Sappho przystanęła przed rzeźbionymi drzwiami, palce przejechały po złotej kołatce, jakby badały jej własne zmartwienie, obrysowywały jego kształt i zastanawiały się, czy to na pewno był dobry pomysł. A potem wiatr wkradł się pod cienki kardigan, ciało zadrżało, przypominając Sappho o tych niekończących się ostatnio dniach i nocach, gdy drżała w ten sam sposób, przerażona i zagubiona, z jednym pragnieniem – by ktoś znalazł ją, objął, powiedział, że wszystko będzie dobrze. Potrzebowała kogoś, kto by ją wysłuchał.
Uniosła kołatkę, a echo głębokiego uderzenia rozniosło się po trzewiach posiadłości. Nie czekała długo. W drzwiach nawet nie zjawił się lokaj, lecz sama Desideria, jakby ją wyczuła. Jej idealne, czarne brwi zmarszczyły się, wzrok przeskoczył po Sappho tak jak tamtej pamiętnej nocy, gdy się pierwszy raz spotkały.
— Wyglądasz, jakby cię kot zjadł, wysrał, znowu zjadł i wyrzygał — skwitowała ją otwarcie.
— Tak się czuję — mruknęła niemrawo Sappho, mając długie, nieprzespane godziny za sobą, piekielne bóle głowy i zmęczenie wykraczające poza zwykłe pojmowanie. Otrzymała od Desiderii lekko zaskoczone, ostrożnie zaciekawione spojrzenie. — Mogę wejść?
Zobaczyła w ciemnych oczach wampirzycy wspomnienie ostatniego przyjęcia, na którym się widziały, pogłos wymienionych między nimi słów wciąż żywy, niechciany, jak melodia rozstrojonych skrzypiec spowijająca je obie. Przygotowała się na to, że Desideria zamknie przed nią drzwi, lecz prawda była taka, że nie wiedziała, co by zrobiła, gdyby faktycznie została sama na progu. Nie miała siły być dłużej sama. Nawet jeśli Desi znienawidzi ją, nawet jeśli odejdzie, ostatnia chwila z nią pozbawiona tajemnic będzie warta całej reszty.
Desidera odwróciła wzrok, robiąc krok w bok. Otworzyła szerzej drzwi, dając to ciche przyzwolenie na wślizgnięcie się do środka, a Sappho nie czekała na więcej. Weszła, przypadkiem dotykając przelotnie ramieniem ręki wampirzycy i słysząc, jak ta wciąga głębiej powietrze.
Milady ceniła sobie wygodę i dobrze wytrenowaną służbę, lecz teraz korytarze świeciły pustkami, niepodlane rośliny zwieszały swe liście w zmęczonym proteście, kurz wygodnie osiadł na antycznym drewnie, zastały zapach wręcz opuszczonego domu nieprzyjemnie wkradał się w nozdrza, bo przecież jedna osoba nie mogła wypełnić tych wszystkich ścian. Sappho ze smutkiem patrzyła na gościnny salon, przypominając sobie oranżerię, w której znalazła Desiderię – piękną, ale mdłą od sinego dymu, jakby próbowała wpuścić go w każde puste miejsce i zakryć te zbyt oczywiste. Apatia rozkładała się na pogniecionych poduszkach haftowanych złotem, letarg wisiał pod malowanym sufitem. Powoli, niepewnie, Sappho zasiadła na kanapie, przebijając się przez tę ciężką, dziegciową warstwę, którą Desideria odcięła się od reszty świata.
Spojrzała na nią, jak wchodzi do salonu, ignorując pęknięcie w swej idealnej samotni. Desideria podeszła do barku zrobionego na komodzie, w znudzeniu przeglądając etykiety trunków, ale według Sappho wampirzyca jedynie zwlekała. Nie była wcale gotowa na to, by ktoś się pojawił tutaj, a jednak jej nie odmówiła i teraz próbowała udźwignąć cenę tej słabości, gdy w pełnej krasie było widać jej pogniecioną, jedwabistą koszulę nocną, jej ciemne loki skołtunione niczym smolista plama rozlana na idealnie białej posadzce smukłych pleców, jej zmęczenie i zwątpienie, że gdzieś kończy się to uczucie bezsilności. Były odbiciami swojego wzajemnego strachu o życie dziejące się poza ich kontrolą – Sappho podnosiła podkrążone oczy, cienie na skórze Desiderii jej odpowiadały, ściskała dłońmi kolana równie co, co palce wampirzycy szyjkę od butelki – i nie potrafiła stwierdzić, czy bardziej je to zbliża do siebie, czy pragnienie odwrócenia wzroku od swojej żałości widocznej w tej drugiej je oddala.
Desideria nalała wina do kieliszka, wyciągnęła go w stronę syreny, lecz ta pokręciła lekko głową. Pytanie odmalowało się na bladej twarzy.
— Sappho — podjęła ostrożnym tonem — dlaczego przyszłaś?
Stały na tej delikatnej warstwie lodu pokrywającej taflę jeziora, które wielokrotnie razem oglądały, próbując wybadać, czym teraz były, na ile kroków w przód mogły sobie pozwolić, czy może pójście do tyłu było wyłącznie tym, co im zostało. Sappho trzymała spojrzenie Desiderii, wiedząc, że nigdy już nie wrócą do śmiechów dzielonych na wiklinowych leżakach, lecz to wcale nie znaczyło, że o tym nie marzyła Potrzebowała swej powierniczki, przyjaciółki, chciała być naiwna i nierozsądna i obojętna na to, co je podzieliło, gdy tyle je łączyło.
Dłoń instynktownie dotknęła podbrzusza, gdzie rósł kłębek niepokojów oraz obcy rodzaj szczęścia, gdzie czuła zimno oraz ciepło jednocześnie, zupełnie przerażona swymi uczuciami, bo zawsze dbała tylko o siebie, a teraz chciała zadbać o tego kogoś, ale nie wiedziała jak.
— Jestem w ciąży — wyszeptała łamiącym się głosem, lecz zamiast zmarszczek od uśmiechu, jej policzki poznaczyły ścieżki łez.
Desi zamarła, patrząc prosto w jej oczy, Sappho zaś nie potrafiła zupełnie odczytać jej spojrzenia. Ale westchnęła, jak głęboko westchnęła z ulgą, gdy słowa opuściły jej usta. Ktoś wiedział. Desi wiedziała. Czekała na śmiech, na wytknięcie głupoty, na pogardę, bo nieważne, że w dłoniach Brunona leżało jej serce – obie miały świadomość, czym to dziecko byłoby obecnie według niego. Problemem. Przeszkodą. Sappho chciała wierzyć, że mogło stać się marzeniem.
Gotując się na wyśmianie, Sappho wpierw nie zrozumiała, co się dzieje – Desi w mniej niż mgnienie znalazła się przy niej, wypuszczając butelkę z dłoni i padając na kolana u jej stóp. Wzięła syrenie dłonie we własne, ścisnęła lekko, pokrzepiająco, aż Sappho zachłysnęła się powietrzem, bo właśnie tego jej brakowało.
— Poradzimy sobie, ja i ty — powiedziała miękko Desideria, a po wcześniejszym marazmie nie pozostał ślad. Oczy odzyskały swoją bystrość, ramiona siłę, nowa energia wlała się turbulentną falą w wampirzycę, ta trzęsła się i drżała nie mniej od Sappho, lecz w jej dotyku, w spojrzeniu widziało się wyłącznie pewność. — Nie musisz niczego się bać. Będę przy tobie. Zostawimy ten cały burdel za sobą, wyjedziemy do Novendii albo nawet tej kurewsko zimnej Medwi, jeśli tylko będziesz chciała. Mam wystarczająco pieniędzy, żeby zniknąć nawet przed spojrzeniem Brunona. I tak nie sądzę, że będzie nas długo szukał. Rozrzucę za nami tropy wszędzie, aż się wreszcie znudzi. — Przytuliła się mocniej do zgiętych kolan Sappho. — Nic nie zostanie z naszej obecności w Solmarii.
Nie potrafiła odzyskać głosu, nie potrafiła jej przerwać, bo Desi zajaśniała tak szczerym, pięknym szczęściem na myśl o porzuceniu wszystkiego, co tak budowała latami. Długi, które zakopała, domy, które kupiła, firmy, które rozpędziła swoimi inwestycjami – nie raz powtarzała, ile pracy kosztowało ją dotarcie do tego miejsca, lecz teraz, w jednej sekundzie, klęcząc przy Sappho, bez wahania to wszystko porzuciła. Dla niej. Dla dziecka, które jeszcze nie oddychało. Więc Sappho ścisnęła tylko jej dłonie, opłakując niepisane im życie.
Ale Desi wierzyła. Mocno, uparcie, czule. Znów spojrzała na syrenie łzy i uśmiechnęła się delikatnie, przekonana, że to słony strach pomieszany ze szczęściem, a nie żałoba po tym, co nigdy nie nadejdzie.
— Pokocham razem z tobą to dziecko, tak jak ciebie kocham, Sappho — odezwała się cicho, wyciągając dłoń, gładząc opuszkami jej policzek. Lecz Sappho nie czuła tego samego, gdy to Bruno ją dotykał. Próbowała, naprawdę próbowała patrzeć na nią tak, jak patrzyła na niego, jednak wiodło ją to jedynie do rozczarowania. — Zajmiemy się nim, nauczymy wszystkiego. Możemy nawet dać mu to głupie imię, które tak ci się podoba. Aemilia. Możemy być szczęśliwe.
Głos Desi, tak niezłomny, pełen przekonania, rozbił się w błagalny ton, bo nieważne, ile łez wampirzyca ścierała z syreniej twarzy, te ciągle wracały, wylane wyłącznie dla niej. I Desideria powoli, z bólem, zaczynała to pojmować.
— Ja też cię kocham, Desi — szepnęła Sappho, choć wyznanie brzmiało bardziej jak przeprosiny. — Ale nie tak, jakbyś tego chciała.
Te wielkie, otwarte szeroko studnie ciemnych oczu zamknęły się z głuchym hukiem, odcinając blask, ogień, uczucia. Desideria zacisnęła usta i Sappho bała się, że zaraz wbije kły we własne wargi.
— To po co tutaj przyszłaś? — zapytała ostro, oskarżycielsko, z ledwo krytym wyrzutem. — Bruno nie wie, prawda? Nie powiedziałaś mu, bo się boisz.
— Oczywiście, że się boję — broniła się. — Ale chcę, żeby wiedział. Chcę… dać mu szansę.
— Szansę na co, Sappho? — Milczała, bo Desideria by nie zrozumiała. Wampirzyca chwyciła jej nadgarstki. — Na co? — wycedziła.
— Desi, to boli — syknęła, czując, jak szybko krew odpływa z dłoni przez nieludzko silny chwyt.
Desideria zerknęła w dół, nagle ją puściła, jakby się oparzyła jej skórą. Sappho wciąż czuła jej klatkę piersiową przyciśniętą do swych kolan, nie zmieniało to jednak niczego – znalazły się od siebie dalej niż kiedykolwiek. Teraz to ona wyciągnęła rękę, chciała z powrotem chwycić wampirzycę, ale Desi wymknęła się poza jej zasięg swym ciałem oraz sercem, wstając z gracją na równe nogi. I chociaż przeczuwała, że Desideria od niej odejdzie, wciąż chciała, głupia i naiwna, ją zatrzymać.
— Desi — szepnęła, ledwie głośniej od szelestu delikatnej, jedwabnej koszuli. — Desi, proszę…
— Nie! — wydarła się wampirzyca, a cisza po jej krzyku była głośniejsza od samego jej głosu. Pierś pracowała nierównym rytmem, szczęka drżała, choć wzrok starała się mieć tak nienawistny mimo zranienia. — Nie. Patrzyłam wystarczająco długo, jak się niszczysz. I nie zniosę tego ani chwili dłużej. Nie proś mnie o to. Idź — warknęła. — Bądź taka czuła i sprawiedliwa wobec niego.
Sappho widziała, jak wszystkie spędzone razem dni, wypite kieliszki, wyszeptane sekrety, długie bale i jeszcze dłuższe salwy śmiechu stają się po kolei zimnymi iskrami podjudzającymi ton Desiderii.
— Ale jeśli to zrobisz, nie waż się do mnie wracać.
Nim się obejrzała, wampirzyca zniknęła, trzaskając kolejnymi drzwiami posiadłości, żegnając ją dźwiękiem wznoszonych między nimi ścian.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz