Zanim zima w Novendii stawała się tak surowa, że pola i lasy pokrywały grube warstwy śniegu, chłodne poranki witały się z rannymi ptakami gęstą mgłą. W takie dni Świstojar i okolice wyglądały jak zatopione w gęstym mleku. Przypominały Nikandros jesienne dni, kiedy jeszcze przed szkołą dreptała do przydomowej stajni, z zabłoconymi kozakami i niewinnym uśmiechem na ustach. Kiedy jeszcze Lohengrinowie mogli poszczycić się całym stadem zawodowych rumaków, których szyje uginały się pod ilością zebranych rozet.
Dlatego, gdy w pierwszy dzień pierwszej zimy spędzonej w świeżo nabytym Świstojarze, Nikandros podjęła decyzje o znalezieniu sobie konia. Co prawda nic nie zastąpiłoby rodzinnie hodowanych hunterów, ale samotność i pustota wszechobecna w Novendii dotknęła Nikandros zadziwiająco mocno. Znaczy się, w jakikolwiek sposób. Nowa praca w muzeum zapowiadała się spokojnie i monotonnie, pracownicy byli zjadliwi, ale zdecydowanie do trzymania na dystans – ogólnie rzecz biorąc wyglądało na to, że w Stellaire dzieje się i będzie się dziać mało. A tereny wokół Świstojaru były długie i szerokie – perfekcyjnie na spacery w siodle.
Jak się okazało, znalezienie porządnej stadniny nie było łatwe. W sumie Nikandros i tak nie spodziewała się niczego nadzwyczajnego, w końcu kto miałby pieniądze na tyle terenu w pobliżu samej stolicy? Owszem, Nikandros zawczasu pracowała w kilku stajniach, ale one skupiały się bardziej na trenowaniu sportowców, niż hodowli. A jej zależało na porządnym koniu z dobrym rodowodem.
Zbawienie, zadziwiająco, przyszło w formie gadatliwej sekretarki. Musiała zobaczyć coś w jednym z pudeł, które Nikandros wciągała do wciąż nieumeblowanego biura. Pewnie mosiężną figurkę konia sallandirskiego, która robiła za ciężarek do papierów.
– Jeździsz… – dziewczę zająknęło się, gdy Nikandros rzuciła jej zimne spojrzenie – Jeździ Pani konno?
– Kiedyś – westchnęła Nika, stawiając figurkę na biurku, tak, by sekretarka mogła wreszcie się jej przyjrzeć, a nie tylko wychylać szyję ku pudełkom – Niestety w Stellaire trudno o porządnego wierzchowca.
Dziewczynie oczy rozbłysły wręcz momentalnie, jakby tylko czekała na tę odpowiedź.
– Moja przyjaciółka, znaczy się jej wujek, ma stadninę.
Nikandros podniosła brwi. Sekretarka, zaaferowana, wstąpiła w głąb biura.
– Byłam tam kiedyś. Zadbane, rasowe, te, achał-tekińskie. Z zawodowymi rodowodami. Zawsze mają kilka koni na sprzedaż, źrebne, roczniaki, profesorów. Mogę d – zająknęła się, wzięła oddech, wyprostowała plecy – mogę Pani dać do nich kontakt.
Nikandros nie musiała zbytnio zastanawiać się nad decyzją. Nogi lgnęły jej do strzemion, a dłonie do szorstkiej skóry wodzy. Zgodziłaby się i na kota w worku.
Podróż ze Świstojaru do stadniny trwała niecałe dwie godziny, bo, jak się okazało, znajdowała się ona po całkowicie odwrotnej stronie miasta. Ale przynajmniej sekretarka nie mydliła jej oczu – nawet brama wyglądała na zadbaną. Metalowa, błyszcząca, z podkowami wbitymi między ornamenty. Nie zdążyła nawet wyjść z auta, gdy ktoś pociągnął za klamkę i otworzył jej drzwi.
– Lohengrin?
– Lohengrin?
Gdy tylko wysunęła się z pojazdu, otrzepała białe bryczesy, to kiwnęła głową na mężczyznę. Miał na sobie koszulkę i czapkę z logo stadniny. I, choć wyglądał na stajennego, nie był zbytnio ubrudzony. Profesjonalizm. W powietrzu również nie było czuć niczego, prócz zapachu suchej trawy siana. Zapowiadało się dobrze.
Stajenny bąknął coś o tym, że właściciel jest już w budynku i na nią czeka. Umknęło jej jego imię, ale teraz, kiedy była tak bliska znalezienia sobie dobrego wierzchowca, było to niezwykle małym i nieważnym detalem.
Właściciela stadniny było dość łatwo rozpoznać. Pasował do kręcenia się wokół boksów jak wóz do karety w swojej kremowej marynarce i równie jasnych butach. Machał tłustymi dłońmi na pracowników biegających od jednego końca korytarza, do drugiego. Szybko zauważył Nikandros – pewnie i ona wyróżniała się na tle stajennych i luzaków, ze swoimi białymi bryczesami i rękawiczkami, koszulą, i połyskującym toczkiem zawieszonym na ramieniu. No i pewnie te rogi nie pomagały.
– Ach, panna Lohengrin, witamy – zachłysnął się powietrzem na jej widok, wyszczerzył ewidentnie sztuczne zęby – Dużo o Pani słyszałem. Już mamy przygotowanych kilka wspaniałych wierzchowców, które z pewnością przypadną Pani do gustu. Mamy czworobok i maneż z przeszkodami. Posiadamy również w pełni wyposażoną halę, z lustrami i oświetleniem. Co Pani najbardziej pasuje?
Nikandros spojrzała za okno pustego boksu najbliżej jej. Było pochmurnie, ale stabilnie. Słońce co jakiś czas wysuwało się zza chmur. Nie zanosiło się na deszcz.
Nikandros spojrzała za okno pustego boksu najbliżej jej. Było pochmurnie, ale stabilnie. Słońce co jakiś czas wysuwało się zza chmur. Nie zanosiło się na deszcz.
– Wystarczy czworobok – Nikandros oparła się ramieniem o ten sam boks – Ile macie koni na sprzedaż?
– Gotowych pod siodło? Cztery. Dwie surowinki, trzy, które zajeżdżamy od miesiąca, więc za pół roku powinny być gotowe. Mamy również kilka profesorów i dwie źrebne, ale domyślam się, że nie tego Pani poszukuje?
– Gotowych pod siodło? Cztery. Dwie surowinki, trzy, które zajeżdżamy od miesiąca, więc za pół roku powinny być gotowe. Mamy również kilka profesorów i dwie źrebne, ale domyślam się, że nie tego Pani poszukuje?
Nikandros pokręciła głową. Wtedy coś trąciło jej ramię. Obróciła się, by dostać ciepłym powietrzem z końskich nozdrzy prosto w twarz. Boks jednak nie był pusty. Źrebię, bo nie mógł być to dorosły koń, zastrzygło uszami i znów buchnęło powietrzem, jak smok.
– Marcepanka, szlag by cię – właściciel machnął dłonią przez końską głową, uderzył w ścianę boksu. Źrebak, Marcepanka, odskoczyła z kwikiem – Przepraszam za nią.
– Nie ma za co. Młody koń to młody koń.
– A żeby – właściciel przewrócił oczami i westchnął ciężko – Jest już trzylatkiem. Ba, od dwóch miesięcy uczymy ją do siodła. Ale jest okropna. Jak tak dalej będzie, to pójdzie na mięso.
Brwi Nikandros podskoczyły wysoko. Stadnina nie mogła być tania. Takim miejscom na pewno nie opłacało się sprzedawać koni na rzeź. Właściciel wybuchnął nerwowym śmiechem.
– Taki żart. Ale rozmnażać to my jej nie będziemy, chociaż maść ma przepiękną. Tylko charakterek okropny. No, nieważne. Czas na próby jazdy. Zapraszam na czworobok.
Konie były… dobre. Z całej czwórki podpasowały jej dwa – perłowy ogier z silnym, choć nierównym chodem, i skarogniada klacz, która notorycznie rwała głową, mimo wytoku i munsztuka. Dobre, ale nie perfekcyjne. Co było dosyć żałosne, patrząc na to, jakie możliwości miała stadnina.
Po powrocie do stajni Nikandros, niczym ciągnięta jakimś pasmem przeznaczenia, ruszyła prosto pod boks Marcepanki. Okropne imię, ale klacz faktycznie była urodziwa. Z połyskującą, jelenią maścią, na której odbijały się jabłka. Od głowy i nóg szło skarogniade przypalenie, przez co wyglądała trochę, jakby właśnie uciekła z pożaru. Pasuje, pomyślała Nikandros. Klacz, zaciekawiona gościem, podeszła do okienka. Powąchała dłoń kobiety, nawet dała się pogłaskać po czole.
Na szczęście właściciel wykruszył się przy trzeciej jeździe próbnej, mówiąc coś o ważnym telefonie. Więc Nikandros zaczepiła pierwszego luzaka, na którego trafiła.
– Co tak naprawdę jest z nią nie tak? – zapytała, drapiąc klacz po policzku. Ona, w ramach rekompensaty, próbowała podgryzać koszulę Nikandros, choć do niej nie sięgała, więc jedynie muskała ją wargami.
– Z Marcepanką? – kobieta, z dłońmi pełnymi świeżo nawoskowanego rzędu, wzruszyła ramionami – W sumie nic wielkiego. Po prostu ma twardszy charakter niż inne. Więc tak łatwo nie ugina się pod batem i ostrogami, jakby chciał Pan. Generalnie nie lubi mężczyzn. Ano i łyka.
I tu leży pies pogrzebany. Łykanie mogło być symptomem czegoś większego, ale mogło być też po prostu wynikiem stresu. A jak wymuszali na niej dyscyplinę, to…
– Ale oprócz tego jest zdrowa?
Luzaczka kiwnęła głową.
– Zdrowa jak… no, jak koń.
Nikandros podjęła decyzję.
Właściciel przytoczył się do stajni niecałe dziesięć minut później. Klasnął tak głośno, że kilka koni się poderwało. Marcepanka, o dziwo, jedynie zastrzygła uszami.
– No, którego to wierzchowca Pani sobie życzy?
Nikandros stuknęła palcem w ścianę boksu Marcepanki. Właściciel zrobił wielkie oczy.
– Ale przecież… Ona nawet nie jest… pod siodło?
– Dlatego sprzeda mi ją Pan za pół ceny – kiwnęła głową Nikandros – I zmienimy jej imię w certyfikacie.
– Ale, przecież–
Nikandros posłała mu zimne spojrzenie. Klacz parsknęła, znów buchnęła powietrzem, jak smok.
Następnego dnia, Nikandros otworzyła bramę Świstojaru dla srebrnego koniowozu. Uścisnęła dłoń kierowcy, który po wprowadzeniu klaczy do boksu, wręczył nowej właścicielce wszystkie certyfikaty i papiery.
– Oby pani Marcepanka dobrze służyła. To dobra kobyłka, tylko humorzasta. A Pan humorków nie lubił.
Nikandros uśmiechnęła się chłodno.
– Będzie służyć na pewno. Ale nie Marcepanka.
– Nie? – kierowca obrócił się, przyjrzał koniowi w boksie – To kto?
– Mahrah.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz