04 grudnia 2025

Od Yangcyna – Zemsta

TW: śmierć, opis zwłok.
— Durny pies.
Ganbold zszedł z konia, po drodze zgarniając dwie strzały. Uwiązał wierzchowca, następnie niespiesznym krokiem ruszył do swojej jurty.
Żałował, że postanowił zająć się psem Naranbaatara. Jeszcze do niedawna zazdrościł koledze czworonoga. Był on szybki, zwinny, sprawniejszy od pozostałych psów. Cechował się nie tylko determinacją, ale również sprytem i niezwykłą inteligencją. Czasami jak Naranbaatar do niego coś mówił, wydawało się, że rozumiał wszystko, a od nawiązania dialogu powstrzymywała go tylko niemożność posługiwania się ludzką mową. Pomyśleć, że został znaleziony w norze jako małe, porzucone szczenię.
Nawet sam Erdem, lokalny szaman, uważał Khavara za niezwykłe stworzenie. Mówił, że ich grupa została pobłogosławiona poprzez otrzymanie takiego psa, że jeśli Naranbaatar się nim zaopiekuje, to będą mieli po swojej stronie prawdziwego strażnika. Części jego słów nikt w pełni nie zrozumiał, ale wszyscy byli przyzwyczajeni do nieoczywistych przenośni.
I co, i tym razem nawet starzec się mylił, myślał Ganbold.
Wystarczyło, że Naranbaatar odszedł, a razem z nim zniknął cały rozum psa. Nie dało się zrobić z niego żadnego pożytku, a jeszcze ciągle uciekał na ten nieszczęsny grób. Ganbold miał dość. Nie potrzebował kłód pod nogami. Zrobił zatem, co było właściwe.
Dla niego.
Ale czy dla reszty świata również?
— Nie posłuchałeś się mnie.
Przystanął. Odwrócił głowę, jego oczom ukazał się Erdem. Szaman stał parę kroków dalej, doczepione do ubioru wstęgi delikatnie falowały na wietrze, podobnie jak wetknięte w czapkę orle pióra. W dłoni trzymał długą, drewnianą laskę ze starannie wystruganymi wzorami i sznureczkiem kłów bestii, którą dawni przodkowie wspólnymi siłami pokonali.
Ganbold uniósł jedną brew.
— Niepotrzebny mi pies, na którym nie mogę polegać — odpowiedział.
— Nie musiałeś tak postępować. — Starzec ruchem głowy wskazał trzymane przez łowcę strzały.
Tamten również na nie spojrzał. Na grotach wciąż lśniła usychająca krew, tylko częściowo starta. Jeśli miał być szczery, to nie chciało mu się ich czyścić – najchętniej wyrzuciłby je gdzieś daleko w trawę. Nie mógł jednak ich w ten sposób marnować. Tutaj każdy zasób, każde narzędzie było potrzebne.
Właśnie.
— To nie warunki, w których możemy sobie pozwolić na lenistwo i wygody — rzucił. — Każdy musi ciężko pracować na to, żebyśmy przetrwali na tych trudnych ziemiach. Nie będę marnował mojego cennego czasu na bezduszne psisko, które nawet nie reagowało na nadane mu imię.
Szaman wysłuchał go uważnie, z każdym jednak słowem na jego twarzy pogłębiał się powątpiewający wyraz. Westchnął ciężko.
— Trawa już została podpalona i teraz tylko deszcz może ją ugasić.
Nie dodając nic więcej, odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Ganbold chwilę odprowadzał go wzrokiem, aż pokręcił ze zrezygnowaniem głową. Nie pojmował tego, że ktoś tak mądry, mający regularny kontakt z duchami nie potrafił zrozumieć tak prostej rzeczy. Nikt nie trzymał w domu śmieci ani zepsutych narzędzi.
Ruszył dalej, wcześniej rzucając strzały gdzieś koło płachty namiotowej. Rano się nimi zajmie, teraz nie miał na to ochoty.
Późną nocą Erdem siedział w swojej jurcie przy małym ognisku. W pewnym momencie sypnął do ognia sproszkowanymi ziołami, na krótko pojawiły się iskry. Wykonał głęboki wdech.
Żałował swoich decyzji. Myślał, że skoro Ganbold chciał takiego psa jak Khavar, to porządnie się nim zajmie. Niestety się mylił. Mógł sam przygarnąć biedne stworzenie, wiedział przecież, jak się z nim obchodzić. Nie zrobił tego, a teraz Ganbold zapłaci srogą cenę za swoje czyny.
Po całej okolicy rozniosły się przeraźliwe krzyki.
Wszyscy wyskoczyli ze swoich jurt, zaczęli badać źródło hałasu. Otoczyli jeden namiot, matki trzymały blisko siebie dzieci, które pobiegły za nimi. Między głowami unosiły się szepty pełne obaw, niepewności; cisza nastała, dopiero gdy przed tłum wyszedł stary Erdem. Powoli zajrzał do jurty.
Na ziemi leżał Ganbold, niemal cały pokryty krwią. Wokół niego porozrzucane były oderwane skrawki ubrań i mięśni, samo ciało zaś czerwieniło się od śladów po zębach. Przy nieruchomym nomadzie klęczał inny mężczyzna, głośno go opłakując.
— Bracie! — wołał. — Bracie, dlaczego?!
Schował w palcach zakrwawioną, pozbawioną części palców, stopniowo tracącą ciepło dłoń. Ryczał okropnie, dopóki nie zwrócił uwagę na kolorową sylwetkę szamana. Podniósł na niego zaczerwienione, przeszklone oczy.
— Czy da się go uratować? — spytał. — Powiedz, że da!
Erdem nie odpowiadał. Po prostu spoglądał na dwójkę. Ostatecznie bez słowa opuścił jurtę. Minął nomadów, którzy powrócili do szeptania. Ktoś go o coś spytał, lecz nie zareagował. Wydostał się z tłumu, powolnym krokiem zaczął iść do swojej jurty. Gdy oddalił się wystarczająco, przystanął. Popatrzył na obserwujące go z oddali, jarzące się na czerwono ślepia przyczajonego zwierzęcia.
Zemsta się wypełniła. Teraz można było zrobić tylko jedno.
Szaman stanął przodem do stworzenia, spuścił głowę.
— Przepraszam. W imieniu nas wszystkich.
Słysząc te słowa, zwierzę podniosło nieco łeb. Patrzyło na starca, patrzyło, aż w końcu okręciło się na łapach i odeszło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz