09 lipca 2025

Od Cheoryeona – Rzeki wysychają, górom kruszą się rysy, lecz też tworzą się nowe rowy i wzniesienia


Minęło już trochę, odkąd Cheoryeon po raz pierwszy poszedł karmić ptaki. Tak, pierwszy, ponieważ bardzo szybko się w to wciągnął. Sam nie sądził, że do tego dojdzie – po prostu chciał zabić czas, nie przeszkadzając z rana siostrze ani nie gnijąc w apartamencie Raouna. Choć nigdy nie uważał siebie za poszukiwacza doznań ani tym bardziej wiernego fana stylu życia Yonkiego, takie ciągłe siedzenie w jednym bądź drugim domu w końcu go nużyło. Kiedy spędzał całą noc w zamkniętym pomieszczeniu, w ciągu dnia musiał gdzieś wyjść. Nic więc dziwnego, że spacery na ten jeden skrawek zieleni stały się dobrze zakotwiczonym nawykiem.
Pobliskie ptaki bardzo szybko przyzwyczaiły się do jego obecności. W pewnym momencie nawet wydawało mu się, że czekały na niego, kiedy przychodził i podlatywały bliżej, gdy tylko znalazł się w zasięgu ich wzroku. Zależnie jednak od grupy różnie się przy nim zachowywały.
Na początku kręciły się wokół niego same gawrony z kilkoma kawkami. Jak przystało na przedstawicieli mądrej rodziny, szybko się nauczyły, że pojawienie się różnookiego chłopaka przy tej jednej ławce równoznaczne było przybyciu prywatnego dostawcy jedzenia. Niestety nie oznaczało to, że się z nim zaprzyjaźniły. Cheoryeon nie mógł rzucić orzechów tuż pod swoje nogi, musiał wykonać większy zamach, ponieważ krukowate w pełni mu nie ufały. Niektóre nawet z odległości kilku metrów zachowywały maksymalną ostrożność i nisko na nogach podchodziły bokiem, nim szybkim ruchem zgarnęły swoją zdobyć, a następnie szybciutko odskakiwały jeszcze dalej. Przynajmniej zabawnie się to oglądało. Tak samo, jak okazjonalne kłótnie o poszczególne kawałki. Przy jednej myślał, że dwa ptaki rzucą się sobie do dziobów.
Dobra, jeden jedyny gawron był odważniejszy od reszty. Zbliżał się na dosłownie metr, pewnymi ruchami łapiąc w dziób orzechy, po które reszta bała się pójść, a gdy nie mógł już więcej zmieścić, odlatywał, by za minutę wrócić. Jasnowidz był pewien, że kolega sobie gromadził zapasy na potem, spryciarz jeden. Chłopak ochrzcił go imieniem Baggy, od piór zwisających szeroko przy nogach niczym luźne spodnie – baggy jeans.
Baggy był świetny. Cheoryeon porobił mu zdjęcia i nakręcił parę filmików, które później pokazał siostrze.
Nie musiał długo czekać, nim do regularnego karmienia dołączyło małe stadko gołębi. Te, jak się można domyślić, zachowywały się zgoła inaczej niż krukowate. Bez problemu kręciły się blisko nóg, całą grupką rzucały się na orzechy. Różnooki myślał, że może przy nich gawrony się trochę oswoją, lecz ostatecznie rzucał pokarm raz bliżej, raz dalej.
Przynajmniej gołębie się na niego otworzyły. Do tego stopnia, że zaczęły wskakiwać mu na kolana i jeść z ręki. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, ponieważ nigdy wcześniej nie miał tak blisko siebie żadnego ptaka.
A potem obsrały mu spodnie i obiecał sobie, że już nigdy nie usiądzie na ławce w trakcie karmienia.
Chociaż... wyszło to chyba na dobre, bo gdy gołębie zobaczyły, że kolana nie są już dostępne, za cel obrały sobie ręce.
Tak oto Cheoryeon stał się okoliczną ptasią mamą.
Czas mijał, zima w końcu przeminęła, nastała wiosna. Zrobiło się ciepło, słońce dłużej wędrowało przez nieboskłon. Gawrony i kawki stopniowo coraz rzadziej się pojawiały, aż w końcu przestały. Cheoryeon założył, że uciekły ze zgiełku miasta do najbliższego lasu. Baggy'ego również już nie widywał. Nie przeszkadzało mu to jednak za bardzo. Wierzył, że ptak dobrze sobie żył, a jesienią może powróci. Plus zostały mu jeszcze gołębie, które, swoją drogą, już zdążył ponazywać.
Okazało się, że niektóre z nich dało się bez trudu odróżnić od reszty. Miały jakieś charakterystyczne cechy, które sprawiały, że wbrew pozorom nie zlewały się tak bardzo z resztą pobratymców. Na przykład Soju miał wystające piórko na piersi, Ppangowi brakowało jednego palca u nogi, oczy Ddalgi zdobił biały eyeliner (jak przystało na divę), a kilka białych piórek na głowie Japchae układały się w małą, acz widoczną kreskę. Tak, rozpoznawanie gołębi nie było wcale takie trudne. Przynajmniej jak się było Złotoskrzydłym Wszechwiedzy.
Latem również nie przestał ich dokarmiać. Wciąż przychodził regularnie, gołębie już całkiem go zapamiętały. Ludzie nadal na niego patrzyli, nikt jednak niczego nie mówił. O dziwo nie dostał jeszcze żadnej negatywnej reakcji. Raz nawet ktoś go poprosił o zdjęcie, wyraźnie zaintrygowany. Cheoryeon oczywiście się zgodził. Może któregoś dnia nieznajomy popatrzy na zdjęcie i pomyśli sobie, że, ach, spotkał go kiedyś, zanim ten jeszcze stał się sławny!
Nie to, że chciał... sięgnąć po tę sławę...
Mniejsza.
Tego dnia też stał przy tej samej ławce, sypiąc orzechami dla ptasich przyjaciół. Poprawił przedramię delikatnie, by nie spłoszyć przesiadujących na nim trzech gołębi. Zmierzył je wzrokiem, uśmiechnął się ciepło.
— Jak ja was kocham — powiedział lekko.
Nabrał trochę orzeszków ziemnych na dłoń, podstawił je pod dziób ptaka znajdującego się najdalej od trzymanego w drugiej ręce opakowania, w którym już dwa inne trzymały główki.
— Ach, uri Japchae kor. „mój Japchae” (czyt. dżapcze) — rzucił do gołębia. — Pierwszy podlatujesz, gdy przychodzę, zawsze siadasz na ręce, w spokoju sobie jesz, nie tłukąc się z innymi, nie boisz się, więc można ci syrki przestawić, jak pazurki zaczną się wbijać w skórę. — Pokiwał głową. — Co jak co, ale ty jesteś mój ulubiony.
Niespodziewanie coś twardego spadło idealnie na jego głowę. Krzyknął zaskoczony, wzdrygnął się, czym spłoszył z ręki wszystkie gołębie, włącznie z Japchae. Spojrzał w górę, zaczął mierzyć wzrokiem pobliskie gałęzie drzew. Nie dostrzegł jednak żadnego winowajcy. Może wiewiórka upuściła żołędzia czy coś? Skrzywił się nieco, acz szybko odzyskał spokój. Nonszalancko poprawił palcem fragment grzywki, wrócił do karmienia.
Trójka znów usiadła mu na przedramieniu. Widząc to, uśmiechnął się szeroko.
— Serio, kocham was najbardziej na świecie.
Nie minęła chwila, jak ponownie oberwał, jeszcze raz płosząc ptaki. Zmarszczył brwi, zaczął przyglądać się wszystkim gałęziom, aż wreszcie dostrzegł znajomą sylwetkę.
— Znowu się spotykamy, Panno Zaczepialska — wycedził, mrużąc gniewnie oczy.
Niemal tuż nad nim siedziała pewna sroka. Spoglądała wprost na niego, zaskrzeczała głośno, gdy ich spojrzenia się spotkały. Złotoskrzydły skrzywił się mocno, zacisnął w ręku opakowanie orzechów.
Ptaszyna pojawiła się raptem dwa miesiące temu. Na początku siedziała w najwyższej części koron drzew, będąc tylko tłem w rytualnym karmieniu gołębi, aż z czasem zaczęła zeskakiwać na coraz to niższe gałęzie. Nie zbliżała się jednak bardziej. Zawsze z pewnej odległości obserwowała jasnowidza karmiącego gołębie, sama nie wykonując następnych ruchów.
No, jak widać, do czasu.
Nie miał pojęcia, co jej odbiło, ale niedawno zaczęła go irytować. Sama nie podlatywała, ale ciągle go zaczepiała z odległości. Skrzeczała głośno, rzucała w niego żołędziami, a nawet małymi kamykami. Dlaczego? Co stało za przyczyną? Tego Złotoskrzydły nie potrafił rozszyfrować, co tylko bardziej go denerwowało.
Otworzył nieco szerzej oczy.
Nie, nie mógł dać się sprowokować jakiejś pierzastej atencjuszce! Musiał zachować klasę! Jeśli ją zignoruje, to w końcu menda się znudzi i da mu spokój. Tak, nie przestawała tylko dlatego, że on dawał jej reakcje.
Wziął nieco głębszy wdech, odwrócił się na pięcie tyłem do ptaka. Rozchylił na dłoni paczkę, sypnął trochę gołębiom, wracając do swojego zajęcia. Słyszał nad sobą skrzeki, lecz usilnie je ignorował. Nie mógł przegrać z jakimś ptaszyskiem, bez przesady! Jak to by ktoś powiedział: „Miej wywalone, a będzie ci”... Eeeeee... „Dosolone”? Nie, to zmieniało sens. Trudno było zastąpić przekleństwo innym słowem i zachować rym.
Jaka radość ogarnęła go w środku, gdy upierdliwe skrzeczenie ustało. Czyli jego taktyka podziałała. Wow, pomyśleć, że to było coś tak banalnego, stosowanego przez dzieci w podstawówce. Najwidoczniej skuteczne nawet przy zwierzętach.
Z krótkim krzykiem skulił się do połowy, gdy coś go zaatakowało od tyłu. Nim zdołał odwrócić głowę, przed nim skoczyła sroka, która głośnymi skrzekami i agresywnymi uderzeniami skrzydeł zaczęła płoszyć gołębie. Wszystkie ptaki (włącznie z przyczajoną z boku sierpówką) poderwały się do lotu, znikając gdzieś za drzewami. Cheoryeon został sam.
Sam z tą wredotą.
— No i co, dumna z siebie jesteś?! — warknął na srokę, ignorując pobliskich przechodniów, którzy zwrócili na niego uwagę.
Tamta podskoczyła, znów coś zaskrzeczała, a następnie zaczęła zbierać pozostawione na chodniku orzechy. Cheoryeon obserwował ją uważnie, nie ukrywając narastającej irytacji ani swego rodzaju zdziwienia. No bo jaki był jej deal? Co ona od niego chciała? Czemu się tak czepiała? Nic jej nie zrobił! To ona pojawiła się tu niedawno, zaczęła go tormentować w miejscu publicznym! On tylko karmił gołębie! Jak sama tak chciała orzechów, to mogła normalnie podlecieć jak każdy inny ptak!
— Wiesz, co? — zaczął. — Masz, weź sobie wszystkie, jak tak bardzo chcesz!
Wywrócił opakowanie do góry dnem, wysypał z niego wszystko, co pozostało. Kilka orzechów trafiło w srokę, na co tamta zaskrzeczała ostrzegawczo. Podskoczyła bliżej, Cheory odruchowo się cofnął o krok, lecz szybko stanął wyprostowany.
— Bierz je, ty pazerna paskudo! — Pogroził palcem.
Wyrzucił paczkę do śmietnika obok, po czym przywołał skrzydła i odleciał.
Pomyśleć, że sam został przegoniony przez jakąś marną ptaszynę! Nie mógł już w spokoju nawet posiedzieć z gołębiami! A tak się do nich przywiązał, do Japchae, Soju, Ddalgi, wszystkich!
Westchnął ciężko, wyrównał lot. Nie chciał jeszcze wracać do domu, więc skierował się w zupełnie inną stronę. Poprawił rękawy koszuli w kratkę, popatrzył na rozciągające się pod nim miasto. Dzisiejsza pogoda była naprawdę dobra do latania. Słońce świeciło wysoko, aczkolwiek chłodny wiatr chronił przed upałem. Chociaż Cheoryeon, mając boskie ciało, już nie był taki wrażliwy na temperaturę, co kiedyś. Dobrze znosił letnie czy zimowe dni bez potrzeby szczególnego dopasowywania ubrań pod pogodę. I dobrze, bo nie przepadał za gorącem.
Szybując tak, udało mu się całkiem rozluźnić. Nie mógł ukrywać, że miało to działanie uspokajające. Chyba nigdy się tym nie znudzi.
Tak, kochał latać. Czuć ten wiatr w piórach.
I coś dziwnego na plecach?
Wygiął szyję, zerknął za siebie. Falujące na wietrze włosy trochę zasłaniały mu widok, ale zdołał dostrzec ptaka, który wygodnie usadowił się między złotymi skrzydłami. Jasnowidz rozpoznał go od razu.
— Ej, co ty...? Złaź! — fuknął. — ZŁAŹ, ALE JUŻ!
Sroka oczywiście nie zamierzała go usłuchać; wręcz przeciwnie, poprawiła swoją pozycję na jeszcze wygodniejszą. Różnooki zakołysał się w powietrzu, próbując ją z siebie strącić, ale ta się nie dała. Przygryzł dolną wargę. No, dobra, skoro tak się chciała bawić, to dostanie.
Wykonał szybką beczkę, powrócił sprawnie do pozycji wyjściowej. Czując, że zbędny balast zleciał mu z pleców, wykrzywił usta w triumfalnym uśmieszku. Jak dobrze, że Yonki nauczył go tej sztuczki. Kto by pomyślał, że się przyda w takich okolicznościach? Chyba będzie jeszcze większą uwagę przykładał do wspólnych lotów. Może nawet się przełamie do wyścigu między drzewami? Hm, nie, chyba jednak nie tak prędko...
— Och, na litość Prawa Równowagi! — jęknął wtem.
Jakimś cudem sroka z powrotem znalazła się na jego plecach, tym razem chyba bardziej przygotowana na manewry lotne. Cheoryeon próbował znów ją zrzucić, lecz ta niezwykle sprytnie balansowała na nim. Gdy w którymś momencie już miała spaść, w ostatniej chwili rozwinęła skrzydła i zwolniła na tyle, że wylądowała zgrabnie na złotych piórach. Zerknęła na nie, przechyliła lekko łeb.
Nie dając chłopakowi nawet kilku sekund na namysł, wbiła dziób prosto w jego skrzydło.
— AŁA! — zawołał Cheoryeon
Odruchowo zwinął kończynę.
I gorzko tego pożałował, bo momentalnie stracił kontrolę nad swoim lotem.


Suyeon podniosła głowę znad laptopa, na którym właśnie coś pisała, odsunęła się nieco na krześle od stołu jadalnego. Zajrzała przez futrynę do przedpokoju, ujrzała wchodzącego do mieszkania Cheoryeona.
— O, jesteś, miałam właśnie pisać... — przerwała.
Zmierzyła brata wzrokiem z góry na dół, uniosła jedną brew.
— Czemu wyglądasz, jakbyś wpadł pod auto? — zapytała.
Złotoskrzydły zamknął za sobą drzwi, wolnymi ruchami zaczął zsuwać ze stóp trampki. Zarówno jego koszula, jak i jeansy były brudne od kurzu oraz krwi, nawet czoło wraz z fragmentem policzka były przyozdobione szkarłatną strużką. Wyglądał co najmniej źle; jedyne, co powstrzymywało u czarodziejki zmartwienie, było to, że boska regeneracja z pewnością już zrobiła swoje.
Cheoryeon westchnął ciężko.
— Bo wpadłem, ale na dach — odpowiedział zmarnowanym tonem.
Słysząc to, siostra tylko bardziej się zdziwiła.
— Myślałam, że już opanowałeś nierozbijanie się na dachach.
— To nie było z mojej winy! — zaoponował, lecz wtem znów westchnął. — Weź, ta cała sytuacja jest tak absurdalna. A wszystko to przez jednego ptaka, któremu odbiło i się mnie uczepił.
Minął duży pokój, udał się prosto do sypialni. Otworzył szafę, wygrzebał z niej ciuchy na przebranie. Zerknął przelotnie na naderwany rękaw koszuli. Jak na złość to była jedna z jego ulubionych. Może jak się zaszyje, to nie będzie wyglądać tak źle.
Głupia menda.
Suyeon chwilę zerkała w stronę sypialni, wróciła wzrokiem do laptopa, gdy nagle usłyszała jakiś krótki dźwięk. Spojrzała na okno, ponownie uniosła jedną brew.
— Czy ten ptak to sroka? — rzuciła do Cheoryeona.
— Tak. — Chłopak wyszedł do przedpokoju. — A co?
— Bo siedzi na parapecie.
Złotoskrzydły zamarł, w połowie łapiąc za klamkę od drzwi łazienki. Kilka sekund później był już koło siostry, wpatrując się w stojącą przy oknie ptaszynę. Czarna jak noc głowa zaglądała przez szybę, na widok różnookiego zaskrzeczała krótko.
Cheoryeon niemal wypuścił z rąk ubrania.
Ona serio aż tutaj za nim poleciała?! Myślał, że po rozbiciu go na dachu sobie darowała, bo całą drogę do domu jej nie widział, a stalkerka z ukrycia pewnie go śledziła!
— Co się ona tak mnie uczepiła? — Skrzywił się wyraźnie. — Ja wiem, że sroki lubią błyskotki, a ja jestem wręcz olśniewający, do tego mam złote pióra, ale przecież mnie nie zabierze do gniazda, to o co jej chodzi?
Odwrócił głowę, napotkał na krytyczne spojrzenie Suyeon. Chwilę tak na nią spoglądał, po czym wzruszył ramionami.
— No i co ja mam z nią zrobić? — Westchnął ciężko, podparł jedną ręką czoło, wcześniej przekładając ubrania do drugiej. — Muszę się jej pozbyć!
— Nie wiem, zignoruj — odparła lekko Suyeon.
— Próbowałem, ale nie podziałało.
— To tak szybko nie działa. Udawaj, że nie istnieje, a za parę dni sobie odpuści. To tylko ptak. — Skrzyżowała ręce na piersi, popatrzyła na brata trochę wymownie.
Miała rację. To tylko sroka. W końcu wróci do swojego codziennego życia, jeśli Cheoryeon nie będzie poświęcał jej uwagi. Pewnie po prostu miała swój taki krótki, dziwaczny epizod. Tak, nie powinien nad tym rozmyślać, a już zwłaszcza poświęcać jej swoją cenną uwagę i energię.
Rodzeństwo wróciło do codzienności.
Któregoś dnia Suyeon weszła do dużego pokoju z zamiarem rozłożenia się ze swoim laptopem. Usiadła do stołu, położyła urządzenie na blacie, podniosła klapę. W pewnym momencie odwróciła się na krześle, spojrzała na zajmującego swoje biurko Cheoryeona. Przyjrzała mu się uważnie.
— Czyli ostatecznie odpuściła, ale nie ta strona — rzuciła z cichym parsknięciem.
— Dobra, dobra — poprawił ją brat. — To Bingsu odpuściła, bo przestała mnie denerwować.
— Już jej nadałeś imię?
— No raczej! Nie może nie mieć imienia, kiedy nawet włazi nam do domu!
Skrzyżował ręce na piersi, ruchem głowy wskazał skuloną srokę, która właśnie spała na małej poduszeczce położonej obok monitora. Suyeon podążyła wzrokiem, chwilę spoglądała na ptaszynę. Znów popatrzyła na Cheoryeona.
— Jak stary i kot — skomentowała, nie ukrywając rozbawienia w głosie.
— Ej! — oburzył się jasnowidz.
Nie mógł jednak nic więcej powiedzieć, bo sam nie wiedział, jak w ogóle doszło do tej sytuacji. Jeszcze w zeszłym tygodniu z trudem ignorował codziennie nawiedzającą go srokę. Menda siadała na parapecie, a w końcu też ogarnęła, kiedy Cheoryeon wychodził do pracy i śledziła całą drogę. Gdy to odkrył, myślał, że oszaleje. Ale wtedy zdał sobie sprawę, że od tamtego nieszczęsnego lotu ani razu nie został zaatakowany. Sroka po prostu za nim podążała, a gdy parę razy zdarzyło mu się na nią spojrzeć, wydawała się nawet... szczęśliwa? Jak gdyby nie pragnęła niczego więcej niż uwagi? Ech, nie miał pojęcia.
W każdym razie w tym tygodniu pękł i zaczął prowadzić z nią interakcje. Zostawiał jej orzechy na parapecie, też trzymał parę przy sobie, kiedy gdzieś szedł, a dwa dni temu po raz pierwszy usiadła mu na ręce.
Czy został wybrany? Być może. Czy to był dar? Nie wiedział. Nie wiedział też, czemu tak szybko się otworzył przed jakimś ptaszyskiem. Może to ta jej energia. Gdy wreszcie znalazła się wystarczająco blisko, wyczuł od niej coś... Co w sumie... A dobra, nieważne.
Niech już będzie. Zaufa. Zobaczy, gdzie to dalej zawędruje.
Nowym zwierzakiem nie pogardzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz