Skuliła się, zwinęła, zadrżała znów od wymęczających torsji, opierając na stabilnych bokach ubikacji całą nadzieję, że ta nie załamie się pod nią, gdy ona załamywała się raz po raz, plując gorzką żółcią. Wystarczy. Koniec. Więcej nie da rady. Błagam, prosiła, lecz ciało nie słuchało, buntowało się, a może raczej udowadniało jej, że przejdzie jeszcze przez niejedno piekło, zniesienie jeszcze tysiące niewygód oraz bólów, nawet jeśli sądziła, że nie była na to gotowa.
Nie miała siły unieść dłoni i spuścić bodaj całą wyściółkę swojego żołądka, bo śniadanie już dawno zniknęło w rurach. Mdłości wiły się w gardle niczym grube, duszące cielsko rozgniewanego węża zwijającego ogon w ciasne pętle. Jakiekolwiek myśli o jedzeniu zmieniały się w paskudny koszmar, wizja wstania przyprawiała ją o zawrót głowy, a z ust wydostawał się zmęczony jęk. Sappho poprawiła niemrawym gestem potargane włosy, powoli, ostrożnie, odsunęła się od ubikacji, skuliła pod ścianą tuż obok, oplatając rękami to, co zostało z wywróconego na drugą stronę żołądka, tylko nie za mocno, co jeśli ścisnęłaby za mocno? Tępy z osłabienia wzrok wlepiła w przestrzeń między uchylonymi drzwiami i framugą, tam, gdzie głębiej w pokoju leżała jej torebka. Mogła już oczyma wyobraźni zobaczyć, jak znów sięga dłonią do zasuwanej kieszonki, tak jak robiła to nieustannie przez ostatnie kilka dni, jak bada palcami kształt testu, który mogłaby narysować z pamięci, jak wynik drwi z jej przekonania, że to wcale nie jest prawda, jak daje jej nadzieję, że nadchodzący początek wcale nie musi być końcem obecnego świata.
W piersi zaczęło narastać coś wzburzonego, nagłego, niespokojnego, zawibrowało w jej żebrach, przelazło w górę, wreszcie wylało falą przez usta – histeryczny śmiech ze swoim dzwoniącym w uszach echem odbijającym się od pięknej, lazurowej mozaiki. Był to nowy rodzaj bólu drażniący gardło, ale Sappho śmiała się, i śmiała, i śmiała, wciskając twarz w podwinięte kolana, bo co ona sobie myślała? Naiwna, słodka dziewczynka, która chciałaby dalej ubierać się w drogie sukienki, tańczyć na wystawnych balach, tonąć w ramionach przystojnego mężczyzny i zasypiać przy nim po wysłuchaniu jego szeptów o tym, co mogą razem mieć. Mówił o wielu rzeczach, ale nigdy o tym, bo nigdy nie byliby równie piękną parą, trzymając się za ręce przed gabinetem lekarza, wybierając w sklepie małe kocyki, szukając imienia dla kogoś, kto dzięki nim miał wziąć swój pierwszy oddech.
Jej przedramiona instynktownie zjechały nieco niżej, palce zawahały się, a potem musnęły skórę pod bluzką, zadrżały, tak jak głos Sappho zadrżał, przechodząc w ciche, niepewne wołanie, prośbę, by ktoś ją usłyszał i wskazał drogę, dał jakiś znak wśród mgły gęstej paniki i skłębionych chmur wątpliwości. Co jeśli w kupionym łóżeczku będzie dziecku źle się spać? Co zrobi, gdy będzie płakać całymi nocami, jak je rozśmieszy, jak utuli? Jak zadba o coś tak delikatnego, kruchego, dobrego, bez rozbicia go na kawałki? Jak ochroni przed słońcem, przed ciemnością, przed otwartym oknem i twardą rurą wystającą spod umywalki? Kiedy dziecko wstanie, kiedy coś powie, kiedy powinna zacząć się martwić, że tego nie robi? Już się martwiła. Już wiedziała, że wybierze złe przedszkole, złe zabawki, złe książki, że zawiedzie, potknie się, pociągnie za sobą to niewinne istnienie i będzie do końca życia wypominać sobie rzeczy, które mogła zrobić inaczej. Dać mu inną kurtkę. Nie posłuchać się tej jednej nauczycielki próbującej przepisać dziecko do innej klasy. Za piętnaście lat przypomni sobie o jakieś niedopilnowanej dokumentacji u pediatry i gdy będzie chciała przeprosić za bycie okropną matką, tylko się pokłóconą ze sobą, a ona znienawidzi się za rzeczy, które zrobiła i których nie, znienawidzi własne dziecko za tę młodzieńczą krótkowzroczność i upartość. Spróbuje wszystkiego, ale wszystko to za mało, gdy próbujesz kochać kogoś, kto zasługuje na cały świat, a ty jesteś tylko jego małą, drobną częścią zagubioną w swoich staraniach.
Umysł pędził za wonią tragedii poza kontrolą Sappho, podając w wątpliwość rzeczy tak codzienne, jak oddychanie, spanie, jedzenie, zmieniając proste czynności w wysiłek pełen zmiennych i przerażających niewiadomych. Jednak często ze strachem wiązała się zmiana, zmiany zaś łączyły w sobie smutek i szczęście, prowadziły do nieoczywistych rzeczy. I gdzieś wśród tego mroku obaw, wśród pewności, że nigdy nie zasłuży na nazwanie się dobrą matką, istniało światło uśmiechów, które dopiero miała poznać, istniało ciepło drobnych objęć, które chciała poczuć. Pokaże swojemu dziecku ocean, bezbrzeżny jak jego wyobraźnia, wyłowi dla niego kolorowe muszle, przytrzyma go, gdy będą płynąć przez ławicę tuńczyków, a jego podekscytowany śmiech wywoła najpiękniejsze drżenie fal. Da mu na spróbowanie cannoli, lody, pizzę i doje po nim kawałki, jak ten dziecięcy brzuszek nie zdoła wcisnąć w siebie więcej. Uczesze troskliwie potargane włosy, umyje delikatnie brudne paluszki, przeczyta miękkim tonem bajkę o przyjacielskich rekinach. Będą się ganiać w parku, a potem przytuli go do piersi i sama odnajdzie ukojenie w łagodnym kołysaniu rozpłakanego dziecka, bo kruszyna się przewróciła. Gdy się jej maluch zapyta, co to znaczy „kocham cię” tak często powtarzane przez nią, odpowie, że to znaczy chcieć już zawsze bawić się z nim kolorowymi kaczuszkami w wannie i całować zdarte, bolące kolano. Już był jej, jej jedyny. Nie znała jego twarzy, dźwięku jego głosu, koloru jego oczu ani jego jednej chociaż myśli, ale kochała go tą irracjonalną, niezrozumiałą jeszcze w pełni miłością. Dni przemijały, lecz to uczucie nie, rosnąc w jej sercu, tak jak pod nim rosło nowe życie.
Czekała z wyjawieniem prawdy, mówiąc sobie, że nadejdzie ten idealny dzień, ten doskonały moment, jednak im dłużej zwlekała, tym bardziej trzęsła się z pewności, że ów dzień nie wzejdzie nad horyzontem. Bała się wszystkiego, co mogło się skończyć oraz nadejść, ale w żadnym momencie nie spojrzała na tę nieludzką cenę i pomyślała o odrzuceniu jej.
To nie był interes do ubicia, lecz przyszłość do stworzenia. I ilekroć Sappho się jej przyglądała, Brunona w niej nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz