01 grudnia 2025

Od Felixa – Harmonia [AU]

Wieczór niespiesznie zapadał nad Elendel, otulając niebo paletą ciepłych barw, wyznaczając koniec pracy dla większości mieszkańców, nie przynosił jednak ze sobą mroku. Gazowe latarnie wypełniały ulice ciepłym, złotym światłem, rozganiając cienie, przeganiając z serc ten naturalny ludziom niepokój, który przynosiła noc. Światło w nocy, ciepło w zimie, ziemia rodząca nieprzebrane plony – wszystko to było darem Harmonii dla ludzkości, żywym dowodem jego troskliwej opieki roztaczanej wokół znanego świata, Elendel zaś, ten wyjątkowy klejnot pośród miast, był miejscem, które Harmonia obdarzał najczulszym ze swych uśmiechów.
Pani Lynette, korpulentna kobieta o spracowanych dłoniach, z rumianą twarzą wiecznie otoczoną wyplątującymi się z ciasnego koczka kosmykami, powoli szykowała dzieci na spoczynek. Jak zawsze, dzień skończył się dla nich za szybko, i mimo zmęczenia łóżka wcale nie wyglądały zachęcająco, a ciepła kolacja, zamiast przynieść tę przyjemną ociężałość po posiłku, przyniosła dzieciom więcej energii i już zaczynały dokazywać. Pani Lynette westchnęła, pogoniła wszystkich do łazienki i kazała przebrać się w piżamy, obiecując, że opowie jeszcze bajkę na dobranoc, mając nadzieję, że tym przekupi niesforną gawiedź.
Pomyślała o tym, że przydałby się pan Szczęściarz. On zawsze opowiadał dzieciom najlepsze bajki, dopytywał o to, jak sobie sierociniec radzi, czego potrzeba, mówił, by wierzyć w Harmonię i jego opiekę, a potem jego słowa stawały się prawdą. A to ktoś pozbywał się starych zabawek i trafiały one do sierocińca, a to znajdował się nagle sponsor letniej wycieczki, a to muzeum otwierało swe podwoje i ich mała grupa mogła wejść za darmo. Gdy pani Lynette opowiadała mu potem o tych wszystkich niesamowitych zbiegach okoliczności, zdziwienie na twarzy pana Szczęściarza było bardzo autentyczne.
I gdy już miała iść do swojego pokoju, uszczknąć nieco czasu, by uzupełnić księgi rachunkowe, wtem rozległo się głośne, energiczne pukanie.
— Kogóż tam niesie o tej porze — zafrasowała się kobieta, podchodząc do drzwi. Zerknęła przez wizjer, uśmiechnęła się, natychmiast otworzyła. — Nie uwierzy pan, właśnie o panu myślałam!
Pan Szczęściarz uśmiechnął się uśmiechem tak pogodnym, jakby słońce znowu wstało, puścił oczko, zakołysał się na piętach.
— Widzi pani, pani Lynette, jak się mocno czegoś chce, to marzenia się spełniają.
Kobieta roześmiała się, zmęczenie jakoś tak odeszło w niepamięć i nawet perspektywa ślęczenia nad rachunkami, wiecznie wpadającymi w nienawistną, ujemną czerwień, nie wydawała się tak straszna, gdy pan Szczęściarz przekraczał właśnie próg. Oczywiście, że dzieci natychmiast go usłyszały i mężczyzna momentalnie został otoczony przez gromadkę żądających bajek łobuzów, ciągnących go w stronę pokoju wspólnego.
— Opowiem wam bajkę, ale pod jednym warunkiem! Wszyscy musicie już grzecznie leżeć w łóżkach, dobrze?
Odkąd pani Lynette zaczęła prowadzić sierociniec te parę dekad temu, nie widziała, by podopieczni tak szybko czmychnęli pod kołdry. Pan Szczęściarz obiecał, że wszystkim się już zajmie i że pani Lynette może zająć się swoimi sprawami, a gdy dzieciaki będą smacznie spały, posiedzą razem nad jakimś ciastem i herbatą, tak jak zawsze. Kobieta westchnęła z ulgą, skinęła głową czując, jak ciężar znika z barków, a potem pan Szczęściarz został do reszty zawłaszczony przez dzieciaki.
Pokój wspólny mieścił osiem steranych życiem, lecz wciąż dzielnych łóżek, wybór niespokrewnionych ze sobą szafek, trochę niewprawną ręką robionych dywaników oraz amatorsko malowanych obrazków przedstawiających ulubione zwierzątka podopiecznych sierocińca. Pojedyncza lampka paliła się na jednym ze stolików, rzucając akurat tyle światła, by każdy trafił do swojego łóżka.
— Co chcecie, żebym wam dziś opowiedział? — spytał, zagarniając sobie jakieś przypadkowe krzesło, ustawiając je oparciem do przodu i siadając okrakiem.
— Coś strasznego!
— Bo pani Lynette to nam nigdy nie chce opowiadać strasznych rzeczy!
— Mówi, że będziemy się potem bali i nie będziemy spać.
— Ale to nieprawda!
Pan Szczęściarz uniósł brwi, popatrzył po dzieciach ze zdziwieniem.
— Naprawdę chcecie coś strasznego?
— Taaak! — odpowiedziały chórem.
— Ja w waszym wieku to chciałem bajki ze szczęśliwym zakończeniem, ale niech wam będzie — powiedział, łapiąc za oparcie i odchylając się lekko do tyłu. — Opowiem wam bajkę, najstraszniejszą, jaką znam. — Uśmiechnął się jak dziecko, które dokładnie wie, gdzie mama ukryła słoik z ciastkami. — Wiecie, dlaczego jest taka straszna?
— Bo są w niej potwory?
— Bo jest ciemno?
— Jest dużo krwi?
Pan Szczęściarz pokręcił głową z rozbawieniem.
— O nie, nie… Ta historia jest straszna, bo jest prawdziwa. Posłuchajcie.
W pokoju wciąż paliła się samotna lampka, lecz gdy pan Szczęściarz zaczął opowiadać, coś zmieniło się w jego postawie, a te wyciągnięte dłonie, za które dzieci tak chętnie łapały, nagle zdały się dziwnie ciężkie i groźne, niczym ołowiane chmury.
— Dawno, dawno temu, nim Harmonia uczynił świat takim, jakim znamy go obecnie, świat wyglądał zupełnie inaczej. Był to czas, który nazywamy Ostatnim Imperium. — Pan Szczęściarz zrobił pauzę, przeniósł wzrok z twarzy na twarz. — Wyobraźcie sobie, że patrzycie w niebo, a słońce zamiast być jasne, złote i ciepłe, przypomina ohydną, czerwoną kulę, wiszącą za zasłoną dymu i popiołu. Całe niebo było wtedy zasnute tym duszącym woalem, a z gęstych chmur sypał się popiół. Padał dzień i noc, bez przerwy, każdego dnia, zakrywając ziemię i sprawiając, że rośliny ledwie były w stanie rosnąć.
Zdawało się, że lampka jeszcze bardziej przygasła.
— W tym szarym i ponurym świecie rządził jeden człowiek, którego nazywano Ostatnim Imperatorem. Lud cierpiał pod jego panowaniem, lecz Ostatni Imperator był potężny i nieśmiertelny, a jego władza trwała tak długo, że ludzie zapomnieli, jak wyglądało życie bez niego.
— To czemu nikt mu nie powiedział, żeby przestał rządzić? — spytał jeden z chłopców. — Mogli go też nie wybrać w następnych wyborach, prawda?
Pan Szczęściarz uśmiechnął się ciepło.
— Gdyby tylko to było takie proste… Widzicie, Ostatni Imperator był okrutny, ale był też bardzo, bardzo sprytny i sprawił, że ci właściwi i liczący się ludzie zawsze byli mu wierni.
— Niby jak?
— Podzielił on ludzi na dwie grupy – szlachtę, która za swą wierność miała zapewnione wielkie przywileje, oraz skaa, czyli niewolników, pracujących od świtu do nocy, którzy nie mieli żadnych praw i nawet spojrzenie szlachcicowi w oczy było im poczytywane za przestępstwo. Żyli oni w strachu, a ich jedyną nadzieją była cicha opowieść o dawnych czasach, kiedy słońce było żółte, a ludzie wolni. Lecz kiedy zapadała noc, z mgieł wyłaniały się Mgielne Widma – tajemnicze, przerażające istoty, których skaa się bali, wierząc, że mgły kradną duszę, więc nikt nie odważył się wychodzić po zmroku.
— Ale teraz mgły są dobre!
— Tak, teraz nie ma już żadnych Widm, a mgły nie robią krzywdy ludziom. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie.
— I szlachta była wierna Imperatorowi, bo miała wielkie przywileje? — spytało kolejne dziecko. — Co na to skaa?
Tym razem uśmiech pana Szczęściarza zabarwił się smutkiem i tym rodzajem zrozumienia, które pojawia się w oczach tego, kto przeszedł podobne doświadczenia.
— Całym życiem skaa była ciężka praca. Gdy tak jest, wtedy w głowie nie zostaje dość myśli, a w ciele sił, by próbować cokolwiek zmienić, a przetrwanie do następnego dnia staje się jedynym, co się liczy. W ten sposób skaa mogło być wielu, lecz nie mieli dość energii, by cokolwiek zmienić. Drugą sprawą zaś było to, że wśród skaa nie było prawie żadnych allomantów.
— Jak to możliwe?
— Ostatni Imperator miał na to swoje sposoby — wybrnął gładko Pan Szczęściarz, decydując, że wyjaśnienie tego, jak pilnowano, by żaden skaa-allomanta się nie pojawił, jest materiałem na opowieść dla starszych dzieci. — A allomantów, którzy pojawiali się licznie wśród szlachty, również potrafił sobie zjednać.
— Niemożliwe!
— A jednak. Allomanci potrzebują metali do tego, by używać swych zdolności, prawda? Ostatni Imperator zaś miał pod swą kontrolą ich wydobycie. Jeśli dane rody szlacheckie były mu posłuszne, otrzymywały do nich dostęp, lecz jeśli jakiś ród wypadł z łask… — Mężczyzna zawiesił głos. — Ostatni Imperator był niczym gracz, który rozpoczyna grę mając wszystkie pionki i wszystkie karty w ręku.
— Ja bym z kimś takim nigdy w nic nie grała.
— To byłoby doskonałe rozwiązanie — przyznał pan Szczęściarz — gdyby planszą nie był cały świat.
— Ale przecież nie wszyscy allomanci potrzebują spalać metal, prawda?
Mężczyzna pokręcił głową.
— Mylisz Allomancję z Feruchemią. Pamiętacie, jak wam to tłumaczyłem?
— To z ciastkami!
— Tak, to z ciastkami. No więc powiedziałem wam, że magia jest jak ciastka. I niektórzy, ci, którzy mają specjalny żołądek deserowy, jak zjedzą swoje ulubione ciastka, to potrafią robić niesamowite rzeczy. Ale ciastkami można rozporządzać w różny sposób i wziąć je z różnych miejsc. Kto z was mi powie, jak to robią allomanci?
— Dostają ciastka od pani Lynette!
— Dokładnie — powiedział pan Szczęściarz. — Allomanci czerpią siłę z zewnątrz – potrzebują, by odpowiedni dla nich metal znalazł się w ich żołądku, tak jak ciastka, i wtedy, kiedy go spalą, mogą używać przyrodzonych sobie zdolności. Bez tego nie ma żadnego strzelania monetami ani wpływania na cudze emocje, tak? Rzecz się ma inaczej z feruchemikami.
— Ale oni też jedzą ciastka…
— Ale trochę inaczej — powiedział pan Szczęściarz unosząc palec. — Oni nie dostają ciastek od pani Lynette, tylko robią je sobie sami. Biorą jajka, mąkę, mleko i cukier, i po prostu je pieką, a jak już blacha wystygnie, to pakują je na później do słoika, żeby zjeść, kiedy przyjdzie odpowiedni czas. Feruchemicy magazynują zdolności w metalach, ale muszą na to zapracować – jeśli ktoś chce być bardzo silny, musi przez pewien czas być słaby. Jeśli chce być lekki, musi być ciężki, jeśli chce być mądry, musi być głupi. Oni biorą swoją siłę z własnego ciała.
— Allomancja fajniejsza…
— Póki pani Lynette daje ciastka — zauważył pan Szczęściarz.
Nie dodał, że jest też trzecia możliwość, Hemalurgia, o której słuch zaginął i zniknęły wszelkie informacje na jej temat, starannie zatarte przez samego Harmonię. Zdolności hemalurgiczne nie objawiały się naturalnie, a musiały zostać komuś nadane, nie dało się ich jednak wyczarować z powietrza. Nie, przyrodzony dar, czy to Allomancji czy Feruchemii, należało komuś zabrać, okaleczając jego duszę, by natchnąć zdolnością metalowy kolec, następnie zaś umieścić go w ciele odbiorcy zdolności, dosłownie wbijając gwóźdź w ciało. Ostatni Imperator z wprawą i lubością korzystał z tego procederu, z pomocą kolców hemalulrgicznych tworząc najwierniejszych, najpotworniejszych ze swych popleczników. To jednak zdecydowanie nie była historia do opowiedzenia dzieciom, starszym czy młodszym. To w ogóle nie była historia do opowiedzenia komukolwiek.
— Ale potem przyszedł Kelsier, i Vin, i Elend, i Sazed, i Spook, i oni wszyscy pobili Ostatniego Imperatora! — wpadła mu w słowo jedna z dziewczynek.
Pan Szczęściarz parsknął serdecznym śmiechem.
— Tak, tak właśnie było. Ale to jest bardzo, bardzo długa i skomplikowana historia. Pewnie ze trzy grube książki zajmie.
— Ostatni Imperator był niesprawiedliwy, ale teraz już jest sprawiedliwie — wtrąciło kolejne dziecko, inne zaraz mu przerwało:
— Nieprawda. Jakby było sprawiedliwie, to byśmy mieszkali w takim samym dużym domu, jak senator Ralston. On to w ogóle ma ich pięć, pan z kiosku tak mówił!
— Fajnie by było, jakby było sprawiedliwie.
Pan Szczęściarz uśmiechnął się enigmatycznie.
— Czyżby? Sprawiedliwość trzyma wagę, by osądzić, tarczę, by chronić oraz miecz, by ukarać. Jej oczy są przewiązane, by była bezstronna, lecz przez to nie widzi cierpiącego serca. Ostatni Imperator był w swym mniemaniu sprawiedliwy – sądził ludzi, według ich zasług i przewin, chronił tych, którzy mu sprzyjali i karał wszystkich, którzy mieli dość odwagi, by mu się przeciwstawić. W jego świecie było mnóstwo sprawiedliwości. Ale wiecie, czego tam nie było? — Pan Szczęściarz zawiesił głos i znów uśmiechnął się tym swoim uśmiechem, którym tylko on potrafił się uśmiechać. — Nie było tam Harmonii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz