Kłamstwo popijało z nim kawę, jadło obiad, przesiadywało w aucie na myjni. Kłamstwo zaglądało mu przez ramię, wierciło się w pokoju przesłuchań, zostawiało za sobą woń błędnych tropów, smakowało znajomo tanimi papierosami w jego ustach – gorzko i właściwie po tylu latach palenia. Kłamstwo było jego codziennością tak samo, jak rozkrzyczane dzieciaki były częścią dnia nauczyciela czy zasapani podopieczni należeli do harmonogramu trenera siłowni. Kłamstwo doskonale wiedziało, że Tristan zna je jak najlepszego przyjaciela, aż za dobrze i za dokładnie, dlatego nienawidzili się jak najgorsi wrogowie, chyba że stali akurat po tej samej stronie barykady. Kłamstwo na tyle wsiąkło w jego życie przez czas trwania jego służby, że prawie z nienormalną ulgą przyjął fakt pojawienia się go w Arthurze. Lepiej mieć przed sobą kogoś, kto cię okłamuje, niż kogoś, kto obiecuje mieć otwarte serce. Wtedy przynajmniej wiadomo, skąd nadejdzie atak.
Przeczuwał już wcześniej, że pan Hart wcale nie był tak idealny, jak na to wyglądało, lecz teraz pojawiło się coś fizycznego, namacalnego do zbadania. Przypuszczeniom można było nadać formę pytań i dociekań, opracować taktykę i dojść prawdy. Tristan przesunął wzrokiem po antykwariuszu, przelotnie i w jakimś zamyśleniu, usiadł wygodniej, zapadał się mocniej w poduszki. W ciszy zawisły jakieś niewypowiedziane słowa, agent umiejętnie przeciągnął ten stan rzeczy, spoglądając na drugą stronę mieszkania, ale jego oczy niekoniecznie były obecne.
Kartoteka Arthura była wyczyszczona, tamten strzał zbyt czysty, to spojrzenie po zabiciu człowieka, nawet w obronie własnej, nadto spokojne. Jeśli odpowiedź na te nieprawidłowości siedziała gdzieś w młodości mężczyzny – albo gdziekolwiek przed rozpoczęciem jego pracy jako dżentelmeński antykwariusz – potrzebny agentowi był most, na który Arthur wszedłby wystarczająco ufnie, by powiedzieć coś więcej.
— Robimy różne rzeczy, żeby przetrwać i zadbać o przetrwanie innych — odezwał się cicho Tristan. Nie patrzył na Arthura, ale czuł, że ten spojrzał uważniej na niego. — Sam nie jestem ze wszystkiego dumny, co zrobiłem. Nie przeszkadza mi to, że niektórzy o tym pamiętają, ale czasami chciałbym jednak, żeby zapomnieli. Wystarczy mi, że sam sobie to wypominam.
Marhalt żachnął się.
— Ty uwielbiasz — jego charkot przeszedł w niepokojący pomruk z głębi nicości — gdy inni wbijają w ciebie włócznie za twoje grzechy.
— Z czego nie jesteś dumny? — zapytał Hart.
Tristan milczał chwilę.
— Miałem raz sytuację podobną do tej w magazynie. Przeszukiwaliśmy z drużyną nielegalne laboratorium, gdy pojawili się właściciele. Nie mieli pojęcia, że tam jesteśmy. Wywiązała się strzelanina, ktoś trafił jakąś butlę z gazem, zaczął się pożar. Wszyscy uciekali do wyjścia. Poza mną.
Wystarczająco prawdy, by nie trzeba było się przejmować skupianiem uwagi na za wielu szczegółach, wystarczająco nieprawdy, by dopasować opowieść do przesłuchiwanego. Coś tworzącego połączenie między zmęczonym detektywem a młodym chłopakiem, który znalazł się bliżej śmierci, niżby tego chciał. Nie uzyskałby dobrego efektu, gdyby opowiedział szczerze o swoim nocnym dochodzeniu, znajdującym się poza wszelkimi raportami, o ogłuszeniu lidera przestępczej bandy, o trzymaniu go pod bronią w kącie jego własnego laboratorium.
— Zlokalizowałem głównego szefa tej małej mafii, postrzeliłem go w nogę. Nikogo już wtedy więcej w laboratorium nie było, tylko my dwaj. Powinienem był go wyciągnąć stamtąd i zatamować krwawienie, żeby przeżył do przesłuchania i wydania wyroku. Mógłbym się w ten sposób więcej dowiedzieć.
Pamiętał te składane mu obietnice pieniędzy, gdy chłodno kazał odkręcić tamtą butlę z gazem, gdy polecił przelać tamten roztwór, gdy mówił, że teraz jest czas, by się pomylić. Doprowadzić do wypadku. Wywołać wybuch przed własną twarzą.
— A wtedy pomyślałem o tych osobach, które jego ludzie przewozili w ciasnych ciężarków przez granicę. Którzy umierali od jego popierdolonych substancji albo żyli z nieuleczalnymi zmianami w organizmie. Więc zamiast tego postrzeliłem go w drugą nogę i zostawiłem na pożarcie płomieniom.
Arthur nie wydał dźwięku, nie skrzywił się, z tego co Tristan dojrzał kątem oka, ledwo poruszył na kanapie. Słuchał.
— Słyszałem, jak krzyczał. Śniłem po nocach, że to ja płonę — mówił powoli, z poczuciem winy, które nie śmierdziało płonącym laboratorium, lecz zawalonym przez wybuch budynkiem. Arthur nie zauważyłby różnicy, a emocje brzmiały odpowiednio prawdziwie. — Winiłem się za to okrucieństwo. Ale taka jest przeszłość. Nie zmienimy jej, a nawet jeśli coś wymażemy z kart, i tak to do nas może wrócić.
W końcu przeniósł wzrok na antykwariusza, wcale nie patrząc wymownie, nie oczekując zgody. Patrzył, jakby chciał się upewnić, że Arthur zrozumiał. Zasiewał ziarno, które prędzej czy później miało obrodzić i dać mu dostęp do tego, czego szukał. Wcale nie musiał spieszyć się z rozgryzieniem tego wyperfumowanego skurczybyka.
— Mam nadzieję, że ten człowiek z magazynu nie będzie do mnie wracał za bardzo — odezwał się Hart, unosząc lekko kąciki ust. — Ochroniłem cię i to jest najważniejsze.
Nie potrzebuję ochrony, chciał sarknąć, lecz ugryzł się w język, czekając, aż może antykwariusz powie coś więcej. Mężczyzna jednak złączył ich spojrzenia, uśmiechnął się w ten wkurwiający, czarujący sposób, wstał z kanapy i ruszył ku drzwiom.
— W każdym razie, miło było zobaczyć, że marudność pana agenta nie opuszcza i jesteś na dobrej drodze do wyzdrowienia — rzucił przez ramię, zakładając buty. — Będę się zbierał, antykwariat sam się sobą nie zajmie.
Tristan miał w sobie dostatecznie zmysłu gospodarza, by wstać i odprowadzić gościa, nieproszonego, ale wciąż gościa, do wyjścia. Zerkał jeszcze na twarz Harta, jednak twarz wzorowo wychowanego młodego mężczyzny pozostawała idealnie pozbawiona wątpliwości czy pęknięć.
— Mam nadzieję, że do zobaczenia, panie Fragarach — zamruczał, po czym odwrócił się na pięcie, gotowy z gracją zbiec po schodach.
Prawie zniknął już za zakrętem, gdy Tristan wbrew samemu sobie się odezwał.
— Arthur.
Mężczyzna przystanął, spojrzał pytająco.
Co właściwie chciał mu powiedzieć? Że jest skończonym debilem i niech nie pokazuje się tutaj więcej? Że to było niepotrzebne, to przychodzenie do jego mieszkania? Że niech przemyśli sobie raz jeszcze to, co agent powiedział? Wszystko brzmiało źle. Nie licząc jednego słowa.
Dziękuję.
— Nie wpakuj się w większe kłopoty pod moją nieobecność — warknął i zatrzasnął drzwi.
Westchnął, na twarzy pojawił się grymas bólu. Zdecydowanie za mocno walnął tymi drzwiami, nieprzyjemne kłucie przeszło przez bark.
— Twoja wina, że oberwałeś w ramię zamiast we mnie — zaskrzeczał Marhalt.
— Nie myślałem za bardzo o robieniu szpagatu, gdy od rozpierdolu dzieliło mnie mniej niż pół sekundy.
Łatwo zwracało się uwagę na to, co nie pasowało do szarego mieszkania, gdy Tristan popatrzył po salonie. Absurdalnie duży koszyk przepełniała zabójcza ilość cukru i kwiatków, które co najwyżej mu nabrudzą zeschłymi płatkami na stole. I jeszcze ta głupia koperta. Obrócił ją znów w palcach, bezwolnie zastanawiając się, kiedy ostatnio ktoś zrobił coś podobnego dla niego. Czy kiedykolwiek? Cofał się wspomnieniami i nie umiał znaleźć odpowiedzi.
Prychnął, siadając w fotelu i czytając idiotyczny liścik. Arthur i tak ukrywał coś, więc na dobrą sprawę ten cały prezent mógł być jedynie próbą odwrócenia uwagi agenta od czegoś dużo ważniejszego.
Mimo to salon zyskał kolorów dzięki kwiatom wsadzonym w wysokie szklanki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz