Rozsierdzało go, gdy matka robiła z niego jednego ze swoich klientów, do którego może napisać suchą, rzeczową wiadomość, potraktować jak drugą stronę umowy, nic więcej. To był jej odwieczny sposób radzenia sobie ze świadomością, że nie miała racji w kłótni – nie mówiła przeprosin, w żadnym wypadku otwarcie nie przyznawała się do błędu, nie rozmawiała o tym. Przywdziewała maskę chłodnego spokoju, niewzruszoną jak tafla głęboko zamarźniętego jeziora, po czym bez słowa opłacała treningi bokserskie, zostawiała na stole podpisaną zgodę na wycieczkę szkolną. Albo wysyłała wiadomość, że niejaka milady Desideria Auriemma-Castellan zaprosiła ich na jeden ze swoich wystawnych, bardzo prywatnych bankietów, gdzie być może pojawi się pewna osobistość. Zaproszenie powinno być już w skrzynce. PS. Nie skompromituj się.
— Ona po prostu nie wie, kiedy przestać, co? — warknął Dante, ściskając telefon w dłoni.
— Te słowa nie mają znaczenia. — Bashar przysunął się do niego bliżej na kanapie, w wyniku czego usiadł on na bokserskich kolanach. Siłą rzeczy nieco gniewu zeszło z syrena pod wpływem tego miłego ciężaru. — Pomogła nam i otrzymaliśmy to zaproszenie, skupimy się więc na tym. Sappho napisała, że jest szansa, że Bruno się tam pojawi.
— Pierdolnę chyba przy nim.
Lekarskie palce odgarnęły złoty lok z twarzy, usta ucałowały miękko skroń.
— Poradzisz sobie, wiem to.
Cień niepokornego półuśmiechu wkradł się na syrenie wargi.
— Dzięki tobie przywalę mu dopiero po pięciu minutach, a nie po pięciu sekundach.
Bashar odpowiedział skromnym uśmiechem i tyle Dantemu wystarczyło, by poczuć się lepiej. Zanim kolejne słowa padły z ukochanych ust, otoczył ramionami smukłą sylwetkę lekarza, wtulił twarz w bladą szyję.
— Nie chcę jeszcze o tym myśleć, do bankietu mamy dwa tygodnie. Chodźmy do tego muzeum, moja Miłości — wymruczał. — Potrzebuję popatrzeć na ciebie w otoczeniu ładnych rzeczy, choć na pewno żadna nie jest równie urokliwa, jak ty.
Samochód z szoferem, podstawiony na koszt organizatorki przyjęcia, jak to było podane w zaproszeniu na nazwisko państwa Karim, powoli pokonywał ruchliwe ulice stolicy, wysuwając się coraz dalej i dalej na północ miasta, w stronę cichych obrzeży. Rozbudowane blokowiska ustąpiły miejsca zazielenionym polom, latarnie pojawiały się naprzemiennie z drzewami, nawet pierwsze gwiazdy ozdabiające wcześnie niebo dało się już dojrzeć, gdy łuna świateł otaczająca Stellaire zostawała za nimi. Dante próbował skupiać się na widokach za oknem, nie układać nieustannie dłoni w pięści i nie zaciskać szczęki. Widoki jednak nie pomagały, syren zajął się prostowaniem idealnie wyprasowanych rękawów, skubał biały plastron przy szyi. Leżał trochę zbyt na lewo, teraz trochę zbyt na prawo, w końcu żadna z fałd nie prezentowała się elegancko po nerwowych poprawkach.
— Kurwa — mruknął, ostrym ruchem wyciągając materiał spod kamizelki. Wtem Bashar pochylił się ku niemu, z łagodnym uśmiechem na ustach nakrył bokserskie dłonie własnymi. Syren zawahał się, podniósł wzrok. Barki się rozluźniły, płuca nabrały głębiej powietrza. Sam widok lekarza czynił rzucające się w piersi fale spokojniejszymi, jego bliskość przynosiła ulgę niemożliwą do wyrażenia słowami. Znów dziwił się temu, jak tyle lat zdołał przetrwać bez niego.
— Razem pokonamy wszystko, moje Słońce — powiedział czule lekarz, z wprawą poprawiając nieszczęsny plastron. Smukłe palce włożyły go z powrotem na miejsce, wyrównały okrągłą broszę wysadzaną perłami, po czym musnęły szyję, ujęły podbródek. Muśnięcie opuszkami było przelotne, a chwyt znajomy, mimo to delikatny i przyjemny dreszcz przeszedł przez ciało. Rubin spojrzał głęboko w błękit, Dante wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany. — Poza tym obiecałem ci coś, prawda?
Pod tym pochłaniającym wzrokiem Bashara ciężko było mu przypomnieć sobie, o jaką obietnicę chodzi, ten specjalny, enigmatyczny uśmiech wcale nie pomagał i syren powoli załapał, że przecież taki był zamysł – wyrwać go z tych ciemnych, pełnych wirów morskich wód, gdzie zawędrowały jego myśli, gdzie toczył on nieustanną walkę ze słowami, które chciał powiedzieć ojcu. Sam fakt, że mógł realnie rozważać rozmowę z nim, wywoływał mieszane uczucia. Coś jak dziecięcą radość dołująco naznaczoną nagromadzoną latami furią i bólem odrzucenia. Kilkuletni on kochał wizję ojca, którą stworzył w swojej głowie. Jak ciężko było mu pokochać mnie?
Mężczyzna, który pokochał go w całości, bez wyjątku dla jednej blizny, ścisnął jego dłoń kojąco. Dante uśmiechnął się.
— Pokonamy wszystko — odparł, całując wierzch dłoni lekarza — a inni mogą się jebać.
Za metalową bramą wjechali na prostą drogę obrośniętą z dwóch stron rozłożystymi dębami. Na samym jej końcu jawiła się trzypiętrowa willa, niewątpliwie należąca do szlachty sprzed dwóch wieków, dumnej i z góry patrzącej na tych mniej zamożnych. Niedostępnej za ciemno malowanymi ścianami.
Samochody podjeżdżały i odjeżdżały spod wejścia, wpuszczając do budynku szykownie ubrane osoby. Dante miał wrażenie, że mógłby obstawiać wiek poszczególnych par na podstawie ich strojów. Znawcą historii nie był, lecz trochę wiedział, który krój gorsetu oglądało się już częściej w muzeum niż na ludziach, albo którzy dżentelmeni porzucali stare zasady i odmawiali dopełniania stroju kapeluszem. Wszyscy stanowili swego rodzaju miszmasz różnych epok, hołdując swym ulubionym okresom w historii, niewątpliwie wyraźnie pamiętanym, bądź wręcz przeciwnie – zaznaczając z uporem, że świat idzie naprzód i żadne kręcenie nosem go nie zatrzyma.
Szofer zatrzymał się niedaleko marmurowej fontanny stojącej przed willą, wysiadł i otworzył im drzwi, subtelnie zapraszając do siedliska węży.
Dante stanął pierwszy na żwirowym podjeździe i oglądał, jak Bashar opuszcza pojazd po nim, niezmiennie zafascynowany władzą, jaką jego ukochany potrafił zawrzeć w jednym prostym ruchu. On sam poruszał się z wrodzoną gracją i zwinnością, jego gesty były naturalnie płynne, a zarazem niepokorne. Oczarowywał pięknem, które po prostu miało w sobie każde lazurowe morze, zaś Bashar przypominał mu artystyczne dzieło, w którym żadnego pociągnięcia pędzlem nie wykonano przypadkiem. Od pierwszych chwil poza samochodem biła od niego siła, pewność co do tego, że wcale nie jest niespodziewanym gościem, a znalazł się on na swoim miejscu. I choć pięknie mu było w wielu kreacjach, Dante nie mógł zaprzeczyć, że klasyczny garnitur podkreślał te czarne, równo ułożone włosy, ostre rysy i smukłą sylwetkę lepiej od niejednego odzienia. Bo gdy inni czynili z klasyki ładną prostotę, Bashar zmieniał ją swym twardym, uważnym spojrzeniem, surowością swej urody i dostojnym krokiem w płaszcz godny kogoś dużo wyżej urodzonego.
Nie pierwszy, nie ostatni raz syrenie serce nieco się pogubiło przez ten widok, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że kroczy tuż obok tajemniczego księcia. Bashar poczuł na sobie syreni wzrok, posłał mu lekki, obezwładniający go do reszty uśmiech. W jego własnym, stalowoniebieskim garniturze zrobiło się zaskakująco ciepło. Otoczeni przez nieznajome wampiry czy nie, nie potrafił odmówić sobie podziwiania Bashara.
Wspięli się po kilku schodkach, pokazali lokajowi czekającemu na wejściu zaproszenie. Ten uśmiechnął się do nich szeroko, pokazując kły, dał przyzwolenie na wkroczenie do środka. Bashar pogładził dłonią dół szerokich pleców, naparł na jego bok mocniej, a Dante nie miał słów na to, jak wdzięczny był mu za każdy niemy, ciepły sygnał, że jego lekarz jest przy nim. Wkroczyli niespiesznie do holu.
Przytłaczający zapach krwi spiął na powrót wszystkie mięśnie w nim.
Wdzierał się do nozdrzy, wybudzał ten ciemny, niespokojny kłąb w jego wnętrzu, którego Dante nigdy nie był w stanie oswoić. Złakniona bestia ukazała wampirze kły, poruszyła się niespokojnie, wczepiła pazury w jego wnętrzności, pompując w nie głód. Ścisnął on żołądek, gardło, syren przygryzł boleśnie wargę.
Krew była wszędzie – w kieliszkach na srebrnych tacach lokajów, spływała z niewielkiej fontanny na środku, lśniła w kryształowej misie niesionej do innej sali. Goście bez zahamowań napełniali swoje kieliszki, oblizywali ostre kły, a furia stanowiąca drugą połowę jego natury zasyczała drapieżnie.
— Dante… — zaczął Bashar, momentalnie wyczuwając pod palcami jego napięcie.
— Dam radę — powiedział, zdając sobie sprawę, że zaciska zęby. — Dam radę. Po prostu nie mogę się napić, bo będzie tylko gorzej. Będę chciał więcej.
Lekarz spojrzał na niego z troską, skinął lekko głową, poprowadził go w głąb budynku, starając się unikać największych skupisk z wampirzym trunkiem. Krew potęgowała w nim agresję, lekkomyślność, czyniła rozkojarzonym. W małych, potrzebnych mu ilościach nie była na tyle pobudzająca, lecz w tym miejscu… Kolejne pokłosie nieobecności tego, kto powinien był mu z tym pomóc. Ten wampirzy zew był dla niego równie trudny do opanowania, co język z innego odłamka.
Zamroczony na samym wejściu, nawet nie zdążył spojrzeć po wnętrzu ani gościach. Otwarty hol miał parę bliźniaczych schodów wpuszczających na piętro, a między nimi wąski korytarz prowadził do sali, gdzie przepływała większość zaproszonych. Środek willi doskonale komponował się z zewnętrzem, trzymając się tego starego, szlacheckiego stylu, zabarwionego mrokiem, który miał przytłoczyć, zmęczyć, przypomnieć, że w tym domu wcale nie mieszka łaskawy pan. Nawet żyrandol nie palił się w pełni, łagodna ciemność otaczała wszystkich. Z któregoś kąta willi dobiegała cicha melodia skrzypiec.
Przeszli się po całym parterze, przelotnie zerkając na antyczne zegary, obrazy w złotych ramach zdobiące hebanowe ściany, na kolumienki podtrzymujące wazony sprowadzane spoza odłamka i wszystko to, co Dante wyobrażał sobie, że ci obrzydliwie bogaci trzymali u siebie, a co sprzątacz nienawidził odkurzać. Patrzyli po twarzach. Prawdziwie starych nie było, choć z pewnością połowa towarzystwa miała kilka wieków na karku. Każda zmarszczka na czole, delikatne kurze łapki w kącikach oczu zdawały się znaczyć bladą skórę jedynie dla pozorów, pojedyncze pasmo siwizny miało dodawać uroku doświadczonej życiem osoby. Ci z wyglądu przypominający bardziej jego samego, stali w lekkim odseparowaniu od starszych wampirów.
Bruna nie było nigdzie widać.
— Nie ma go tutaj — prychnął Dante, maszerując w stronę wyjścia i ciągnąc wspartego na jego ramieniu Bashara za sobą. — Pierdolona strata czasu.
Syrena, zbudowanego z czystych mięśni i gniewu, nie można było tak po prostu zatrzymać. Chyba że to jego lekarz nieznacznie zaparł się, ścisnął muskularne ramię, wciągnął go do małej wnęki z czyimś portretem, gdy przechodzili przez niewielki korytarz. Wtedy Dante słuchał, błyskawicznie i bez wahania. Spojrzał pytająco na Bashara.
— Wręcz przeciwnie — rzekł lekarz, wygładzając poły jego marynarki. — Brunetto jest kimś z dużym majątkiem, przez co jest poważany i nienawidzony zarazem. To zaś czyni go jednym z ulubionych tematów do rozmów reszty jego towarzystwa. Jeśli nie jest dzisiaj obecny, to znaczy, że goście będą swobodniej o nim mówić, więc mamy lepszą szansę dowiedzieć się więcej. — Smukłe dłonie przeszły niżej, sięgnęły dużej, ściśniętej prawicy. Bashar zaczął kciukiem zataczać na niej koła. — Poza tym musimy znaleźć sposób, by dostać się na kolejne przyjęcie, na którym już będzie.
Dante otworzył usta, zająknął się, westchnął. Przypomniał sobie, że ma oddychać.
— Jak ty to robisz? — zapytał cicho, studiując z półuśmiechem na ustach oblicze Bashara.
— Co takiego?
— Masz zawsze odpowiedź, gdy ja się głównie złoszczę.
Rubinowe oczy jakby błysnęły w ciemności.
— Lata praktyki, Najdroższy.
— Ty chyba żyjesz jakoś dłużej niż przeciętna osoba w twoim wieku — zdobył się na żart Dante, musnął wargami wygięty w górę kącik ust Bashara. Powrócili na salę z kręcącymi się wokół gośćmi. — No dobrze, to gdzie zaczniemy?
Wzrok lekarza chwilę przesuwał się po zebranych.
— Manfred Hohenstauf. — Doktor kiwnął brodą na jakiegoś rudego mężczyznę. Na jego piersi wisiało kilka orderów wojskowych. — Gdy szukałem trochę informacji, znalazłem go niejednokrotnie wspominanego razem z Bruno. Mają oficjalne udziały w dwóch rywalizujących ze sobą spółkach, więc wydaje mi się, że robią dobrą minę do złej gry i podają sobie tylko rękę do zdjęć.
— I ty to sam znalazłeś i zapamiętałeś?
— Potraktowałem to jak ciekawy przypadek medyczny do rozwiązania.
Zduszając głód i złość, Dante uśmiechnął się promiennie, błysnął kłami, stał się tym rozgadanym gościem przyjęcia, przy którym każdy chciał choć na chwilę się znaleźć, niezależnie od tego, czy darzono go sympatią, czy też nie. Był rozbłyskiem na niebie przyciągającym spojrzenia, a Bashar chłodną, wyważoną obecnością, której uważnie słuchano. Pokazywali innym to, co chcieli, wmieszali się w tłum, i tylko lekarz widział, jak błękit za różowymi szkłami wcale się nie uśmiecha, tylko syren słyszał, jak miękki szept przemawia do krążącego po ciele spięcia.
Bashar wziął bardzo na poważnie swój ciekawy przypadek. Ledwie dwie grupy obeszli, Dante już zaczął się gubić, z kim rozmawiali, co oni robili, skąd znali Bruna, z kolei pan doktor nie wydawał się mieć najmniejszych trudności z tymi konwersacjami. Mówił mu wcześniej, że szukał informacji o Latinim, jednak zobaczenie efektów tych poszukiwań w akcji było czymś zupełnie innym. Potrafił każdemu udowodnić, że doskonale rozumie jego zawód, zadawał nieoczywiste pytania, subtelnie kiwał głową. Czasami Dante bezwolnie milkł na dłużej, słuchając po prostu Bashara, który w paru słowach zaskarbiał sobie arystokratów z minionej epoki. Syren miał dar do stania w centrum uwagi w dużych grupach, ale sam czuł, że tutaj potrzeba było czegoś nieco innego. Majestatu, a tym właśnie Bashar operował. I wyglądał przy tym doskonale.
— Nie mam ostatnio siły na rozmowę o Latinich, są niezwykle nieznośni, a szczególnie Ettore — fuknęła kobieta o kasztanowych lokach.
Bashar wspomniał jej imię przed podejściem, lecz wywietrzało ono szybko spod złotej czupryny. Tylko to jedno – Ettore – trzymało się tam uparcie, drażniąc go niemiłosiernie. Już któryś raz przy wzmiance o Bruno ktoś marudził temat jego syna i Dante musiał kryć kwaśny grymas w kieliszku z szampanem, który wyciągnął od lokaja. Wiedział od Bashara, że jego ojciec ma oficjalnie trójkę dzieci i żonę. Rodzinę, którą wybrał ponad inną.
— Myśli, że pozjadał wszystkie rozumy — ciągnęła kobieta, wymachując kieliszkiem. Dobrze trafili. Im bardziej ktoś mówił, że nie chce rozmawiać o Brunie, tym chętniej o nim plotkował.
— Ma charyzmę po ojcu i cała młodzież się go głupio słucha — dorzucił stojący obok mężczyzna.
— To znaczy? — zainteresował się syren.
— Bredzi o jakieś bezsensownej zmianie. Jakby nie miał pieniędzy tatusia, to nic nie mógłby zrobić, a zachciewa mu się „zdjąć z nas jarzmo” swego okropnego ojca.
Dante wymienił przelotne zerknięcie z Basharem. Już nieraz tego wieczora słyszeli, jak o Latinich plotkował każdy, ale niektórzy obrażali bardziej syna niż Bruna, bądź też na odwrót.
— Więcej udziałów i przy tym władzy chce mieć, by móc się lepiej stawiać głowie rodziny. Bruno to dobry kłamca, więc po nim nie widać, ale na pewno nie może spać ze złości.
— Może przy tym martwi się, że syn idzie bardziej w jego ślady, niż mu się to podoba — powiedziała inna wampirzyca z kręgu, znacząco patrząc po pozostałych. Większości wymsknął się grzeczny, cichy śmiech, uciekli gdzieś wzrokiem. Bashar podniósł rzuconą rękawicę.
— Nie przypominam sobie zasłyszenia powodu tych spekulacji.
— Och, bo się nie powinno mówić o czymś tak skandalicznym — odparła ta sama wampirzyca, wielce poruszona własnymi słowami, lecz jej oczy łatwo zdradzały potrzebę podzielenia się plotką. Milczenie nie trwało długo. — Ale niektórzy sądzą, że Brunetto zmęczył się byciem chłopcem na posyłki swojego nierozgarniętego ojca i stary Buonaccorso wcale nie przypadkiem wylądował na dobre w trumnie. To okropne o czymś takim myśleć, prawda?
Dante powstrzymał prychnięcie. „Morderca własnego ojca” wpasowywało się doskonale to wszystkich innych określeń na Bruna, jak oszust, krętacz czy brutal.
— Niezmiernie zatrważające — przyznał Bashar, nie odrywając spojrzenia od wampirzycy. W końcu to ona się speszyła, popatrzyła gdzieś indziej, tylko nie w ten niewzruszony rubin.
— Niejedna taka pogłoska wokół Latinich krąży. Tak to jest, jak ma się obrzydliwie wielki majątek nawet jak na nasze standardy.
— Niech się udławią tą nową posiadłością, którą Bruno kupił w górach — wzniósł niezwykle chwalebny toast partner kasztanowłosej wampirzycy, reszta bez zawahania mu zawtórowała. Z wielką chęcią syren wziął łyk szampana.
— Pewnie chwaleniu się nie ma końca? — zapytał lekko lekarz. Zebrani westchnęli jak jeden mąż.
— Owszem!
— Bruno zamknąć się na jej temat nie może!
— Mówi, że to dla pierworodnego — prychnął ktoś. — Od ojca dla syna z miłości.
— Synalek jest rozpieszczonym bachorem z pomysłami ponad własne możliwości. Nic dziwnego, że Bruno chce kazać mu siedzieć w górach, póki nie zmądrzeje.
— Ciekawe kogo tam przeleci, zanim odda klucze synowi — nie wytrzymał Dante, rzucił słowa niby cicho, ale doskonale dotarły one do uszu ich towarzystw, wywołały falę śmiechu. Nikt nawet nie podważył tego, co powiedział.
— Na pewno nie swoją żonę!
Gdy odchodzili w stronę stołu z przekąskami, barki jego były przygarbione, wzrok spuszczony, usta zaciśnięte. Czego się spodziewał? Że ktoś wreszcie przyzna, że Bruno dokarmia małe kotki we wtorki, a jego dzieci mają najlepsze możliwe życie? Nadzieja wierzącego w swojego nieobecnego ojca dziecka wymierała w nim powoli i boleśnie. Nie wiedział już, co było gorsze – świadomość, że dla nikogo Bruno nie był lepszy, czy dowiadywanie się o wszystkich jego cechach, do których tak niedaleko mu było.
— Zastanawia mnie, czy on kiedykolwiek kogoś naprawdę kochał — mruknął syren. Stali w kącie jednej z sal, przy oknie wychodzącym na rozległy ogród, oświetlony pojedynczymi latarniami. Dante oparł lekko skroń o głowę Bashara, wpatrzył się w ciemność. Usłyszał ciche westchnienie lekarza odwróconego przodem do gości.
— Wydaje mi się, że wyłącznie siebie.
Ciekawe, ile razy ktoś o mnie tak pomyślał.
W odbiciu na oknie dało się zauważyć jakieś poruszenie wśród wampirów. Ktoś wkroczył dopiero co na salę, jakiś bardzo młodo wyglądający mężczyzna w lśniącym fraku, z falowanymi, czarnymi włosami, nie za krótko przyciętymi. Szczerzył się do wszystkich, a oni ustępowali mu miejsca.
— Oho, nowy nadęty palant się pojawił — parsknął drwiąco Dante, kątem oka obserwując zmiany w odbiciu.
Bashar nie odpowiedział od razu. Złączył ich dłonie, oparł się mocniej o syrenie ramię.
— To jest właśnie Ettore Latini — powiedział cicho.
Syren wciągnął głęboko powietrze, przyjrzał się uważniej odbiciu, w końcu się obrócił. Czuł się zmęczony i wkurwiony, stąpał na krawędzi wybuchu przez całe przyjęcie, a teraz… teraz nie było ani lepiej, ani gorzej. Widząc Ettore, mniej postawnego od ojca i z ciemnymi jak grafitowe dna studni oczami, nie potrafił wykrzesać z siebie nowego gniewu. Nie zazdrościł mu życia, nie zamierzał go winić o chwile, które Bruno nigdy jemu nie poświęcił. Mógł mu jedynie powiedzieć „Gratulacje, prawdopodobnie po trochu jesteśmy zniszczeni przez tego samego gościa”. Przypierdoliłby mu jedynie dla zasady.
Chciał już odwrócić się do Bashara, skupić na moment jedynie na cieple jego dłoni idealnie pasującej do tej syreniej, gdy jego uwagę przykuł lokaj zgrabnie przechodzący przez tłum gości. Patrzył prosto na niego. Na jego uniformie przypięto mały, złoty herb, który nosili inni lokaje, choć ich był srebrny.
Mężczyzna faktycznie podszedł do nich, skłonił się nieznacznie przed Dantem.
— Milady chciałaby zamienić z panem słowo — odparł głębokim, lekko zachrypniętym głosem.
— Milady? — wypalił. Spodziewał się, że pomimo specjalnej prośby jego matki, gospodyni nie będzie sobie zaprzątać nimi głowy. Syren zerknął na Bashara. Ten przytaknął. — No to już idziemy.
— Tylko — lokaj zerknął krótko na lekarza, wrócił wzrokiem do Dantego — z panem.
W mniej niż ułamek sekundy Dante był gotowy do boju.
— A dlaczego… — żachnął się, lecz Bashar nie pozwolił mu skończyć.
— Bardzo miła propozycja z milady strony — odezwał się tym poważnym, uprzejmym tonem, którego używał cały wieczór. Stanął bliżej swojego syrena. — Z zamiarem uszanowania jej prośby proszę przekazać moje uznanie dla charakteru urządzonego przyjęcia.
W gestach nic nieznaczących dla postronnych przekazali sobie wszystko, co potrzebowali. Ramię lekarza lekko popchnęło go do przodu, cień zaskoczenia w błękicie spotkał się z pewnością w rubinie. Milady, znana poniekąd przez jego matkę, mogła powiedzieć mu coś więcej, czego nikt inny by im nie przekazał. Musiał przyjąć zaproszenie.
— Wrócę niedługo — westchnął Dante, choć ostatnie, na co miał teraz ochotę, to oddalać się od Bashara. Nachylił się, złożył szybki całus na bladym policzku i poszedł za lokajem.
Dotarli na drugi koniec przestronnej sali, gdzie w zadymionej wnęce stała kanapa obita głęboką zielenią miękkiego materiału. Na niej wyciągała się szczupła kobieta ubrana w długą, lejącą się suknię w barwie indygo, jej barki otulało brudnobrązowe futro, na które opadały fale czarnych włosów. Paliła papierosa z długiej lufki, wypuszczając w powietrze kłęby drogo pachnącego dymu. Musiał jej przyznać punkty za prezentację, lecz jej ostre spojrzenie, taksujące go z góry na dół, sprawiło, że momentalnie się zjeżył, a na usta przywołał rozkosznie nieszczery uśmiech. Lokaj zbliżył się, przekazał coś na ucho kobiecie, po czym stanął za kanapą.
— No niech mnie — rzuciła milady — naprawdę się nie mogę na ciebie napatrzeć, chłopcze. Sappho i Bruno wiedzieli, co robili, gdy cię tworzyli.
Wygłodniała bestia wyczuła okazję, podburzyła miotające się w jego piersi morze. Dante zbliżył się jeszcze o krok do kanapy, strzelił wzrokiem na lokaja, który uczynił to samo. Róż szkiełek scalił się w dwa chłodne okręgi.
— Wolałbym — zamruczał, dźwiękiem przypominającym czający się w oddali sztorm — żeby nigdy więcej nie mówiła milady głośno o moich rodzicach.
Kobieta uśmiechnęła się kątem ust. Dante zapragnął wylać jej na łeb misę z krwią.
— Ciężkie życie bękarta, co? — odezwała się, zaciągnąwszy się ponownie papierosem. Dostrzegając jego zmarszczone brwi, przekrzywiła głowę. — Czy to już niemodne słowo? Cóż, tutaj dokładnie tym jesteś – problemem, który z czasem robi się tylko coraz bardziej uciążliwy. Wybacz brutalność, ale pomyślałam, że ktoś musi dobitnie ci wytłumaczyć twoje miejsce.
Okruch opanowania zmienił się w pył, została napięta postawa boksera i groźba w półuśmiechu.
— Żeby mi zaraz nie zachciało się ciebie usadzić.
Jej głośny śmiech zwrócił uwagę osób w pobliżu.
— Tak to już dawno nikt z pyskiem do mnie nie wyleciał — przyznała, kręcą lekko głową. — W każdym razie – chcę, żebyś wiedział, że jedynie z sentymentu do Sappho zgodziłam się na ten cyrk. Nie wskórasz tutaj nic. Bruno nie jest twoim zaginionym, kochanym ojcem, który ściągnie ci gwiazdkę z nieba, gdy powiesz mu, jak bardzo tęskniłeś całe życie za swoim tatulkiem. Możesz wyciągnąć od niego trochę pieniędzy — wzruszyła ramionami — jak popłaszczysz się trochę przed nim to nawet samochód, jeśli to cię interesuje. Ale prawdę powiedziawszy, najlepiej by było, jakbyś to po prostu zostawił.
Zamrugał. A potem to on wybuchnął gorzkim śmiechem, wywołując o milady przelotnie zaskoczoną minę.
— Ty myślisz, że ja to robię dla pieniędzy? — prychnął. Do kurwy nędzy, jakie to wszystko byłoby prostsze, gdyby to było dla pieniędzy.
— A nie? Przytulasa od niego chcesz? Uścisk dłoni, że wyrosłeś na ludzi? Po co ci wiedza o bogatym ojcu, który cię zostawił, jak nie do tego, żeby wziąć zaległe kieszonkowe?
— Na chuj ci będę to tłumaczył, jak i tak nic nie zrozumiesz.
— Sappho cię raczej nie nauczyła takiego języka.
Otworzył usta, by znów rzucić w nią jakąś groźbą albo obelgą, jasno zaznaczyć, że nie w jej zasranym interesie było to, czego go matka nauczyła, a czego nie. Ale zawahał się. Spojrzał uważniej.
— Co wiesz o niej? — zapytał, obserwując.
Przelotna kropla żalu w oczach, pozornie obojętne wykrzywienie ust.
— Więcej dobrych niż złych rzeczy — odparła jakoś ciszej, z mniejszą ilością jadu i prowokacji. Łatwo byłoby przeoczyć tę zmianę. — Przynajmniej z tego, jaką ją pamiętam. Szybko się wpasowała do naszego towarzystwa, gdy Bruno jeszcze z nią chadzał. Potrafiła sprawić, że niejeden mądrala zapominał języka w gębie. — Wzięła głębszy wdech. — I kochała tego chuja zdecydowanie za mocno.
Dym zbierał się gęstą chmurą między nimi, kryjąc kobiecą twarz. Coś tam ewidentnie było. Coś bolesnego.
— Przykre, nie? Oddać tyle serca komuś, kto wiesz, że cię prędzej czy później zostawi. — Zerknęła na lewo od syrena. — Oby twój mężczyzna taki nie był.
— On jest kimś niewyobrażalnie lepszym — rzekł twardo, nim mroźnobłękitny wzrok całkiem bezwolnie powędrował za spojrzeniem wampirzycy.
Ettore Latini, pomiot tego samolubnego, pierdolonego wampira wyższego, który trzy dekady temu został nieodwracalnie jego niesławnym ojcem, szczerzył właśnie kły do Bashara, stał o pięć jebanych kroków za blisko niego i gałami proszącymi się o wyłupanie skakał po ciele pana doktora.
Dante zapomniał o bankiecie i irytującej milady. Puścił wodze wstrzymywanemu gniewowi, pozwolił zapachowi krwi go podjudzić. Ruszył w stronę tego skończona chuja jak czysta, niepowstrzymana siła sztormowej fali, gotów w tej chwili, w tej sekundzie wyegzekwować swoje dla zasady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz