01 lipca 2025

Od Tristana – Tęczowe pojedynki (I)

Wjechał do miasta jak człowiek niewidzialny. Bez spojrzeń szukających w długim mieczu groźby, bez zerknięć na twarz skrytą w kapturze i pytań, skąd przybywa paladyn pozbawiony symboli. Strażnicy na bramie wydali się nie tyle, co znudzeni, lecz zirytowani swym obowiązkiem, nie zaszczycając go nawet przyzwalającym na wjazd skinieniem. Nie było z pewnością tak, że Tristanowi to przeszkadzało. Satysfakcjonująca odmiana od chłystków z mlekiem pod nosem, którzy chcieli się wykazać pierwszego dnia pracy i odsiać go jak największego przestępcę od pozostałych.
W innym życiu jego pierwszym odruchem byłoby postawienie strażników do pionu, przypomnienie im o ich zadaniu, przyjemnym bądź też nie. Teraz tylko pomruk wydostał się z jego ust, gdy wjeżdżał stępem na brukowaną ulicę.
Miasto zdawało się podzielać nastrój strażników, a przynajmniej tak się paladynowi wydawało – zamknięte okiennice, opustoszałe tawerny, nawet rynsztokowy brud płynął jakoś leniwie, nierozchlapywany przez ścigającą się dzieciarnię. Nie było kogo zapytać, w którą stronę są stajnie, więc Tristan błąkał się chwilę, nim Díoltach zastrzygła uszami na rżenie innych koni, znalazła właściwy kierunek.
W stajni zostało jedno miejsce, a wszystkich rumaków, tych odważnie kroczących w boju i tych znających ciężar wozu, pilnował naburmuszony chłopaczyna. Siedział na odwróconym wiadrze, z ust wystawało mu źdźbło siana. Díoltach była bliska ugryzienia go, lecz Tristan, zsiadłszy z klaczy, pociągnął ją do wolnego boksu, pogładził rozgrzaną słońcem szyję. Piękna, bojowa klacz, o gniadej maści ściągniętej jak z malowanego obrazka, została mu podarowana jeszcze za czasów posiadania przez paladyna tytułów. Rycerze lorda wytrzymywali z jej temperamentem góra jedną walkę, jeden turniej, przeklinając tę złość i upartość zwierzęcia, które w dziwny sposób urzekły Tristana. Ona chyba zobaczyła to samo w nim i to dużo wcześniej przed samym paladynem.
Westchnął ciężko, widząc obtarte siodło na dostojnym grzbiecie wiernej przyjaciółki i znoszone ogłowie. Nie tylko za jedzeniem będzie musiał się rozejrzeć, choć sakiewka nie ciążyła mu za mocno u pasa.
Wysupłał z niej ostatnią dużą monetę, rzucił stajennemu, ten się prawie wykopyrtnął razem z wiadrem, próbując ją złapać. Energicznie pokiwał głową na wszystkie polecenia względem wierzchowca, a potem paladyn udał się do wyjścia.
— Powodzenia na festynie, sir! — zawołał za nim chłopak. Tristan zatrzymał się, zerknął przez ramię. Nie był już żadnym sir, lecz łatwiej było pozwalać ludziom myśleć, co sobie chcieli, niż im to tłumaczyć.
— Jaki festyn? — burknął.
— A to sir nic nie wie? — parsknął stajenny, mina mu jednak zrzedła, gdy paladyn spiorunował go wzrokiem. — N-no ten, lud na festyn się zjechał, duży tak i kolorowy, wszędzie tęcze i muzyka.
Tristan westchnął w duchu. Wszystko jasne. Miasto zniknęło się bawić, a niektórzy musieli pracować.
— Nie interesuje mnie muzyka. Potrzebuję handlarzy.
— To na festyn musicie iść, sir, bo wszyscy handlarze się dzisiaj bawią.
W końcu coś ciekawego! — zarechotał z tyłu głowy Marhalt, czarnomagiczny patron od siedmiu boleści. Tristan skrzywił się, wywrócił oczami. — Do boju, sir!
Nie idziemy się tam bawić — warknął paladyn do bytu.
Och, ja już się świetnie bawię.
Im bliżej było głównego rynku, tym pobrzdąkiwania lutni stawały się donośniejsze i tym częściej Tristan zaczął napotykać mieszkańców. Wstawionych, nim letnie słońce wzeszło równo nad głowy, obwieszonych wieńcami z tęczowych kwiatów, uśmiechniętych od ucha do ucha. Jego ciemny płaszcz z naciągniętym kapturem i zaciśnięte usta odznaczały się na tle zabawy jak kleks na jasnym papierze, lecz nikt nie skupiał się zanadto na tym, gdy paladyn przebił się wreszcie przez pokrętne uliczki i znalazł między straganami. Kakofonia miejskiego festynu uderzyła w niego wraz z odorem spoconych od tańca ciał.
Sprzedawcy nawoływali do niego, każdy starający się wymyślić lepszy, bardziej kreatywny opis towarów, który zapewniłby im zysk. Tristan przechodził obojętnie obok tanich świecidełek, na jadło rzucał okiem i klął pod nosem na wywindowane ceny. Nawet jakby się targował, to by mu nie starczyło. Jak tak dalej pójdzie, będzie jadł dzisiaj owies z Díoltach i spał w jej boksie.
Kupieckie stragany przerzedziły się nieco, ustąpiły miejsca podestowi z muzykantami. Patrząc na konstrukcję, na co dzień musiał to być stryczek, lecz skrzypek podskakiwał wesoło, lutniarz uśmiechał się przesłodzenie do towarzystwa, równie mocno nieprzejmującego się scenerią, co on. Przecież na stryczku zawieszono kolorowe wstęgi, ozdobiono go kwiatami. Ciemny płaszcz przepchnął się brutalnie przez tłum.
Dotarł w końcu do głównych i najbardziej irytujących atrakcji – zabaw z nagrodami, gdzie można było zrobić z siebie idiotę i wpakować głowę do beczki z pływającymi na wodzie jabłkami albo ustrzelić z łuku głowę słomianego zająca. Miejsce pełne tępaków chcących okazać miłość poprzez wygranie bezwartościowego drobiazgu dla swej sympatii. Tristan ignorował charkanie Marhalta o tym, że paladyn kiedyś też musiał być takim tępakiem.
Zatrzymał się gwałtownie. W oddali błysnęła stal, szczęknęły miecze. Ruszył w tamtym kierunku.
Wpierw ledwo dało się dostrzec cokolwiek przez zbiorowisko, lecz sukcesywnie udało mu się przedrzeć na przód, przyjrzeć lepiej walce. Dwójka jakichś kobiet pojedynkowała się na oczach gawiedzi, rozkopując nogami pył placu treningowego. Jedna zasłaniała się lekkim mieczem, druga odpowiadała ciężkimi cięciami. Technikę miały raczej przeciętną, o tym, że którąś okrzyknięto zwyciężczynią, przesądził łut szczęścia. Ludzie zabili brawo, kobieta z lekkim mieczem wyszczerzyła zęby, zwróciła się do kolorowego kupca, a ten z kolei sięgnął po gliniany gąsiorek z szerokiego stołu zastawionego przeróżnym trunkiem i jadłem. Owoce, pieczywo, sery… I porządna kiełbasa.
Zwyciężczyni zabrała swój gąsiorek, kupiec zaś spojrzał po tłumie, szukając kolejnych ochotników do wygrania jego dóbr. Tristan wahał się chwilę. Ale darmowe jedzenie to darmowe jedzenie.
— Chcę tę kiełbasę — rzucił, podniósłszy rękę.
— Ach zapraszamy, zapraszamy! — zawołał kupiec, wyciągając go sprawnie na plac. — Jak miły pan życzy sobie nagrody, to trzeba w kole wyrysowanym stanąć, o tutaj, i zawalczyć. Oczywiście z prawdziwym rynsztunkiem, bo nie ma co ograniczać zabawy, ale bez krwi! Kto pierwszy wyjdzie nogą poza okrąg, przegrywa. To co, piszecie się, panie?
Paladyn skinął oszczędnie głową, pozbył się płaszcza, dobył miecza. Klinga zalśniła, wyciągając westchnienie z piersi tłumu. Podłużne i smukłe ostrze, chłodne w swej prostej formie, lecz bezlitośnie skuteczne. Okute rycerskie rękawice ścisnęły owinięty czarną skórą trzon, zaraz pod srebrnym jelcem. Oręż niegdyś zwano Claíomh Solais. Zostało z niego jedynie zimne miano Fragarach.
Drugi ochotnik pojawił się w polu. Wyższy od niego o głowę mężczyzna w zbroi strażnika wyginał usta w pewnym siebie uśmieszku i odznaczał się barkami wielkiego woja. Tristan stanął przy linii koła mającego jakieś dziesięć kroków, zmrużył lekko oczy, wyrównał oddech. Skupił wzrok na dłoniach przeciwnika, trzymających solidny miecz.
Czy jednak będzie zabawa — zawarczał Marhalt, co w jego wykonaniu stanowiło zadowolony pomruk.
Kupiec zagwizdał ostro, rozpoczynając potyczkę.
Blok wyszedł mu naturalnie, gdy ciało strażnika jasno go zdradzało. Wyższy mężczyzna zaatakował znowu, Tristan sparował jego cięcie, zmusił przeciwnika następnym atakiem do cofnięcia się. Strażnik nie walczył źle, nie dawał łatwo się zaskoczyć, lecz paladyn bardzo chciał tę kiełbasę i bardzo nie chciał się długo bawić.
Kolejny cios, kolejny krok w tył.
Zdecydowanie nie spodobało się to oponentowi, Tristan wręcz widział w jego oczach, jak zmienia się jego plan na zwycięstwo. Paladyn przygotował się, spinając mocniej mięśnie, i to w samą porę – strażnik odbił z całej siły jego cięcie, chwycił za nadgarstek, spróbował pchnąć barkiem.
Tristan stanął jak kamienny mur.
Znał już to zaskoczenie na twarzach mocniejszych od niego rycerzy i wojowników, gdy ich siła rozbijała się nieoczekiwanie o niego, jakby wrósł w ziemię z pomocą własnej zaciętej woli. Nie czekał, aż strażnik się pozbiera. Marhalt zawył w jakieś chorej radości, a wspierający się na swych nieludzkich nogach Tristan sam pchnął barkiem pozbawionego równowagi przeciwnika, zmuszając go do twardego lądowania poza kołem.
— Ależ pan tym mieczem wojuje, doprawdy, uczta dla oka! — Zaklaskał kupiec, spojrzał na podekscytowaną widownię, dodał ze śmiechem: — I to nie jednego.
Tristan obejrzał się na mężczyznę z cieniem poirytowania.
— Mogę moją kiełbasę?
— Naturalnie, panie rycerzu — zamruczał, podsuwając mu kosz z mięsem. Nim jednak paladyn chwycił nagrodę, kupiec przyciągnął znów jadło do siebie. — Ale podbijam ofertę. Jak jeszcze jedną walkę wygrasz, panie, to dorzucę kawał sera i bochen chleba — powiedział i wskazał na dobra czekające na stole.
Kawał sera wyglądał faktycznie porządnie, bochen był gruby i obsypany mąką. A ta pierwsza walka nie była wcale trudna…
— Jak przegram, to odchodzę z pustymi rękami? — mruknął, zerkając na kupca. Ten uśmiechnął się w przebiegły sposób, w jaki uśmiechali się tylko ludzie interesów, gdy ktoś ich doskonale zrozumiał.
— Nie może być za nudno, prawda?
Tristan zgrzytnął zębami i odwrócił się z powrotem do koła. Strażnik zniknął wraz ze swym wstydem w tłumie. Ktoś inny już na niego czekał.
Ubrany w lekką zbroję blondyn oczarowywał uśmiechem i wyprostowaną sylwetką, przypominając bardziej jakiegoś młodego lorda niż powszedniego uczestnika festynu. Ilu biegało takich po świecie, łotrzyków odzianych w dokładnie taki sam, ciemnozielony płaszcz spływający z ich ramion, przekonanych, że wystarczająco dużo uroku osobistego i zwinnych dłoni zapewni im idealne życie na granicy prawa. Temu najwyraźniej się to niezgorzej udawało, patrząc na błyszczące cholewy butów i haftowaną pochwę miecza. Tristan poprawił oręż w dłoniach, nie przejął się kroplą potu spływającą mu po skroni. Dotąd wszyscy łotrzycy, jakich spotkał, kończyli tak samo – pokonani. Ten nie będzie wyjątkiem.
Gwizd kupca zadźwięczał w uszach.
— W mojej opinii — odezwał się wtem łotrzyk, śledząc bystrym spojrzeniem zielonych oczu kroczącego po kole Tristana — kulturalnym jest przedstawienie się, nim zacznie się wymachiwać ostrym narzędziem w czyjąś stronę. Więc, sir, jeśli mogę zapytać…
— Nie możesz — burknął chłodno paladyn, widząc okazję i atakując.
Reakcja łotrzyka była natychmiastowa, obronił się przed uderzeniem z niesamowitą zwinnością i odpowiedział szybką kontrą. Tristan zaklął w duchu, bo choć długość ostrza pozwalała mu się trzymać na większą odległość, nie dorównywał on w walce szybkością komuś w lżejszym pancerzu. Już zaraz przeciwnik zmusił go do obrony prędkimi atakami, szukającymi wytrwale luki.
Ale paladyn znalazł ją pierwszy.
Pycha albo lekkomyślność stały się wrogiem łotrzyka, jedno cięcie okazało się zbyt niedokładne. Tristan uchylił się i sam ciął. Mocno, zdecydowanie, pewnie. A potem znowu, nieco lżej sunął ostrzem po klindze przeciwnika, acz z większym wyczuciem, ostatecznie wytrącając mu oręż z ręki. Miecz przekoziołkował w powietrzu, wyleciał poza koło. Łotrzyk zerknął przez ramię, nie wyglądając na ani trochę pokonanego.
Coś błysnęło w tych zielonych oczach. I mężczyzna skoczył wprost na Tristana.
Zdziwiony, nie zdołał w porę zareagować, polecieli razem w piach. Jego plecy wbiły się w ziemię, z tyłu głowy rozszedł się tępy ból, łotrzyk docisnął go własnym ciałem. W instynktownym przebłysku, co należało zrobić, Tristan warknął i zrzucił przeciwnika z siebie, trzymając go za kołnierz i przewalając się nad niego. Wzbili wokół chmurę pyłu, krzyk gawiedzi zagłuszał prawie ich własne stęknięcia.
W chaosie nikt nie zauważył, jak wyciągnięta do tyłu dłoń paladyna sięga jakąś ciemną, niepokojąc materią porzuconego na ziemi miecza.
Kurz rozwiał się nieco, a z niego wychynął koniec ostrza, zawisły nad twarzą łotrzyka. Obaj dyszeli, w gardło drapały drobiny piachu.
— Po prostu się poddaj — sapnął Tristan, łącząc spojrzenia z drugim mężczyzną. Wstał, nie odrywając od niego wzroku i nie spuszczając miecza.
Uśmiech łotrzyka przypominał mu o lisie czającym się w norze.
— Ty byś się poddał, sir? — zapytał.
Tristan zmrużył oczy. Zrozumiał, że nie patrzył już na dłonie przeciwnika.
Dostał garścią piachu w twarz.
Zakrztusił się i stracił widoczność ledwie na chwilę, lecz tyle wystarczyło. Łotrzyk poderwał się w górę, znikąd między jego palcami pojawił się krótki sztylet, naparł stanowczo. Tristan zasłonił się mieczem, i to w ostatnim momencie. Klinga wciąż wylądowała za blisko jego twarzy, a znad skrzyżowanych ostrzy spoglądała na niego usatysfakcjonowana, brudna zieleń. Wyzywająca.
Kupiec zagwizdał. Paladyński but wystawał ledwo poza koło.
— Nie, nie poddałbyś się — powiedział cicho łotrzyk, z ciekawością obserwując narastającą przed nim wściekłość. — W inny sposób sprowadza się rycerzy takich jak ty na kolana.
Złość wykrzywiła bladą twarz, Tristan odepchnął od siebie tego pajaca, odwrócił się na pięcie. Kupiec próbował go zagadywać, chwaląc interesującą walkę. Paladyn życzył mu spierdalać. Wziął swój płaszcz i odszedł.
Jego obiad poszedł się jebać. Może gdzieś indziej uda mu się coś innego wygrać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz