03 lipca 2025

Od Tristana do Undine

Opanuj się, Tristanie — radził chłodno Ceartas.
Niech gniew cię pochłonie — skrzeczał Marhalt.
A Tristan krzyczał. Nie chciał słuchać żadnego z nich, lecz ich głosy napierały na niego ze wszystkich stron, zmuszając, by postąpił wedle słów jednego albo drugiego.
Kapłanka pojawiła się i zniknęła jak jedna z wielu fal na brzegu, a nic po jej przejściu nie było takie samo, jak przedtem. Woda zabrała ze sobą wykuwany skrupulatnie oręż sprawiedliwości, odebrała mu go w akompaniamencie łagodnego szumu i kazała bezsilnie patrzeć na jego zgubny los w głębinach. Tristan zbyt wiele razy był w życiu bezsilny, by ktokolwiek mógł znów to na nim wymusić. Jeśli tędy wiodła jedyna droga, jeśli musiał rzucić się w sam środek terenu wroga, nie wahał się skoczyć do morza, nabrać wody w płuca i wyrwać należącą do niego sprawiedliwość.
Angus stał się znów pionkiem, przez którego mówiła kapłanka. Aby znaleźć prawdziwą odpowiedź na to, kim ta kobieta była i odwrócić bieg wydarzeń na swoją korzyść, potrzebował zrozumieć ścieżkę, jaką podążyła Navarra wraz z tym ścierwem. Dotrzeć do sedna, a potem odkryć w nim lukę i zatrzymać cokolwiek, co kapłanka wprawiła w ruch. Czytał o więźniach, których odwiedzała, kręcił głową nad wyjątkowymi zmianami w nich, zapoczątkowanymi przez słowa tej boskiej marionetki. Miała jakąś władzę nad nimi. Każdą władzę dało się obalić.
Znalazłszy przestrzeń, którą Tristan uznawał za swoją niezmąconą przez nikogo świadomość, między gniewem a chłodnym spokojem, między buzującym ogniem a powstrzymującą go klatką, agent stanął przed budowlą z jasnego marmuru, skromną, niepozorną, ohydną w jego oczach. Wznoszono miejsca kultu i nazywano je świątyniami, choć tą świętością wycierano sobie gębę, a potem wylewano ją wraz z pomyjami. Ubierano wysokie ściany w kosztowne ozdoby, by całość świeciła jak najjaśniejsze słońce pośród szarych domów mieszkańców, ściągając ich w swoje duszące objęcia.
Dokładnie czymś takim była świątynia Dagona – pustymi obietnicami ciepła bijącymi od marmurowych ścian. Tristan splunął, wgniótł butem niedopałek papierosa w ziemię i nabrał powietrza jak przed zanurzeniem, wchodząc do środka.
Echo jego kroków nie miało za wiele miejsca, by się ponieść, jak to bywało w większych świątyniach. Tutaj mieściły się trzy ławy z jasnego kamienia po każdej stronie, i to niezbyt długie, zwrócone przodem do mównicy stojącej na rzeźbionej kolumnie. W łagodnych zagłębieniach ścian dostrzegł figurki z masy perłowej oraz koralowca, nad którymi pieczę sprawowały łuki niszy ozdobione fantazyjnie zawiniętymi muszlami. Czuł się, jakby wszedł do podmorskiej groty syreny i przyglądał się jej kolekcji znalezisk wyrobionych pod południowym słońcem. Cała świątynia miała ten organiczny kształt, łagodny jak morskie fale, spokojny, kojący.
Tristan spiął się instynktownie.
Nadeszła z jakiegoś bocznego wejścia, w kapłańskiej szacie niewiele różniąc się od wnętrza budowli, płynna w swych ruchach i emanująca życzliwością.
— Detektywie — jej głos poniósł się po świątyni, jakby budynek był muszlą, a jej łagodny ton zaklętym w niej szumem — miło mi widzieć, że przybiłeś do mojej bezpiecznej przystani.
Agent dalszy od nazwania tego miejsca bezpiecznym być nie mógł. Navarra swobodnie wytrzymała jego ostre spojrzenie.
— Nie zostanę długo, kapłanko — odparł, ostatnie słowo wypluł.
Uśmiech kobiety pozostał niezmieniony.
— Usiądźmy. Z chęcią cię wysłucham.
Ręką wskazała na jedną z pierwszych ław. Tristan podszedł powoli, ostrożnie, jak do pułapki, którą widział pierwszy raz na oczy i nie miał pojęcia, jak ją rozbroić. Usiadł obok kapłanki, a słońce wpadające przez okrągłe okno za mównicą oświetliło ich twarze.
Przy ich pierwszym spotkaniu nie hamował swojego gniewu i nienawiści, rozsierdzony działaniami jakieś przeklętej kapłanki. Chciał się z nią skonfrontować, chciał samą siłą woli sprawić, by wyparowała i usunęła mu się z drogi, lecz Navarra bez trudu podjęła rzuconą jej rękawice i nie zamierzała odpuścić, tak jak agent nie zamierzał. Teraz jednak musiał jej pozwolić mówić i musiał słuchać, musiał dopasować się do tego, co kapłanka pragnęła ujrzeć. Położył dłonie luźno na kolanach, podobnie jak Navarra, choć wszystko się w nim zaciskało.
— Myślałem o tym, co mi powiedziałaś w więzieniu — zaczął, drwina pobrzmiewała na dnie słów. — Dobrze to wymyśliłaś, łechtając ego Angusa tą całą gadką o byciu silniejszym, lepszym od innych.
— A zastanawiałeś się, czemu właściwie Angus tego posłuchał?
— Bo leci jak ogar łowny za tym, kto da mu największy kawał mięcha.
— Sam czujesz, że za tym kryje się coś więcej.
Zerknął na nią kątem oka.
— Nie interesuje mnie, co siedzi w głębinach twojego morza — syknął.
— Odmawiasz zrozumienia, lecz nie możesz przed nim wiecznie uciekać.
— Zrozumieniem nazywasz bzdury swojego boga.
Kapłanka milczała chwilę, przyglądając się agentowi.
— Przed czym tak bardzo się wzbraniasz? — zapytała łagodnie. — Przed moim słowami czy przed sobą samym?
Tristan obrócił się w jej stronę. Błękitne oczy kobiety oferowały ciepło, lecz na odpowiedniej głębokości każde morze stawało się zabójczo lodowate.
— Nie muszę wzbraniać się przed sobą. Wiem, co muszę zrobić i to robię.
— Czyżby? Masz w tym większe pojęcie od Angusa?
— Porównaj mnie jeszcze raz do tej kanalii — powiedział bardzo cicho, bardzo chłodno — a zadbam, by policja zapukała jutro do twoich drzwi.
Kąciki ust kapłanki powędrowały prawie niezauważalnie wyżej.
— Tylko to pragnąłbyś zrobić? Mów szczerze, detektywie, w końcu jesteśmy w świątyni Dagona — rozłożyła lekko ręce na boki — a on zachęca do tego, żeby poznać swoją własną naturę, czerpać z niej garściami, by osiągnąć maksimum swojego potencjału.
Niedobrze mu się zrobiło od słuchania tego, czym latami karmił go Ceartas. Może nie było to dokładnie to samo, ale prowadziło do tego samego celu – zniewolenia i podporządkowania sobie ludzi według swoich chorych ideałów.
— Tandetne pierdolenie o staniu się najlepszą wersją siebie.
— Czy nie do tego większość dąży?
— Nie — warknął. — Niektórzy chcą sprawić, by bestie zapłaciły za krew na swoich kłach. Niektórzy chcą pamiętać, cierpieć i bić, by nikt więcej nie musiał cierpieć tak jak oni.
— Więc może tak wygląda najlepsza wersja ich samych. — Zrobiła pauzę, pozwalając słowom rozejść się po niewielkiej świątyni i zaraz znów pogrążyć ją w ciszy. Tristan prychnął z pogardą. — Nie ma w tym żadnego wstydu. Sięgnięcie w głąb siebie i zaakceptowanie panujących tam cieni ma w sobie odwagę i przynosi wyzwolenie, którego przyziemne prawa nie rozumieją.
— Czynisz ze sprawiedliwości przestępcę.
— Przestępcą jest wymiar sprawiedliwości ze swoją pustą władzą. Ma on siłę i wcale nie wykorzystuje jej we właściwy sposób. — Pochyliła się nieznacznie. — Co ty byś zrobił z tą siłą?
— Położyłbym kres twoim „zagubionym duszom” — odpowiedział powoli, jakby każde słowo było osobnym wystrzałem z pistoletu, a on czekałby pomiędzy nimi, dla pewności, że dobrze wyceluje.
— Jak? — zareagowała od razu. — W świetle dnia czy w mroku nocy? Pragnąłbyś ich cierpienia czy skończyłbyś to jak najszybciej? Uznawałbyś słuszność swych czynów czy nienawidził się za każdy strzał?
Złapał się na tym, że nie potrafi odpowiedzieć. Że już nie wie, kto wpływa na kogo. Kto wyprowadza atak, a kto odpowiadania przebiegle opracowaną kopią. Kto stoi krok przed tym drugim i dopasowuje się do jego pozycji. Milczenie go pogrążało, lecz kakofonia dźwięków znana mu z koszmarów narastała w jego głowie, ściskała szczękę, sprawiała, że odpowiedź była dalej, niż powinna.
Po stokroć znienawidził uśmiech kapłanki.
— Skoro sam nie wiesz, dokąd masz płynąć, to jak masz skorzystać z najsilniejszych prądów oceanu?
— Mówisz słowami, które nie mają dla mnie znaczenia — odwarknął.
— Jeszcze nie. Ale przyjdzie czas, gdy okażą się one drogowskazem.
— Nie słucham bogów i ich sługusów.
— Kiedy przestałeś?
Piwny oczy zmrużyły się lekko. Najwyraźniej nie tylko on zajął się prywatnym dochodzeniem w wolnym czasie.
— Dawno temu, w miejscu zwanym „skończ pierdolić”.
Navarra przechyliła nieznacznie głowę, jakby podążyła swym ciałem za ruchem fal. Mówiła cicho, spokojnie, a Tristan patrzył uważnie na połowę jej twarzy skrytą w cieniu, nie pozwalając się omamić tą częścią, którą oświetlało słońce.
— Masz w sobie więcej bólu od większości znanych mi więźniów.
Pragnienie serdecznego polecenia jej, by się odpieprzyła od jego bólu, zapłonęło w nim jaśniej od rozgrzanej stali, mocniej od ognia trawiącego miasto po wybuchu. Resztki swej cierpliwości przekuł w to jedno pytanie, w tę jedną więcej poszlakę.
— I co zrobiłabyś z tym bólem?
— Naostrzyłabym obie strony tego noża — odparła bez wahania.
— Chciałabyś mieć wdzięczny ci miecz — fuknął.
— Wszystko, co robię, robię w imię większego dobra mającego przysłużyć się tym, którzy przetrwają.
Szukał w jej twarzy jakiejkolwiek wątpliwości, lecz nie znalazł nic. Bez słowa wstał, udał się do wyjścia. Nie patrzyła na niego, gdy wychodził, tak jak on nie odwrócił się ani razu przez ramię, a jednak na skórze pozostało mu jakieś nieprzyjemne odczucie po jej spojrzeniu, coś jak wysychająca sól po wyjściu z morza.
Kapłanka była sprytniejsza, niż mu się wpierw wydawało. Nie docenił jej wcześniejszych słów, a najgorsze było to, że wydawało mu się, że dostał prawdę od niej, tylko była ona ubrana w gruby kożuch przesłań i porównań, które nie miały dla niego sensu.
Albo nie chcesz, by miały sens — sarknął Marhalt.
Chwilowe zawahanie w kroku mężczyzny było prawie niezauważalne. I wcale nie było to spowodowane słowami Marhalta. Do Tristana dotarło, że byt nie pokazał mu żadnych wizji z kapłanką.
Marhalt widział świat… inaczej, choć stanowiło to więcej niż niedomówienie. Dla niego rzeczy były obiektami do zniszczenia, a osoby zbiorem mięsa, krwi i kości do rozszarpania. Tristan czasem widział przebłyski tego – wykręcone szczęki, głębokie rany na ciele, wypatroszenia. Marhalt najbardziej lubił pokazywać agentowi, jak widział jego największych wrogów, albo Andreta i Gwen, mając chyba nadzieję, że furia przejmie nad Tristanem kontrolę i pragnienia bytu się spełnią. Mimo jego nastawienia do kapłanki Marhalt nie zrobił tego samego. Jakby Navarra już teraz wpisywała się w ramy jego świata.
Służbowy telefon zadzwonił.
— Znaleziono zwłoki na Court Lane dwadzieścia.
Tristan rzucił jeszcze jedno spojrzenie na świątynię. I miał okropne wrażenie, że to nie było jego ostatnie.
— Już jadę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz