— O, wygrzałeś mi moją ulubioną koszulkę.
Vi uniósł brwi na te słowa, wyszedłszy właśnie z ich sypialni w jednej z koszulek Zed Leppelin. Seymour wyszczerzył się do niego z kuchni, gdzie wybudzał z drzemki ekspres do kawy. Ich „zrobimy wspólnie śniadanie” polegało najczęściej na odważnych zapewnieniach Seymoura, który potem i tak zajmował się zaklinaniem elektroniki, kiedy Vi brał na siebie trudne zadanie przygotowania idealnie ściętej jajecznicy.
— Co? — spytał niezbyt przytomnie wilkołak.
Seymour podszedł bliżej, jego uśmiech tylko się poszerzył, dłonie wyciągnęły w stronę krańca koszulki.
— Rączki do góry, Pluszaku.
Buziak w nos, szczerzenie się jak debil i koszulka zmieniła właściciela, a Vi został w samych slipkach. Normalnie w takiej sytuacji Vi śmiałby się, dawał łaskotać, wtrącił coś o tym, że do koszulki dorzucił specjalnie więcej swojej sierści, żeby Seymour nie zmarzł w studio, lecz tym razem żadne słowa nie przyszły. Vi oszczędnie parsknął, pokręcił głową, wzrokiem uciekł w stronę kuchni i lodówki.
— Wezmę się za to śniadanie — mruknął, wciąż utrzymując wargi wygięte w niemrawym uśmiechu. — Na co masz ochotę?
Dłoń Seymoura, mająca sięgnąć nagiego żebra, zamarła w pół ruchu. Muzyk odprowadził wzrokiem drugiego mężczyznę, nie odezwał się od razu.
— Vi, jak chcesz tę koszulkę z powrotem, to…
— Hm? — spytał, już uciekając gdzieś myślami. — Nie, spoko. Możesz w niej zostać.
— Na pewno?
Vi otworzył lodówkę, zainteresował się leżącymi na półce produktami.
— Na pewno — powiedział, nie odwracając się. — Chyba wstałem, ale jeszcze się nie obudziłem… — chwila myszkowania w lodówce — Seymour? Brie z pomidorem, ogórkiem i tosty z jajkiem?
— Pewnie — odparł muzyk, postanowił odpuścić temat. — A ja ci zrobię mocniejszą kawę.
Widać faktycznie Vi jeszcze do końca nie wstał i jedyne, czego mógł potrzebować, to większa dawka kofeiny.
Do spontanicznych przemian w wilka przyzwyczaił się już na tyle, że Seymour nie budził się już w nocy, gdy pod bokiem miał nagle nie smukłe plecy i stwardniałe od pracy z marmurem dłonie, tylko wielki kłąb czarnej sierści, puchate uszy i miękki ogon. A nawet, jeśli się budził, to tylko na chwilę i nie w pełni, akurat tak, by nie otwierając oczu, przekręcić się na drugi bok, wsunąć pomiędzy wielkie łapy i wcisnąć nos w ciepłe, gęste futro. Nad ranem budził się znów obejmując mężczyznę, z kołdrą zasierścioną i skopaną gdzieś w nogach i z poduszkami w przypadkowych miejscach.
Bywały jednak noce, gdy w pościeli próżno było szukać nowych, czarnych kłaczków, i nie było to nic złego, może więc dlatego Seymour nie od razu zauważył, że stan ten się przedłuża.
— Dawno nie zmieniałeś się w wilka — wypalił nagle.
Rysik, do tej pory zapamiętale śmigający po tablecie, wyleciał z dłoni.
— Serio? — Vi zajął się polowaniem w zagłębieniach fotela. — Nie pamiętam.
— Ja pamiętam.
Rysik zawłaszczył całą uwagę wilkołaka.
— Nie wiem, czasem tak się zdarza.
— Ale nie jesteś chory, czy coś? — spytał Seymour, spoglądając na wiercącego się na siedzisku Virgila. — Możemy polecieć do lekarza nawet teraz.
Uciekinier w końcu został złapany, Vi usiadł spokojnie, westchnął, zebrał się w sobie i popatrzył na muzyka.
— Nic mi nie jest, Seymour, i nie musisz się martwić. — Usta przyjęły kształt uśmiechu. — Mam wszystko pod kontrolą.
Seymour znał już siebie na tyle, by wiedzieć, że jeśli tylko dostał od Virgila wiadomość, że ten pojawi się w studiu, nie będzie potrafił usiedzieć spokojnie, wzrok zacznie mu uciekać w stronę drzwi, wypatrując sylwetki rzeźbiarza, i każde pięć minut będzie jak cała godzina oczekiwania. Wiadomość od Vi oznaczała przymusową przerwę, lecz Virgil miał ten niesamowity talent do zapowiadania swojego przyjścia dokładnie wtedy, kiedy cały zespół tej tak potrzebnej przerwy sobie od dłuższego czasu odmawiał. A potem, gdy wszyscy rozprężyli się, odetchnęli i oderwali myśli od zadania, Seymour zaś posiedział trochę ze swoim ulubionym ciężarem na kolanach, można było wrócić do pracy, z większym skupieniem i werwą wziąć się za tworzenie muzyki.
Ale tym razem nie wydawało mu się wcale, że Vi jakoś długo nie było, odkąd napisał, że już wyszedł z pracy i do nich jedzie.
— Co jest, kurwa — mruknął Seymour, po raz kolejny sprawdzając godzinę, o której Vi do niego napisał. — Już dawno powinien być…
— Odpuść chłopu — odparł leniwie Raam, wyciągnięty na swym zwyczajowym miejscu na kanapie. — Może wstąpił po coś po drodze do sklepu.
— Po co niby…
Seymour obrócił w dłoni telefon, bijąc się z myślami, czy napisać jeszcze do Vi, czy może zadzwonić, czy jednak przesadzał. Zerknął znów na godzinę.
— Siedem minut się spóźnia.
Dopiero gdy wypowiedział te słowa, poczuł, jak absurdalnie brzmiał. Co to było siedem minut?
— Może miał wypadek? — podsunął nagle Arieth.
Seymour zerwał się z fotela…
— Jadę po niego.
…nim przechodzący obok Ignis przytomnie nie złapał go za ramię, posadził przemocą. Był czarodziej nawet sam nie zauważył, na ile treningi z Dantem poszerzyły Zapałkę w barach, dopóki genashi nie postanowił zrobić użytku ze swoich rąk i wykorzystać je do czegoś innego, niż granie na gitarze albo gryzmolenie w swoim spalonym zeszyciku.
— Siedź, uspokój się — Ignis puścił jego ramię, minął go, usiadł na drugiej kanapie, w dłoni kołysała się szklanka z typową zawartością. — Napisz do niego, jeśli musisz, i tyle.
— Wszyscy potrzebujemy dłuższej przerwy — zauważył Ioannis, i choć słowa wydawały się oczywiste, głos ich keyboardzisty jak zwykle dodał im jakiejś nadnaturalnej głębi.
Seymour w końcu odblokował telefon, zaczął wpisywać wiadomość, gdy na schodach prowadzących do studia rozległy się charakterystyczne kroki, zdyszany Vi wpadł do środka. Tym razem Ignis nie powstrzymał Seymoura przed zerwaniem się z fotela, niemal podbiegnięciem do wilkołaka.
— Zgubiłeś się po drodze, Pluszaku? — spytał ze śmiechem, po wcześniejszym napięciu nie było nawet śladu.
— Trochę? — Vi uciekł gdzieś wzrokiem. — Wsiadłem w zły autobus.
Od strony kanap dały się słyszeć rozbawione parsknięcia, głupie komentarze. Seymour popatrzył na Virgila z rozczuleniem.
— To dzisiaj dostaniesz sok jabłkowy, a nie żadne procenty — powiedział, przegarnął ciemne loki, spojrzenie zabarwiło się skrytą troską. — Ale nic się nie stało? Zagapiłeś się tylko?
Vi pokiwał głową.
— Nic się nie stało, Seymour. Nie musisz się o nic martwić.
W studiu spędził cały dzień, potem noc, a potem większość dnia. Siłą wkurwu i rozpierdolu przebił się przez napady senności, chęć zamordowania Zapałki, zwątpienie, czy to wszystko jeszcze ma sens i wrażenie, że jak tak dalej pójdzie, to całą piątką skończą w psychiatryku, w izolatkach sąsiadujących z izolatką Norberta. Na miksowaniu utworów zawsze długo im schodziło, Ignis naciskał, że będą nad każdym fragmentem siedzieć dotąd, aż wszyscy będą zadowoleni, a chociaż to brzmiało fajnie w teorii, w praktyce potrafiło zaowocować jednymi z najbardziej frustrujących i męczących etapów pracy nad krążkiem. Okazywało się, że to wcale nie Raam jest najbardziej nieustępliwy z ekipy, wcale nie Zapałka będzie się kłócił aż mu tchu zabraknie, i że nawet Ioannis ma momenty, że zwyczajnie nie da się go do niczego przekonać.
Seymour wracał do domu i wydawało mu się, że wszystko będzie w porządku, może położy się trochę wcześniej, wstanie nieco później i jakoś to odeśpi. Organizm miał jednak inny pomysł i gdy muzyk wturlał się w końcu do mieszkania, nie marzył o niczym innym, jak tylko o tym, żeby położyć się tam, gdzie stał. Kiedyś może by tak zrobił – wszedł, pirzgnął buty gdziekolwiek, rzucił kurtkę na ziemię, walnął się na kanapie w salonie – lecz to było kiedyś, teraz zaś był Vi, ze swoim ciepłem i uśmiechem, witający go od progu, łagodnie popychający w stronę łazienki, czekający potem z czymś pożywnym na talerzu, żeby Seymour nie szedł spać z pustym żołądkiem.
To poczucie roztaczanej nad nim opieki, tej troski płynącej z serca, nie dlatego, że Seymour się odwdzięczy, ale dlatego, że muzyk był po prostu ważny i bliski, że ktoś nie godził się na jego krzywdę, było uzależniające i odurzające. Sam Seymour, gdy już uwierzył, że coś takiego jest możliwe i że to zupełnie normalna rzecz w zdrowym związku, uzależnił się w okamgnieniu, znalazłszy w końcu ten brakujący element układanki, zaleczający najstarsze z tkwiących w sercu blizn.
Może nie powinien był tego robić?
Gdyby nie oparł zmęczonego czoła o ramię Virgila, może dostrzegłby to napięcie malujące się na twarzy i podkrążone oczy, zasłaniane cieniem opadającej na nie grzywki. Gdyby nie dał się zagonić pod prysznic, strumień wody nie zagłuszyłby otwieranego kuferka – tego, w którym Virgil trzymał swoją biżuterię. Gdyby ostatkiem sił nie wcisnął w siebie tych dwóch kanapek, może usłyszałby napięcie czające się w głosie, w głowie zapaliłaby się czerwona lampka, w sercu zrodziłby niepokój, że Vi wcześniej nie mówił mu, żeby z kimkolwiek miał się tamtego wieczora spotkać.
Lecz nic takiego nie pojawiło się w myślach Seymoura, umysł był zbyt zmęczony, a myśl o tym, że Vi miałby cokolwiek przed nim ukrywać zbyt absurdalna, by pojawiła się w głowie, choć tak wiele poszlak na to wskazywało.
— Szybko wrócę, niczym się nie martw — powiedział mu na odchodnym Vi, gdy ziewający Seymour zerkał już tylko w stronę sypialni. — I pamiętaj, że cię bardzo, bardzo kocham.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz