante. — Ogarniemy go i jest po chłopie.
— Dante, Ignis, jesteście najszybsi — zakomenderował Raam. — Dante, ty zajmiesz się runą na plecach. Ignis, ty weźmiesz tę na czole. Seymour, ty masz tę na piersi. Musicie uderzyć na mój znak.
— A Arieth co?! — ryknął Arieth.
— Ty i Virgil musicie go zająć! Odwróćcie jego uwagę! — odkrzyknął Raam.
Barbarzyńca i Paladyn z rykiem rzucili się na golema, skupiając na sobie jego potężne ciosy. W tym czasie Dante bezszelestnie zakradł się za plecy potwora, a Ignis, używając magii, stworzył pod stopami lodową ścieżkę, by szybko znaleźć się przed nim.
— TERAZ! — krzyknął Raam.
Strzała Seymoura, sztylet Dantego i wodny pocisk Ignisa uderzyły w runy w tej samej chwili. Golem zaryczał, jego kamienne ciało popękało, a potem rozpadł się w kupę gruzu.
Po dwóch godzinach biegania, rzucania czarów, przeklinania, machania toporem i ciskania w potwory zakurzonymi tomiszczami, wyszli z areny zlani potem, wypluwając płuca i powłóczając nogami, lecz wszystkie twarze szczerzyły się szerokimi uśmiechami. Pokonali najeżony przeciwnikami i pułapkami loch, ale Ignis oczywiście nie zamierzał przyznawać, że jego czary i w ogóle bycie magiem specjalizującym się w kontroli wody, okazały się bardzo przydatne. Dante z kolei odetchnął z ulgą, mogąc na powrót zdawać wszystkie testy siły bez rzutu niewidzialnymi kośćmi.
Zmordowana ekipa rozlała się na ławach wokół dębowego stołu, czekając, aż na blacie pojawi się pizza wielkości tarczy orka, a fantastycznie ubrana „karczmarka” naleje w kufle zimnej, spienionej kofoli. Stylizowany na najprawdziwszą karczmę food court zapewniał należny odpoczynek i solidny posiłek każdej nieustraszonej drużynie poszukiwaczy przygód.
— Trzeba przyznać, Zapałka, że to było lepsze niż się spodziewałem — powiedział Dante, odrywając się od popatrywania z nadzieją w stronę kuchni. — Robiłeś z siebie debila, ale przynajmniej nas wszystkich nie pozabijałeś. 
— A ty choć na chwilę musiałeś się po prostu zamknąć — odparł genashi. — Miła odmiana od tego twojego ciągłego pierdolenia.
— Tobie by się przydało. Już głuchniesz i pleciesz bez sensu, a jeszcze parę treningów, przestanę dawać ci fory i to będzie kwestia czasu, aż stracisz trochę zębów.
— Czyli idzie mi coraz lepiej, skoro nie musisz mi już dawać forów? — spytał z przekąsem Ignis.
— No i o tym mówię — Dante ogarnął go gestem. — Głuchniesz i pleciesz bez sensu. 
Pojawienie się pizzy położyło kres tym słownym przepychankom, przynosząc chwilowy rozejm zastąpiony walką o kawałek z największą ilością sera i dostęp do wyboru sosów. Raam postanowił dopchnąć jeszcze skrzydełkami i w końcu „karczmarka” ze śmiechem sprzątała pobojowisko z tłuszczu, okruchów i kości, wprawnie manewrując między obżartymi do kulistości bohaterami.
— Wy wiecie, że jeszcze tort nas czeka? — odezwał się Seymour. Vi jęknął cicho, pokładając mu się na ramieniu.
— Ja słodkie zawsze zmieszczę — zapewnił ich Raam.
— Ty to zawsze wszystko zmieścisz — prychnął Dante.
— Co, Karpiu, peniasz? 
— Twoja stara — odparł mu kordialnie syren.
Tort wpłynął na blat w pełnej chwale czekoladowego kadłuba, z cukrowym olinowaniem i rozpływającymi się w ustach, puchatymi żaglami o purpurowo-malinowej barwie. Trzy świeczki rzucały ciepłą łunę na twarze, wbite w przypadkowe miejsca, bo, jak Ignis twierdził, jak w zeszłym roku Karp miał mentalnie trzy latka, tak przez cały ten rok nic się nie zmieniło.
— Żebyś w końcu popłynął w pizdu i dał nam spokój — wyjaśnił Ignis, wskazując statek.
Dante zdmuchnął świeczkę, rzucając mu pełne politowania spojrzenie, a potem przyszedł czas na umiejętne dobranie się do skrytych w przepastnej ładowni łakoci. Okazało się, że każdy z poszukiwaczy przygód wyposażony był w żołądek deserowy, gładko przyjmujący kolejne czekoladowe deski pokładu, chrupiące kule armatnie i malowane na złoto, pirackie monety. 
— Dobra, Flądro, koniec wygłupów. Masz — powiedział Ignis, gdy statek stał się jedynie wspomnieniem. Wyciągnął w stronę Dantego podejrzanie wyglądającą kopertę.
Ze środka wypłynął perłowy błękit, rozkwitłe, egzotyczne kwiaty i mnóstwo, mnóstwo ryb i koralowców.
— Pantalazja? — spytał cicho Dante, przesuwając palcem po nazwie.
— Nie chciało mi się wymyślać niczego bardziej kreatywnego, więc tym razem po prostu wyślę cię dalej, niż ostatnio — powiedział Ignis, opierając się wygodniej na krześle i udając, że lustruje sufit. — Kurs gotowania, żebyś nie otruł Bashara swoimi wynalazkami kulinarnymi, no i kurs nurkowania. Pomyślałem, że skoro jesteś półsyrenem, to może w końcu nauczysz się porządnie pływać. Bilet jest rzecz jasna dla dwóch osób, więc Bashar może też pojechać, mieć na ciebie oko, żebyś się tam nie utopił.
Dante milczał przez dłuższą chwilę, wpatrując się w bilety. W końcu uniósł wzrok na Ignisa, a w jego oczach błysnęło coś więcej niż tylko rozbawienie. 
— Wiesz, Zapałka… Ty to serio masz ten łeb do reszty spalony.
Ignis prychnął, machając ręką.
— Lepszy spalony niż doszczętnie pusty. Wszystkiego najlepszego, Dante.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz