05 grudnia 2025

Od Bashara – Woda

Eskorta prowadziła nas w milczeniu, zachowując luźny szyk, zaszczycając obojętnymi spojrzeniami. Słowem nie skomentowali wiszącej przy pasach broni, gestem nie kazali się jej pozbyć. Obojętność, tym nas traktowali. W ich postawach brakło napięcia, próżno szukać było strachu, agresji czy dumnej pewności siebie, nie było śladu pogardy, złośliwego rozbawienia naszym losem… Nic, po prostu nic, tylko ta milcząca obojętność i spokój. Nie byliśmy dla nich żadnym zagrożeniem.
Wiedziałam, jak ludzie reagują na swych wrogów. Choć moja opieka przypadała głównie na czas pokoju, musieliśmy kilka razy dobyć broni. Widziałam to na polach bitew, widziałam w oczach wojowników z innych plemion – strach, gdy ci słabsi zdawali sobie sprawę, że przegrają, i wściekłość tych silniejszych, pewnych zwycięstwa, widziałam pogardę wobec przeciwników uznanych za niegodnych. Ale to? To było coś innego. Tak doskonała obojętność, jakby nasza obecność była równie znacząca, co pojawienie się kolejnego ziarnka piasku na pustyni.
Podążyliśmy wraz z jeźdźcami, starając się zachować pozory spokoju i kontroli nad sytuacją, lecz czułam, jak zimny pot spływa mi wzdłuż kręgosłupa, a dłonie drżą, schowane w luźnych zawojach. Bicie własnego serca huczało mi w uszach, zagłuszając nawet rytmiczne stąpanie kopyt. Starałam się oddychać równo, powoli, tak jak uczyli mnie starsi, gdy po raz pierwszy miałam stanąć twarzą w twarz z wrogiem. „Opanuj oddech, a opanujesz strach” — mawiał mój nauczyciel. Próbowałam. Naprawdę próbowałam.
Coraz bliżej i bliżej. To, co do tej pory widziałam jedynie w słowach mych zwiadowców, teraz rozciągało się przede mną, niczym koszmarna bestia, nieruchoma lecz wiecznie głodna, gotowa do ataku. Nie wiedziałam, na co patrzyłam. Obozy tych rdzawych demonów przypominały brzydkie, kanciaste pancerniki, pełne symetrycznych namiotów, chronionych regularnymi murami, niczym kościane płytki. Moi zwiadowcy opisywali mi te konstrukcje wielokrotnie, a ja sama obserwowałam je przez Zwierciadła Widzenia, lecz żaden z tych obrazów nie przygotował mnie na to, co ujrzałam teraz.
Tu brakło tych ich identycznych, wojskowych namiotów – gdy tylko przekroczyliśmy bramę, miałam wrażenie, że oto wkroczyliśmy na olbrzymi plac budowy.
Kamień. Wszędzie kamień, ułożony z precyzją, jakiej nie widziałam nigdy wcześniej. Budynki wyrastały z piasku niczym kości ziemi, wydarte przemocą, haniebnie obnażone, ociosane w przeczące naturze, ostre kształty. Pustynia zna jedynie krągłe formy – wydmy zmieniają swój kształt z dnia na dzień, wygładzone wiatrem skały tracą kanty, nawet nasze miasto drążone było w naturalnych pęknięciach i jamach, podążając za tym, co ziemia sama oferowała. Tu zaś każdy kąt był prosty, każda linia niczym mordercza strzała, powierzchnia gładka niczym lustro. To było gwałtem zadanym samej naturze.
Kamień wypełniał ścieżki, płytka przy płytce, jakbyśmy kroczyli po grzbiecie gargantuicznego węża. Nie było miejsca na piasek, wiatr i zmianę – najeźdźcy wydarli tę ziemię nie nam, lecz samej pustyni. Wyrugowali ją z jej własnego dominium, zamknęli za murami, niczym gospodarskie zwierzę. Czy to w ogóle było możliwe? Czy ktokolwiek mógł poskromić pustynię?
Było mi niedobrze. Nie z powodu gorąca czy zmęczenia – to było coś głębszego, instynktowne odrzucenie tego miejsca, jakby samo moje ciało krzyczało, że to jest złe, nienaturalne, niewłaściwe.
Wokół krzątali się ludzie, ja zaś pozwoliłam sobie popatrzeć w te oblicza, o kształcie udającym ludzki, pragnąc odnaleźć w nich coś podobnego emocjom. Na próżno. Robotnicy pokrzykiwali do siebie, młotki uderzał w dłuta, ktoś zginał grzbiet pod ciężarem ładunku, kto inny siedział właśnie w cieniu, zażywając odpoczynku, lecz naszą obecność odnotowano z równym przejęciem, co jakby jeźdźcy eskortowali stadko kóz. Nie tylko nie byliśmy zagrożeniem – nie byliśmy nawet interesujący.
Miałam ochotę krzyknąć. Wyciągnąć broń i zmusić ich, by choć spojrzeli, by zauważyli nas jako ludzi, jako wojowników, jako cokolwiek więcej niż niepotrzebne tło dla ich monumentalnej budowy. Mordowali nas, zniszczyli nasz dom, zbezcześcili kości Przodków, zmusili, byśmy kryli się pod ziemią jak szczury. Teraz nie raczyli nawet na nas spojrzeć. Moja krew wrzała. Przygryzłam policzek, starając się przypomnieć samej sobie, że przybyłam tu w konkretnym celu.
Wtem kątem oka złowiłam ruch dłoni jednego z towarzyszących mi wojowników.
Co to jest?
Podążyłam wzrokiem za subtelnym wskazaniem.
Robotnicy składali coś metalowego w ziemi, coś pustego i obłego, czego przeznaczenia nie potrafiłam w żaden sposób odgadnąć. Więcej tych elementów leżało wśród materiałów budowlanych, czekając na złożenie w ziemi i zasypanie, zamknięcie pod gładką powierzchnią kamienia tych wężowych dróg. Były to dziwne, cylindryczne formy, zbyt regularne i przemyślane, by były jedynie ozdobą. Służyły czemuś. Ale czemu? Budownictwo tych demonów nie przypominało niczego normalnego.
Wkrótce dotarliśmy do największego z budynków, a nasza eskorta rozpłynęła się, zastąpiona przez dwóch gwardzistów. Przeważaliśmy ich liczebnie, wchodziliśmy do samego serca ich władzy, lecz nie kazali nam oddać broni. Sztylet przy moim pasie był niewielki, dyskretny, ale śmiertelnie skuteczny w odpowiednich dłoniach. Mogłam go dobyć w ułamku sekundy. Oni o tym wiedzieli – widziałam, jak jeden z gwardzistów przelotnie spojrzał na mój pas – ale najwyraźniej to ich nie niepokoiło.
Po chwili zapomniałam, że broń w ogóle mam.
Pałac – bo inaczej tego nie można było nazwać – wznosił się ponad resztą powstających konstrukcji, dumny i obcy, gładki i pozbawiony ozdób, lecz w samej tej prostocie, w tej nienaturalnej symetrii, tkwiła jakaś obrzydliwa pycha. Białe mury, czerwone dachy. Nagie kości i przelana krew. Czy z tego, co zostało po podbitych przez nich ludach, budowali swe siedziby? Czy właśnie to ofiarowywali swej okrutnej boginii, owej legendarnej Imperatorce?
Weszliśmy do środka, prosto w potrzask, wprost do leża demona. Przyjął nas w głównej sali, równie mało ozdobnej, wciąż pachnącej świeżo skutym kamieniem i czymś, czego nie rozpoznawałam.
Moja uwaga natychmiast skupiła się na przeciwniku, owym zarządcy, gubernatorze, doradcy, czy jakkolwiek nasz ciemiężyciel pragnął się tytułować. Odziany w głęboką czerń i bryzgi złota, odcinał się na tle wszechobecnej jasności, niczym prawdziwy demon plączący ścieżki na pustyni. Jego oblicze ledwie zaczynało nosić ślady trudów żywota i gdybym nie znała jego natury, mogłabym poczytać je za otwarte i przyjazne. Twarz młodego człowieka, który jeszcze nie widział zbyt wielu okropności świata. Twarz, której można byłoby zaufać.
Ale te oczy… Czerwone, niczym zachód słońca nad pustynią, jak krew wsiąkająca w piasek. Przodkowie, zlitujcie się, te oczy nie należały do człowieka.
— Witajcie — powiedział, a jego głos brzmiał ciepłem i gościnnością.
Miał obcy akcent, lecz słowa w naszym języku wypowiadał poprawnie, a ja poczułam przykry ucisk gdzieś w środku, bo tak, jak zawłaszczono naszą ziemię, tak i język ugiął się przed wolą najeźdźcy. Ile czasu musiał poświęcić, by nauczyć się naszej mowy? Ile godzin spędził, słuchając jeńców, zmuszając ich do tego, by z nim rozmawiali? A może po prostu miał niewolników, którzy uczyli go naszego języka? Ta myśl sprawiła, że poczułam mdłości.
Skinął nam dłonią, wskazał stół i otaczające go krzesła.
— Proszę, rozgośćcie się. Droga przez pustynię musiała być długa i wyczerpująca.
Nikt z nas się nie ruszył.
Demon uśmiechnął się, jakby właśnie tego się spodziewał. Podszedł, usiadł sam, ponownie gestem zaprosił, byśmy uczynili to samo. Zerknęłam w stronę „Opiekunki", niezauważalnym niewprawnemu oku gestem przekazałam „tak". Kobieta usiadła, a reszta z nas podążyła jej przykładem. Krzesła były niepokojąco wygodne, wyściełane karmazynowym materiałem, zbyt miękkim, by wydawał się naturalny. Nigdy wcześniej nie siedziałam na czymś równie przyjemnym – nasze krzesła były twarde, proste, funkcjonalne. To było jak siedzenie na chmurze, coś kompletnie nieprzystającego śmiertelnikom.
Coś zaszurało z boku pomieszczenia i oto do środka wkroczyła grupa osób, dźwięcząc metalem zastawy. Służący zaraz otoczyli stół, na blacie spoczęły patery, kubki, dzbany, ja zaś musiałam mocniej chwycić się oparcia.
Owoce. Świeże i soczyste – winogrona, figi, daktyle, jakieś egzotyczne owoce, których nazw nie znałam. I woda. Dzbanki pełne czystej, chłodnej wody, wręcz pachnącej wilgocią i orzeźwieniem. Widziałam kropelki kondensujące na zewnętrznej powierzchni dzbanków – woda była wręcz zimna w środku dnia, w sercu pustyni. Jak? Jak to w ogóle było możliwe? W kraju, gdzie każdy łyk musi być racjonowany, gdzie woda ma zawsze posmak skórzanego bukłaka, a owoce, jeśli są, trzeba zjeść natychmiast, bądź ususzyć, by się nie zepsuły, to, na co patrzyłam, było ucztą godną władców. Nie, więcej niż to – było ucztą godną bogów. Obok mnie usłyszałam ciche westchnienie jednego z wojowników. Zrozumiałe. Gardło miałam suche jak piasek, a widok tej wody sprawiał fizyczny ból.
— Proszę, częstujcie się — powiedział demon, sięgając po winogrono, większe i soczystsze, niż jakakolwiek znana mi odmiana. — Są pyszne, nie pożałujecie.
Nikt się nie poruszył.
Nasz ciemiężyciel spożywał dalej, jakby nasza obecność była jedynie przyjemnym dodatkiem do jego posiłku. Mówił – o pogodzie, pustyni, o tym, jak fascynujące są te ziemie, jak inne od reszty Imperium. Opowiadał o wietrze, który go zaskoczył pierwszego dnia, o tym, jak słońce jest tu bardziej bezlitosne niż w jakimkolwiek innym miejscu, które odwiedził. Mówił o pięknie wydm o świcie, o dziwnych bestiach, które jego ludzie widzieli na horyzoncie. Jego głos płynął spokojnie, bez pośpiechu czy napięcia, a ja z niepokojem zauważyłam, jak dobrze się tego słucha. Był jak doświadczony opowiadacz przy ognisku, rozsnuwający czar niesamowitych historii, porywający słuchacza w świat fantazji. Mówił tak, jakby rozmawiał ze starymi przyjaciółmi, nie z ludźmi, których rodaków wymordował.
Patrzyłam na owoce. Na wodę. Na jego młodą twarz, na te straszne, czerwone oczy, na spokojny uśmiech. Czekałam na pułapkę. Na truciznę, straż, która wpadnie i nas skuje, na cokolwiek. Ale nic się nie działo. Demon jadł, pił, mówił. My siedzieliśmy w milczeniu. Czas płynął dziwnie – jednocześnie zbyt szybko i za wolno.
— Pozwolę sobie zadecydować, że wszyscy już odpoczęliśmy i ochłonęliśmy po przebywaniu na zewnątrz. — Otarł usta kawałkiem materiału, wstał płynnie. — Pozwólcie, że pokażę wam, co tutaj tworzę. Zapraszam.
Podążyliśmy za nim w kompletnym milczeniu, wbijając wzrok w jego plecy, niczym zahipnotyzowani tymi gładkimi słowy. Parę korytarzy, zapach kamiennego pyłu, a potem ten przyjemny, orzeźwiający chłód się skończył – wyszliśmy na zewnątrz, wprost pod palące w samo południe słońce. Zmrużyłam instynktownie oczy, a gdy przywykły do oślepiającego blasku, ujrzałam coś, co sprawiło, że serce ścisnęło mi się w piersi.
Ogrody.
Rośliny nie rozkwitły jeszcze w pełni – widziałam świeżo przekopaną ziemię, ciemną i wilgotną mimo morderczego upału, widziałam młode sadzonki, ledwie sięgające mi do pasa, pyszniące się kruchą i delikatną zielenią, widziałam rusztowania jakichś dziwnych konstrukcji, pełno tych metalowych elementów, które robotnicy zasypywali w ziemi. Ta ziemia była ciemna, żyzna, wilgotna – kompletne przeciwieństwo wysuszonego, jałowego piasku, który otaczał nas ze wszystkich stron. Skąd oni wzięli taką ziemię? Przywieźli ją z daleka? Stworzyli za pomocą magii?
Ledwie zwróciłam uwagę na jakiś inny rodzaj sług – zdawali się starsi, nienawykli fizycznej pracy, bardziej jak uczeni, nie zaś prawdziwa służba. Chodzili oni między sadzonkami, wyciągali w ich stronę dłonie, a między palcami tańczył nadnaturalny blask. Magowie. Zarządca miał na swych usługach całe zastępy czarodziejów. Widziałam, jak jeden z nich pochylił się nad więdnącą sadzonką, jak jego dłonie zalśniły zielonym światłem, a roślina wyprostowała się, jej liście nabrały koloru i życia. Magia życia. Dar, którego objawienie świętowaliśmy cały miesiąc, tak rzadki i bezcenny był.
Wszędzie był rzadki. We wszystkich zakątkach świata los obdarzał nim nielicznych wybrańców. Lecz my byliśmy garstką ludzi rozproszonych po bezkresie pustyni – jeśli nawet jeden na tysiąc otrzymywał błogosławieństwo magii życia, to i tak mieliśmy może kilku takich w całym plemieniu, a pokolenia mijały między ich narodzinami. Imperium zaś... Imperium liczyło miliony dusz. Jeden na tysiąc wśród milionów to tysiące magów. I ta okrutna Imperatorka mogła sobie pozwolić na to, by wysłać ich wszystkich, tak bezcennych, w jedno niebezpieczne miejsce, do samego serca wrogich ziem, by uprawiali pod palącym słońcem pustyni. Mogła to zrobić bez wahania, bo nawet jeśli wszyscy zginęliby, jej państwo zrodzi nowych, bez końca. Obfitość była bronią straszliwszą niż stal.
— …drzewa owocowe — dotarły do mnie słowa demona, gdy oderwałam się od obserwacji jednej z roślin. — Figi, daktyle, granaty. Pragnę, by każdy mógł przybyć do tych ogrodów, spędzić czas w cieniu drzew, nacieszyć wzrok zielenią i spokojem. Każdy będzie również mógł posilić się rosnącymi tu owocami, napić wody ze… ze źródeł, jeśli zajdzie taka potrzeba. — Odwrócił się do nas, uśmiechnął przepraszająco. — Wybaczcie, nie znam słowa w waszym języku, które odpowiadałoby konstrukcjom, które pragnę tutaj wznieść, źródło zaś wydawało mi się najodpowiedniejsze. — Objął gestem resztę przestrzeni, wrócił do swej opowieści. — Tam powstanie niewielki placyk otoczony ławkami. Będzie miejsce, by w spokoju usiąść, odpocząć, spędzić czas z bliskimi, a jeśli ktoś zechce, ten plac stanie się miejscem wymiany myśli, dzielenia się swą pasją ku muzyce, poezji…
Nie słuchałam reszty.
Oto przed mymi oczyma rozciągała się kraina Przodków – miejsce, gdzie trafiały te nieliczne, zasłużone dusze, pełne wody, słodkiego jedzenia, bezpieczne i spokojne, gdzie znano jedynie odpoczynek i zabawę. Zamiast piasku rosła tam trawa, zamiast kamieni kwitły drzewa i krzewy, a powietrze pachniało niebiańską wonią soczystych i dojrzałych owoców. Woda płynęła tam po ziemi, a słońce tańczyło wraz z jej pogodnym pluskiem. Raj, o których śpiewali nasi kapłani, miejsce ostatecznego odpoczynku dla tych, którzy żyli sprawiedliwie.
Demon opisywał nam go, obiecywał tutaj, na ziemi, w sercu jego potwornego, kamiennego miasta. Nie w zaświatach, nie po śmierci. Tutaj. Teraz. Dla każdego.
I wtedy usłyszałam śmiech. Jeden z wojowników – młody, może zbyt młody – parsknął, nim zdołał się powstrzymać. Jego oczy były szeroko otwarte, pełne niewiary i jakiegoś dzikiego rozbawienia. Rozumiałam go. Sama miałam wrażenie, że oto muszę śnić.
Demon odwrócił się z powrotem do nas, rozbawionego wojownika obdarzył przelotnym, pobłażliwym uśmiechem. Nie było w tym uśmiechu gniewu ani obrazy, jedynie cierpliwość i wyrozumiałość, jakby patrzył na dziecko, które dopiero uczy się pojmować świat.
— Rozumiem wątpliwości. Słowa to jedynie słowa, drżenie powietrza niosące tyle pewności, ile pokłada się jej w honorze rozmówcy. W naszym przypadku zaś, nie będę ukrywał, moje słowa mają dla was wartość pyłu — przyznał, splótł dłonie za plecami. — Mimo to jednak tu przyszliście. Pragnąłbym w takim razie wyrazić swoją radość z tego stanu rzeczy i ponowić to zaproszenie, równo za miesiąc. Przyjdźcie do mnie ponownie i zobaczcie na własne oczy, że me obietnice i plany nie są czcze. Za miesiąc te ogrody zaczną kwitnąć, powstaną również źródła. A to… — zawiesił głos, w jego oczach błysnęło coś bardzo niepokojącego. — To natchnie was ku przemyśleniom.
Nikt nie odpowiedział.
Demon skinął głową, jakby rozumiał. Może rzeczywiście rozumiał – te czerwone oczy zdawały się widzieć więcej, niż powinny.
— Będę z niecierpliwością wyczekiwał kolejnego spotkania.
Wracaliśmy przez miasto w milczeniu, eskortowani znów przez jeźdźców. Robotnicy wciąż pracowali, plac budowy żył i zmieniał się na naszych oczach, lecz ja tego nie dostrzegałam. Widziałam jedynie te sadzonki, wilgotną ziemię, słyszałam niemożliwe obietnice. Czułam ciężar – nie fizyczny. To było coś innego, dużo głębszego, jakby oddychanie tym samym powietrzem, którym oddychał nasz ciemiężyciel, wprowadziło truciznę do krwioobiegu, na podobieństwo zdradliwego ugryzienia skorpiona. Drętwiałam i słabłam w środku, gdy umysł po raz kolejny trawił słowa, dźwięki, obrazy, składał w całość pełnię potęgi naszego nieprzyjaciela.
On nie musiał nas podbijać siłą. Nie musiał nas zabijać, niewolić, torturować. Wystarczyło, że pokazał nam zalążek raju. I teraz ta obietnica będzie żyła w naszych głowach, rosnąc, kwitnąc, zajmując coraz więcej miejsca. Czy my w ogóle mieliśmy jakąkolwiek broń przeciw czemuś takiemu?
Eskorta zostawiła nas kawałek za miastem. Jeźdźcy odjechali w milczeniu, pozdrowiwszy nas oszczędnie, jakbyśmy byli dla nich transportem pełnym pakuł. Odprowadziłam ich wzrokiem, nim zwróciłam się do mych towarzyszy.
— Nikomu nie powiecie o tym, co tam widzieliście — powiedziałam, pragnąc, by mój głos brzmiał stanowczo. — To rozkaz.
Ale wiedziałam, że już za późno. Trucizna już krążyła i nie było na nią antidotum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz